Czahary/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czahary
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

Spendowski, do którego się Zośka udała z prośbą o pośrednictwo w sprawie dzierżawy Czaharów, obiecał najsolenniej «wpłynąć» na pana Karola o zwrot pobranych nieprawnie 500 rubli, ale dnie i tygodnie mijały bez odpowiedzi. Dziewczynę żarła nuda i troska, mieszkała jeszcze u Bajkowskiej, ale któregoś wieczora Emilka oznajmiła jej, że Wilbik się oświadczył, a zatem kształcić się dalej niema racji, a stara Bajkowska poczęła napomykać, że na salkę trafia się lokator, urzędnik z policji, osoba bardzo godna i przy traktjerni użyteczna. Czuła Zośka, że odejść musi, ale gdzie? Poszła tedy raz jeszcze do Spendowskiego, ale ten strapiony i zażenowany wyznał, że pan Karol o zwrocie pieniędzy dobrowolnie nie myśli — i że mu ostro odpowiedział:
— Zaczęła się sądzić — niech się sądzi o wszystko.
Pomimo dyplomacji Spendowskiego, poczuła też Zośka, że jurysta jest jej niechętny — ponieważ wskutek jej protestu, ominęło go honorarjum za dział, więc pożegnawszy go, rzekła, do siebie, wychodząc:
— Już tu nigdy nie będę. — Ale dokąd, do kogo się udać, jak i gdzie ten rok przebyć? — Zamyślona poszła nad rzekę.
Wody wiosenne opadły już znacznie, zielone obszary łąk wynurzyły się z topieli i cały ten płaski kraj, aż do czarnych lasów na widnokręgu maił się w całej krasie.
— Napiszę do Stefy i na rok do Warszawy wyjadę, żeby na to nie patrzeć — pomyślała z rozpaczą.
Przechodziła koło przystani. Jedno czółno tylko było, a w niem poznała Nauma z Sydorów.
W pół leżąc, na garści szuwaru, ćmił fajkę.
Gdy ją ujrzał, twarz jego bezmyślna pozornie, typowa twarz dzikiego człowieka, skurczyła się w grymas uradowania i zdjął czapkę.
Przystanęła.
— Takeś daleko się odbił, Naum. Pierwszy raz chyba? — rzekła z uśmiechem.
— Już raz, w święto.
— Z rybą przyjechałeś?
— Nie, z Kasjanem. Na noc będziem wracać.
— A Kasjan gdzie?
— Za «dziełem» poszedł.
— To on tam u was bawi?
— Ale, z Liktą się wodzą.
— Naprawdę, może się pobiorą?
— Kto ich wie? Biją się mocno!
— A młyn idzie?
— Ojoj!
— Pozdrów tam wszystkich odemnie. Szczęśliwej ci drogi.
— Do zobaczenia. Czekają nasze ludzie panienki.
Uśmiechnęła się gorzko. — Długo czekać będą.
Nie pomyślała nawet, żeby ten chłop, ta łódka miała jej los rozstrzygnąć.
A tymczasem Kasjan był niedaleko przystani w szynku i pił. Ale pił niewiele, powoli — i siedział długo, burdy nie wszczynając, jakby na coś czekał. Czekał zmroku. Gdy słońce zajrzało w karczemne okna, wbrew swemu zwyczajowi, bez łajania i kłótni za wódkę zapłacił i poszedł na miasto. Ludzi rozpytawszy, znalazł mieszkanie akcyznego urzędnika i do kuchni wszedł.
— Czego? — spytała go opryskliwie kucharka.
— A jakby w swaty do ciebie! Po co szumisz? Do pana pomocnika z ważnym interesem. Idź, poproś, żeby wyszedł. Będzie rad.
— Ukradniesz jeszcze co tymczasem.
— Toćby wolał ciebie, jak twoje rondle wziąć. Rondle odbiorą i do ostrogu jeszcze wsadzą, a ty gładsza i za ciebie sądu niema. Nie marudź, idź, bo pilno!
Kucharka się roześmiała z dowcipu i poszła.
Po chwili urzędnik się ukazał, spojrzał na draba.
— Aha, Kasjan, a ty tu czego?
— Ot, ja znaczny, kiedy mnie pan pamięta. Ja przyniósł panu gościńca.
— No, co takiego?
— Trzeba po niego daleko płynąć, jeszcze dziś w nocy. A co mnie pan za ten gościniec da?
— Co to? Szynk tajny?
— Oj lepsze.
— Ej — samowarek? — ożywił się urzędnik.
— I dobry. Wiader dziesięć dziennie.
— Gdzie? Napewno?
— Już ja doprowadzę. Po północy będziemy na samą robotę. Na domysłby ja tu nie był.
— Trzeba ludzi z sobą brać, policję?
— Ludzie będą gotowi. Ja urządził pułapkę dobrą. Dla bezpieczności rewolwer niech pan weźmie, kożuch prosty na mundur, czapkę bez znaczka, więcej nic nie trzeba. Nakryjem ptaszki.
— Nie łżesz ty, nie kręcisz, bo pamiętaj, jak mnie okłamiesz, to cię znajdę i odsiedzisz! Złość masz może na jakiego żyda i chcesz mu dokuczyć.
— Złość mam, prawda. Było mu z drogi mi ustąpić, jakem łaską prosił. Uparł się — bardzo pewny, że jego trefny interes dobrze schowany. Myślał i czort nie znajdzie. Ja znalazł. Łgać i kraść umiem ja, ale ot, przyszło się prawdą iść. Lepiejby było spirytus trefny darmo pić — czy jaby do pana z gościńcem tym głupi był przychodzić, żeby nie żydowski upór. Mnie żal prowadzić pana, ale trzeba. Zawszeć setkę mi pan da za to.
— Setkę? Oszalałeś! Dziesięć rubli dostaniesz.
Kasjan się roześmiał.
— Żebym tam pana na spacer czółnem zawiózł, tobym trzy ruble dostał. Toć koniec świata.
— No, zresztą zobaczymy, jak się uda!
— Niech się pan ze mną nie targuje. Dalibóg nie warto. Da mi pan setkę, to i powracać będziemy razem i wszystko panu pokażę. Skrzywdzi mnie pan, to tylko doprowadzę na miejsce.
— Więcej mi nie potrzeba! — roześmiał się urzędnik. — Na miejscu zresztą dam ci dwadzieścia pięć rubli. Ale niechno się nie uda.
— To moja rzecz. Więc pan mojego słowa nie słucha — niech będzie pańskie na wierzchu. Ja się i na to zgodzę.
Błysnął złowieszczo oczami, zaśmiał się.
— To i ruszajmy. Pan się ubierze, ja poczekam.
— Dajże mu jeść i pić, Katarzyno!
— Dziękuję pokornie, panie. To i pieniądze dostanę.
— No, zaryzykuję! — roześmiał się, podniecony łakomą gratką akcyźnik.
Odliczył dwadzieścia pięć rubli, które Kasjan owinął w szmatę i na sznurku zawiesił na szyi. Potem zasiadł do jedzenia i zalotów z kucharką, a że mu pomyślnie szło, tego dowodem była potłuczona lampa i przewrócone wiadro z wodą.
Na hałas stąd wynikły wpadła pani domu z łajaniem, ale w kuchni panowała ciemność, a winowajcy jakby nie istnieli. Wróciła tedy po światło, a kiedy z niem weszła znowu, kucharka klęła kota, Kasjan siedział u drzwi, z czapką na kolanach i czekał na «pana». Kot uciekł, wybiwszy szybę na domiar szkodności.
Po chwili urzędnik był gotów, uzbrojony, przebrany i poszli boczną uliczką ku rzece.
Śpiącego Nauma zbudził Kasjan szturchnięciem i nie zamieniwszy słowa, odbili i przepadli w zmroku. Noc była «na starym miesiącu» ciemna i opary słały się nad wodą. Naum sterował, Kasjan łódź pędził, że aż woda warczała. Urzędnik próbował zorjentować się w kierunku, ale wnet się zgubił — próbował wybadać chłopa, ale Poleszuk jak nie chce mówić, drwi z najlepszego sędziego śledczego, a Naum mówić nie chciał. Kasjan zaś zamiast odpowiadać, począł prawić o jakimś akcyznym kontrolerze, którego w Woronnem znał i różne jego nieprawości wiedział. Te sztuczki kolegi tak zajęły urzędnika, że do reszty na drogę nie uważał. Tak płynęli godzin parę — chłopom od potu poczerniały na plecach koszule — zamieniali czasem parę słów, nie ustawali w pracy ani na chwilę, spoglądali czasem z niepokojem na gwiazdy.
Nareszcie zwolnili, poczęli nasłuchiwać, kocie ich oczy wierciły ćmę mgły. Byli wśród czarnych olch — w jakiemś ciasnem, wodnem przejściu.
— Ja mówił, że niemy «projawa» — mruknął Naum.
— A ja mówię, że ty «durbalo» — odparł Kasjan — ot jest, przybijaj.
W ciemności ktoś uderzył stalą o krzemień. Błysnął snop iskierek. W to miejsce, w krzak łozy wepchnął Naum łódkę i zaraz ją o gałęzie uczepił.
— To tu? — zdumiał się urzędnik.
— Jeszcze szmat na piechotę. Niech pan ląduje.
Wyskoczył sam, podał wiosło, akcyźnik znalazł się na grząskim gruncie, w zupełnej ciemności.
— A gdzie ludzie? Pomoc?
— Będzie nas dosyć. Ich tam tylko dwóch.
Nie bardzo to było zachęcające, ale cofać się nie była pora.
— No, to prowadź.
— Zaraz, niechno się rozmówię z wartą. Może się spóźnili.
Tedy urzędnik, wytężywszy oczy, dostrzegł tego, co ogień krzesał, garbatego karła.
Kasjan go za rękę wziął i spytał:
— Są oni tu? Ilu?
Karzeł dwa palce podniósł.
— Pilnowałeś? Nie poszli?
Potrząsnął głową, uczynił kilka ruchów, które Kasjan zrozumiał, bo głową kiwnął i rzekł:
— Przy robocie są — no, to i dobrze. Ruszaj naprzód. Daj koniec pasa i prowadź.
Wszyscy trzej ujęli za wełnianą, chłopską krajkę i poszli.
Grząsko było — miejscami zapadali w wodę, potem przebrnęli dłuższą przestrzeń wodną, poczuli pod nogami oślizgłe kładki. Chłopi szli po nich lekko, w łapciach z łyka, urzędnik potykał się i gdyby nie ramię Kasjana, byłby co krok leżał. Zresztą we mgle o krok nic widać nie było — tylko niekiedy z pod nóg umykały jak nocne ptaki, smugi błotnych świateł, ptactwo zaś błotne, którego chór grał im w drodze, ucichło. Byli snać na dzikich bagnach, gdzie się nic nie lęgnie i nie żeruje. Szlak kładek wił się zygzakiem wśród kęp, sięgających pasa.
Nareszcie wydostali się na grunt wyższy; zamajaczyły drzewa, a w dali, nisko na ziemi, światło.
Przystanęli, niemy zaczął na migi z Kasjanem coś tłumaczyć, odsapnęli chwilę, zapatrzeni wszyscy w ten ogień tajemniczy. Potem ruszyli dalej. Była ścieżka wśród zarośli, ale niemy w gąszcz skręcił, kołował, coraz zacieśniając kręgi, widzieli ogień na prawo i lewo — ginął zupełnie — nagle znaleźli się przy nim.
Wychodził z otworu tuż przy ziemi, a była nad nim usypana ziemia, z wierzchu dymiło. Była to tak zwana ziemianka. Wewnątrz było cicho, żaden głos nie dochodził, tylko trzaskanie ognia. Drzwi, wkopane w ziemię, były zamknięte.
Wszyscy czterej stali, tamując oddech. Urzędnika trochę lęk oblatywał, wiedział, że ludzie, co pędzą tajemnie wódkę, wiedzą, co ich czeka w razie złapania i drogo sprzedają swobodę. Nie mógł sobie darować, że nie wziął policji.
Chłopi stali spokojnie, węsząc z lubością zapach spirytusu, Kasjan patrzał na drzwi, pewny, że mocno zaryglowane, trącił niemego, pokazując na migi siekierę.
Karzeł wydobył ją z za pasa, podał, sam wyjął z kieszeni odłamek kosy, w drewno oprawny, pod okienko się przysunął i na ziemi przykucnął.
Naum miał w ręku tylko pas.
— No, czego czekać! — szepnął Kasjan.
— Wołaj, niech otworzą! — odparł urzędnik, cofając się za jego potężne plecy.
— Aha, uczyńcie łaskę, otwórzcie! — warknął zbój. — Ot, jak poproszę.
Przysunął się do drzwi, spojrzał i w spojenie desek, z ogromnym zamachem, spuścił topór. Łoskot sprawił wrażenie gromu. Wewnątrz zakotłowało, ktoś się rzucił do okienka, drugi ktoś do drzwi, a w tem Kasjan zamachnął ramieniem, ruszone deski pocisnął, wwalił się do wnętrza. Błysło, rozległ się strzał, potem przekleństwo i dwa ciała zwarły się z sobą, potoczyły na ziemię, dławiąc, szarpiąc, kopiąc. Urzędnik upadł na nie, zerwał się, wpadł do izby, ujrzał w okienku tylko nogę, chwycił za nią, w garści but mu został, krzyknął tedy: trzymaj! A nie widząc więcej nikogo, zawrócił do wyjścia. A wtem jeden z pasujących się wyrwał się przeciwnikowi, potrącił go, był już na swobodzie.
— Derży! — ryknął Kasjan, oślepiony, ogłuszony uderzeniem w głowę, chwiejąc się na nogach.
W ciemności na zewnątrz słychać było dyszące oddechy pod oknem, dalej rozległ się ryk w gąszczu i cisza.
Urzędnik pospieszył pod okno. Ale tam było już wszystko skończone. Na plecach leżącego żyda siedział konno Naum i krępował go swym pasem. Żyd zemdlony był.
Kasjan przyskoczył — spojrzał.
— A starosta gdzie? Uciekł? — wrzasnął wciekły bólem i mściwością i rzucił się w pogoń.
Ale mu krew zalewała oczy, nogi drżały, w głowie kołowało, czuł, że nie dogoni, ani zatrzyma.
— Wódki! — pomyślał i wpadł do chaty, porwał stojącą na ziemi baryłkę, odszpuntował, wypił, aż mu ogień poszedł po czole.
— Pijanice! Łapcie tamtego — wrzasnął akcyźnik.
Ale chłopi pogłuchli. Pili, śmieli się.
— A co, panie, mój gościniec! — zawołał Kasjan, lejąc na rozbity łeb spirytusu, myjąc nim zakrwawione ręce. — Zaraz i drugiego panu dostawimy. Aha, a gdzie niemy?
— Braciszka pilnuje! — roześmiał się Naum.
I zaczął śpiewać, potem tańczyć, wreszcie zwalił się na ziemię i zasnął.
Kasjan bardziej był do wódki nawykły. Jeszcze się trzymał na nogach, jeszcze coś bełkotał, jeszcze niby wyszedł na poszukiwanie zbiega, ale ledwie odszedł parę kroków, ogarnęło go powietrze, wyciągnął się na ziemi i rzekł:
— Człowiek nie maszyna. Wiosłował, gościniec panu dał — noc się przemordował. Będę spać, swoją rzecz zrobiłem!
Urzędnik został sam.
Słońce weszło — oświetliło całą tę kryjówkę. Żyd skrępowany, nie dawał znaku życia, obaj socjusze mogli też śmiało za trupy uchodzić.
Urzędnik obejrzał fabrykę; spirytus pędzono z mąki, której worów było pełno w ziemiance, urządzenie było pierwotne, ale mogło wydać parę wiader na dobę. Jednakże oprócz baryłki, z której się chłopi uraczyli i z tego, który pędzono w chwili wejścia, nigdzie zapasu nie było.
Należało teraz spisać protokół, ale ku temu nie wiedział akcyźnik ani gdzie jest, ani jak się żyd nazywa. Należało więźnia dostawić do miasta, ale chłopi pijani spali. Głód, niewczas zaczął dokuczać, więc urzędnik wypił parę kropel fabrykatu, splunął i owinąwszy się w burkę, zasnął. Gdy się obudził, słońce stało wysoko. Zerwał się, zaczął budzić Kasjana, wołać, łajać, ale nie wiele więcej było skutku, jakby chciał obudzić kłodę drzewa — toż samo było z drugim chłopem. Tedy znudzony, głodny, zniecierpliwiony, postanowił odszukać kładki — iść sam, szukać ludzkiej pomocy. Ścieżka w gąszczu była widoczna, więc ruszył naprzód, rad, że ma przynajmniej ślad kierunku.
Uszedł kroków kilkanaście, gdy wtem gruntu zabrakło pod nim, zapadł wraz z ziemią i gałęźmi w jakąś studnię, zda się, bez dna.
Krzyknął — i w tej chwili zrozumiał, dlaczego niemy kołował w gąszczu — na ścieżkach były urządzone pułapki. Na dnie, w błocie, przyduszony ziemią i drzewem, zaczął w niebogłosy wzywać ratunku.
Kasjan podniósł głowę. Chwilę walczył jeszcze z przepiciem, ziewnął, przeciągnął się i usiadł.
Akcyźnik krzyczał z całych sił, a obok rozległ się zduszony szept żyda.
— Kasjan — puść mnie. Ile chcesz — dam!
Drab zupełnie oprzytomniał, ale się nie kwapił.
Śmiał się, zrozumiał wypadek akcyźnika — bawiło go to niezmiernie.
— Odsiedź moją setkę, wilcze mięso! — burknął złośliwie.
Potem do żyda się zwrócił:
— Było dawać, jak ja chciał. Mówiłem — ustąp z młyna — ot już twoje oczy Czaharów nie zobaczą. Znaj mnie! Ciekawość jednak, gdzie niemy?
Wstał.
Straszny był — z zakrzepłą krwią rany na głowie, z podbitem okiem, ze śladami zębów starosty na policzkach: ból obudził w nim wściekłość i żal, że mu przeciwnik umknął.
— Popadniesz w moje ręce, pójdziesz ty na dno! — mruczał, idąc w gąszcz.
Nagle stanął, skamieniał, otworzył usta, jak do krzyku i milczał, patrząc pod nogi.
Na ziemi, zwinięci w dziki jakiś kłąb splątanych członków, leżeli dwaj ludzie: karzeł i starosta. Dwa trupy — wśród zrytej nogami ziemi i kałuży krwi.
Uciekającego musiał niemy chwycić za nogę i obalić — wtedy tamten za gardło go uchwycił, chciał od siebie oderwać — i dostał cios w brzuch, pchnięcie kosy odłamka, wyostrzonego jak brzytwa. Dławiony śmiertelnie karzeł, pruł wnętrzności i tak się mordowali — aż śmierć rozprężyła ramiona. Leżeli jeszcze jeden na drugim — starosta przeżył, bo rękami odpychał tamtego — i już nie odepchnął.
Kasjan, oprzytomniawszy, poruszył się, pokręcił głową i zamyślił się.
— Ot — co może gadzina mała zrobić! — szepnął. — Taki robak plugawy. Nu — pogodzili się. Gdzie ich teraz podziać? Lepiej schować! Lepiej — dodał stanowczo, po namyśle.
Urzędnik w jamie ochrypł — ryczał już — więc Kasjan spiesznie zawlókł trupy w gęstwinę, gałęźmi je nakrył — ślady krwi błotem zarzucił i wrócił do leżącego żyda. Usiadł obok niego — zapalił papierosa i rzeki:
— Będziesz sobole paść, Moszku, będziesz! Kłaniaj się tam odemnie Łomace Piotrowi. My z nim hulali, dobry druh był.
— Kasjan — puść mnie. Weź pugilares cały — jest w nim tysiąc rubli.
— Oho — odrazu tyle — na co mnie! Jeszcze kto ukradnie. A więcej co u ciebie w pugilaresie jest?
— Weksle.
— A kontrakt na Czahary jest?
— Jest.
— Nu, to ja go sobie wezmę na papier do papierosów!
Odwrócił żyda na wznak, wyjął z kieszeni pugilares — otworzył, począł przeglądać.
— Czytać mnie w ostrogu nauczyli. Nie bój się, nie prosty ja mużyk. Ot — to jest.
— Kasjan, puść!
— A jak puszczę — to co?
— Ja ci powiem gdzie spirytus schowany. Dużo jest.
— Eee — nie łżesz? A jak puszczę, co ci dobrego? Złapią znowu.
— Już mnie nikt nie złapie. Za granicę pójdę.
— A baba i bachory?
— Oni się tu tak schowają, że ich nikt nie znajdzie.
— Zadatki ty już pobrał za łąki? Ile?
— Sto rubli.
— To je zabiorę!
Odliczył z pieniędzy setkę. Popatrzył na resztę, zawahał się — i zaklął.
— Czort z tobą. Trzymaj sobie. No i słuchaj. Ja ciebie puszczę, ale żebyś zginął z całym rodem twoim, żeby po tobie znaku i pamięci nie zostało na wieki wieków. Rozumiesz — do jutrzejszego zachodu słońca — ni baby, ni bachorów, ni śmiecia po tobie nie zostało w Czaharach.
— Czy ty zdurzał? Albo ja głupi siedzieć?
— Semko związany w ziemiance leży. On ciebie nie zatai — tobie nie czekać, ani oglądać się. Nu — pamiętaj — co ci każę — i idź szukać szubienicy! A spiesz się — bo po policję posłali niemego.
Szarpnął pas, zerwał go.
— Mnieby takim utrzymali! — rzucił z pogardą.
Żyd zerwał się — dał jeden krok w gąszcze i przepadł. Kasjan poczekał jeszcze chwilę, schował pieniądze i papier i nagle za głowę się złapał.
— Ot i nie powiedział, gdzie wódka schowana. Aj — jaki ja durny!
Ale że żyd był już daleko, więc praktyczny Kasjan o pościgu nie myślał — spojrzał na słońce, położył się na ziemi i usnął, czy udawał sen. Ocuciło go uderzenie kija po plecach.
Nad nim stał urzędnik, od stóp do głowy umorusany ziemią i błotem, podrapany, w podartej odzieży — i blady ze wściekłości.
— Gdzie żyd, pijanico, hyclu?
— Żyd — toć leży związany!
— Gdzie? Uciekł. Ja was gałgany zapakuję w aresztanckie roty, pognijecie w turmie!
Kasjan się obejrzał — słońce stało nisko — mgły się podnosiły.
— Uciekł — oj to źle, panie. Ja spał — ale, że pan nie dopilnował — było jak psu w łeb palić. Teraz my stąd uciekajmy, panie, obadwa uciekli, naprowadzą na nas szajkę. Oni tu nas żywych nie wypuszczą. Oj źle!
— No to się rusz. Aparat musimy zabrać. A oni kto — znasz ich?
— Jakżebym nie znał. Żyd, to Josiel z Pomian — a ten drugi, to cygan, Marko, ze Szczepek.
— A my gdzie! Czyje to błota?
— Rządowe, od Szczepek — to ten klin, co do Owrucza idzie — wie pan! Aj, że też pan żyda wypuścił — dawno uciekł?
— Czart go wie. Marsz, rozbierajcie aparat — i wracajmy — będziecie gadać przy protokule w mieście, łajdaki, pijanice!
Kasjan nagle spokorniał, ucichł — obudził Nauma i zaczęli obydwa bardzo pilnie rozbijać rury aparatu — wynosić na zewnątrz budy, byli jakby zawstydzeni, zastraszeni odpowiedzialnością — słuchali pokornie komendy, gróźb i wymysłów.
Na rozkaz zagwoździli drzwi i okienko ziemianki, urzędnik je opieczętował, przyglądali się temu uroczystemu aktowi ze skupieniem, potem obładowali się zdobytemi rurami i baryłką spirytusu.
Kasjan szedł naprzód — Naum pochód zamykał — mrok gęstniał, urzędnik napędzał do pośpiechu, o nic już nie pytał, odkładając śledztwo na potem — by co najrychlej wydostać się do ludzi. Zdało mu się, że kołują wśród tych kęp znacznie dłużej, ale przecie dotarli do wody, znaleźli czółno. Ale i noc już była znowu głucha, niemożliwe zapamiętanie miejscowości — kierunku.
W czółnie wróciła mu też otucha i nadzieja, że dobrną do miasta. Położył się na szuwarze, ale nim zasnął, spytał jeszcze Nauma, żeby być pewnym, że Kasjan nie kłamał.
— To rządowe błota, Szczepki?
— Ale, tak! — odparł chłop.
— A ty ze Szczepek?
— Ale, tak.
— A jakże twoje imię i nazwisko?
— Moje? Ja, Iwan.
— A nazwisko? Jak cię piszą?
— Piszą — Czetyrbok.
— A żyda znasz?
— Ojoj. Jaż jego związał.
— Ale kto on, wiesz?
— Ot, Josiela z Pomianby nie znał! — zaśmiał się Kasjan. — My jego panu jutro dostawimy.
— Nu, pamiętajcie, bo inaczej źle będzie z wami. A ruszajcie żwawo!
— Duchem zalecim. Wiemy, że pilno.
Urzędnik zmęczony, ułożył się wygodnie i zasnął.
Chłopi parli łódź co sił — nie mówili do siebie nic prawie — raz tylko Naum spytał:
— Może już?
— Nie — jak zaświeci w mieście — na wygonie — odparł Kasjan.
Z głębokiego snu zbudził nagle urzędnika krzyk. Zerwał się — poczuł, że leży w wodzie.
— Co to? — wrzasnął.
— Na pal czółno wpadło. Tonie. Do brzegu, Iwan, tu głębie! Do brzegu! Niech pan chwyta za łozę. Po nas!
Urzędnik poczuł gałęzie, chwycił za nie konwulsyjnie, wpadł do wody, ale się utrzymał — wygramolił się na brzeg. Zdało mu się, że słyszał krzyk — pluśnięcie, bicie rąk o wodę — a potem nic — ani ludzi, ani czółna — nurt tylko bił o brzeg, a ciemność wszystko kryła.
Nie miał pojęcia gdzie się znajdował, bał się poruszyć — więc się skulił i dzwoniąc zębami z przerażenia i zimna, czekał pomocy i ratunku.
Na rzece było pusto, ale po pewnym czasie — zaczęło bieleć niebo na wschodzie i urzędnik ujrzał na prawo — blisko szare masy domostw, poznał, że był o kilkaset kroków od miasta, zerwał się — i poszedł, żegnając się, jak po przebyciu zmory — czując, że to cud, że żyje. Był pewny, że chłopi potonęli, w tem miejscu głębina była okrutna, prąd wartki — do drugiego brzegu daleko. W odzieniu nie mogli daleko płynąć. Co prawda, nie bardzo mu już o nich chodziło. Jutro ruszy z policją do Szczepek — odnajdzie miejsce, puści pogoń za żydem i cyganem, w razie ich ucieczki zaaresztuje ich mienie. Tymczasem spocząć, przebrać się, jeść i spać. Nie czuł członków, tak był złamany i potłuczony.
Gdy odszedł już kilka kroków z pod krzaku łozy, dzięki któremu się uratował, wyciągnęła się z wody cała głowa i barki Kasjana. Obok wynurzył się Naum. Czepiając się krzaków, posunęli się dalej brzegiem, wlokąc za sobą sznur — aż gdy przebyli głębinę i zgruntowali — poczęli sznur na ląd ciągnąć, aż się z wody wynurzyło czółno. Puste było — nurt wypłukał rury, szuwary — wszystko — tylko wiosła się ciągnęły za niem, łykiem do brzegu umocowane. Natężywszy sił, chłopi wyciągnęli czółno na ląd, kołkiem zabili otwór w dnie, spuścili napowrót na wodę — chwycili wiosła, usiedli i pod osłoną zwieszających się krzaków, pomknęli, nie oglądając się za siebie, myśląc o jednem, by zanim słońce wejdzie, zaszyć się w jedną z tysiącznych tajni, tam czółno schować w szuwary, samym się ukryć w krzakach i przeleżeć do zmroku. O zmroku już nie dbali o nic i o nikogo.
— Udało się — rzekł Naum.
— Nie całkiem... Żyd nie wygadał gdzie wódka schowana.
— Wódka? Byle ich nie było — już my ją znajdziemy. Chyba po nią przyjadą — i wykradną nam.
— Nie bój się — nie przyjadą oni.
— Żyd nie, ale starosta. Aj, że ty jego puścił!
— Nie przyjdzie i on. Spokojny ja o to. Skręcaj wprość! Oj, leżeć mi się chce. Krzepko się zmachali. Niechże nas teraz szukają.
I zaśmiał się z triumfem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.