Czahary/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Czahary
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

Zośka tymczasem napisała do Stefy, a że pieniędzy nie miała na drogę, poniosła wieczorem do złotnika parę klejnotów, co miała po matce i sprzedała je za pół ceny.
Tegoż wieczora odbywały się u Bajkowskiej uroczyste zaręczyny Emilki, z muzyką, winem i tańcami, dom cały był oświetlony, bawiono się hałaśliwie. Nie chcąc przechodzić wśród hulającego grona, weszła od podwórza i pod parkanem spotkała Kasjana, który jakby na nią czatował.
— Czemu to panienka do Czaharów nie jedzie? — rzekł. — Toć tam flisaki wszystko rozniosą.
— Dlaczego? A gdzież Moszko?
— Niema ani żywego ducha w chacie, ani we młynie. Ja tam przypadkiem — wstąpił pustki! Młynarz, szelma, młyn okradł, a że wodę grobla zniosła i młyn zerwało, więc uciekł. To ja Sydorców zwołał, kazał młyn łapać, a sam tu po panienkę skoczył. Niech panienka zabierze się stąd całkiem i jedzie tam zaraz. Czółno czeka, ja rzeczy zaniosę. Trzeba się do roboty brać. Toć wiosna!
— Co ty pleciesz?
— Zobaczy panienka sama. Co będziem gadać? Zbierajmy się. Świtaniem już tam będziemy.
— To wstąp po rzeczy — rzekła, nie chcąc wierzyć jeszcze, a już pełna radości i otuchy.
Wszedł za nią na salkę, zaczęła się pakować, on pomagał i opowiadał:
— Ja tam nawet już kazał chatę po żydach oczyścić. Dobry naród, te Sydorce. Jak krzyknąłem rano: «nasz młyn uciekł», to kto żył poleciał szukać, a ja w czółno zabrał kilka bab i Nauma i do chaty zawiózł, żeby żydowskie śmieci wymietli. Taki tam rejwach i ochota się wzięła, że ha! Kogóż panienka tam za komisarza postawi?
— A ty nie pomożesz mnie?
Zaśmiał się tylko.
— A jak ja panienkę okradnę? Komisarze zawsze kradną. Zakon ich taki.
— A na cóż ci kraść, kiedy przed tobą nic zamykać nie będę. Jak weźmiesz, to nie ukradniesz, a jużby co warte były Czahary, żeby nie wystarczyły na moją wygodę i twoje potrzeby.
— To my, i panienka i ja, durne by byli — zadecydował, biorąc na plecy jej kuferek i pościel.
— To i wszystko. Chodźmy! Idź naprzód — gdzie czółno? Muszę jeszcze się pożegnać.
— Czółno nie w przystani, a tu wprost, pod mostem, koło zbożowego kramu. Wie panienka?
— Wiem, trafię. Za chwilę będę.
Poszedł — ona wywołała Bajkowską, podziękowała za gościnę. Stara była tak uroczystością zajęta, że nawet nie spytała, gdzie wyjeżdża. Myślała, że na kolej i Zośka, jak ptak wypuszczony z klatki, poleciała do rzeki.
Odjazd odbył się bez świadków. Gdy się lokowała w czółnie, zauważyła, że zapchane było różnemi gratami.
— Coś ty tu tyle naładował? — spytała.
— Toć tam tylko kot został i śmiecie. Sydorce mi dali zadatki na łąki, żeby panience oddać — tom kupił trochę czerepów na gospodarstwo. Nawet samowar dostał za rubla.
— Pewnie kradziony!
— Co mnie do tego? Ja rubla zapłacił. A jak on kradziony — to co? Czemu go nie pilnowali? U nas nie kradną.
— Sam przyjechałeś?
— A sam. Jest drugie wiosło. Myślał, panience pewnie za robotą nudno, a nie senliwa, to pomoże.
— Oj, dobrze. Ile zmogę — to będę wiosłować.
— Nie prędko już panienka miasto zobaczy.
— Bodaj nigdy, tak mi zbrzydło.
Odbili.
Stanęła na przodzie, nawykła do tego ruchu, wiosłowała równo, bez wysiłku. Noc była ciepła i cicha, rozbrzmiewała chórem błotnego ptactwa, rzeźwy chłód szedł od wody. Zośce śpiewać się chciało z uciechy.
— Ale cóż się z Moszkiem stało?
— Gadają, że okradł kantorkę na pasach zeszłego jeszcze lata i że zaczęła policja coś przewąchiwać — w Filipowie jakieś rzeczy poznali, czy co? Musiał żyd strusie i przyczaił się. Ale to i starosta Semko gdzieś przepadł — może się utopił, bo go ostatni raz widzieli na rzece — do swego hatu płynął i już nie wrócił. Ten jego hat — to trzeba Naumowi dać, służyć nam będzie lepiej, jak starosta. Teraz i z tą rybą inszy ład trzeba zrobić.
— A jakże dotąd było?
— Moszko zabierał. Kto co złowił, musiał mu sprzedać po dziesiątce za funt. On do Filipowa dostawiał.
— Lepiej niech sami sprzedają, a nam za prawo połowu robociznę do folwarku dadzą.
— Oni tak i chcą. Podziękują panience. Już wczoraj pytali, czy zajechać z sochami na ług — bo pora siać — woda spadła — obeschło.
— Ale to my i nasienia nie mamy! A góry przy folwarku obsiał Moszko?
— Coś trochę kartofli rzucił. Nasienie trzeba jakoś wykręcić. Już ja pomyślę. A pieniędzy to panienka nic nie ma?
— Mam sześćdziesiąt rubli.
— A te sto, com od Sydorców wziął na łąki, to i szmat mamy.
— Ale ja myślę pobudować sobie chałupę nie przy młynie, tam — pamiętasz — stare młynisko. Tambym sobie osadę założyła.
— Pamiętam — i bez Nauma już trafię. Tam lubo.
— Więc nam wiele pieniędzy trzeba? Nasienie, drzewo, statki przeróżne, parę krów, no i żyć trzeba.
— Ot, żadna bieda. Żeby tak na mnie, tobym i bez grosza to wszystko dostał.
— Wierzę — roześmiała się. — Ale, żeś teraz mój komisarz — to musisz płacić.
— Pański honor, to drogo kosztuje — co z niego!
— Trudno, musi ktoś na świecie nie kraść — żeby jego można było okradać.
— Ot — znaku by nie było w Szafrance, żeby my stamtąd wzięli trochę sosen na dom. Graf, grafem by był jednaki.
— Pewnie — ale jabym już nie była jednaka. Kupimy z pasów drzewa, nie będzie dosyć teraz — to skończymy na przyszły rok. Teraz pierwsze — młyn do porządku doprowadzić, żeby dochód z mąki mieć, ługi obsiać — krów kupić parę. No, a cóż, Kasjanie — o Likcie nic nie mówisz?
— Co o takiej bestji mówić! — mruknął. Snadź się niczem pochwalić nie mógł.
— Myślałam, że żenić się z nią będziesz?
— Żenić się? Jedną babę na całe życie mieć? A żeby ona kufą spirytusu była, toby mi obrzydło ciągle ten sam pić i ciągle na nią patrzeć. Jeszcze taka harmata! Jakby ją przewozić, toby towarowy wagon pod nią najmować trzeba. A gdzie ja ją osadzę — jakbym się ożenił — stodoły na nią trzeba, nie chaty.
— A tak ci się podobała!
— No jużci — że zdechnie ona prędzej — jak ją kto weźmie — choćby nie wiedzieć jaki bogacz był. Szelma, suka — powiada mi co ty mnie, ty nie gospodarz, gdzie twoja rola, gdzie twoja chata i chudoba? Ty sobie szukaj wołokity — jak ty sam! — A ja jej powiadam: Zobaczysz i ty swoje ucho prędzej — jak ja ci dam iść za kogo. Oj, co ona mi za to dała — dała — a kułaki to ma jak pracze. Nie babska moc i ryzyko. Jak zaczęła walić, to Naumowa od rzeki przyleciała — myślała, że to ja łomocę. Aj — co śmiechu było!
— No i co będzie?
— A co? Swaty do niej nie przyjdą. Ja zapowiedział — nikt się nie ośmieli.
— No, Kasjan, a jeśli ona ciebie nie chce?
— Prosić to baby będę? Pokręci się, pokręci i sama przyjdzie. Takie uparte i hambitne, to potem najlepsze do roboty — jak byki.
— Oj, Kasjan — żebyś to ty takim bykiem nie był. Żeby ona tobą nie orała!
— A niedoczekanie! — zaklął zbój i wyrwała mu się cała mściwość i wściekłość porażki, a zarazem cała moc żądzy. — Ja jej do czasu narowić się daję — w ręku moim ona, ino jeszcze nie duszę. Czyżby ja jej bić siebie dał — ot dla komedji pozwalam. A jakby się ośmieliła drugiego hołubić, albo się z kim zadawać — toć ostateczna jej wtedy godzina. A moja ona będzie po woli, czy po niewoli.
— Słuchaj, więc się żeń z nią. Daj sobie pokój z włóczęgą — ustatkuj się. Będziecie sobie żyli w Czaharach i wieku dożyjecie. Co tobie za chwalba dręczyć dziewczynę — onać zawsze słabsza od ciebie.
— Aha — kiedy ona mnie nie chce! W oczy pluje — że cierpieć nie może. — A jaż mam ustąpić — a za nic! — Ubiję — a mieć muszę!
Przestała nalegać, ani chciała przekonywać szaleńca, on też jakby się zawstydził wybuchu — milczał długą chwilę. — Ptactwo grało majową pieśń — myśl Zośki poszła daleko do brata, ukochanego Wacława.
— Rządcę z Ługów znasz? — spytała Zośka.
— Toć mój swat i druh, Miron Szczerba.
— A komużeście to razem dokuczali?
— Ot, potem kiedyś powiem, jak on mnie słuchać nie zechce — bo kiedy ja teraz panienki komisarz — to on podemną. Słyszałem w Czaharach onegdaj, że on z paniczem Lolkiem jakąś okazję miał — o jakieś konie.
— Zaraz jutro sprowadzisz mi go do raportu.
— Ciekawość, czy Sydorce już nasz młyn złowili?
— Daleko jeszcze mamy?
— Zmęczyła się panienka. Jeszcze godzin parę jazdy — proszę zasnąć. Mnie głupstwo samemu dopchać.
— To zasnę! — rzekła, odkładając wiosło.
Ale sen nie przychodził. Nawał myśli nie dawał spokoju — do brata one szły, krążyły, szukały dla tego rozbitka odrodzenia.
Parę lat różnicy wieku było między nimi — najmłodszą z rodziny — on ją najbardziej lubił, najpodobniejsi byli ze sobą rysami twarzy i charakterem. Oboje wiedzy żądni i swobody, duchy buntownicze i niesforne. On przechodził prawo w Warszawie, ona gimnazjum, mieszkali oboje u jakiejś dalekiej krewnej, zżyli się ze sobą, było między nimi jakby koleżeństwo. On wcześniej nauki skończył — do domu wracać nie chciał, dostał posadę przy sądzie w gubernjalnem mieście — wtedy dopiero rozeszli się, stracili siebie z oczu. Gdy Zośka z domu uciekła, od niego dostała na drogę pieniędzy i pomoc w przebyciu granicy, gdy ją bracia Karol i Lucjan, jak zbiegłego rekruta, odstawili do domu, od niego jednego miała słowo współczucia, ale nie widywali się, ani pisywać mogli, bo ojciec cenzurował jej korespondencję. W drugim roku jej niewoli stał się skandal z wekslami. Ojciec otrzymał pozew, żyd jakiś weksle jego do sądu podał, stary Janicki do miasta pojechał, dowiedział się, że weksle od syna jego pochodziły, przez drugie już ręce żyd je dostał.
Stary weksle wykupił, Wacława wezwał do siebie. Wacław zrazu zaprzeczył, na widok weksli osłupiał, gdy posłyszał, że je żyd dostał od niejakiego Bronikowskiego, do winy się przyznał.
Spoliczkowany, wyklęty przez ojca, ani się nie korzył, ani tłumaczył, odszedł z domu i przepadł. Przed wyjazdem na Zośki błaganie, obiecał, że jej da znać, jeśli żyć będzie, gdzie się znajduje. Umówili się, że uczyni to za pośrednictwem anonsu w gazecie, dla niej tylko zrozumiałego. Szukała i czekała rok napróżno, nareszcie znalazła adres. Na Kaukazie był, pracował jako wyrobnik. Odtąd pisywała do niego i tej zimy po śmierci ojca spotkali się po pięciu latach w tem samem gubernjalnem mieście, gdzie on ongi pracował. Miała go dotąd w pamięci i ściskało się jej serce żalem na to — jego oczy zagasłe i smutne, jego głos bezdźwięczny, zupełna apatja, a nadewszystko jego uśmiech gorzki i ironiczny, gdy go swą młodością, zapałem otrząsnąć chciała, namówić do życia. Chciała pełnomocnictwa, dał jej, słuchał obojętnie o śmierci ojca, o braciach, o Bronce, słuchał obojętnie i jej planów i zamiarów.
— Mnie nie trzeba — rzekł, gdy pytała, co robić z dochodem z Ługów. — Użyj ich na co chcesz, sobie weź, komu daj. Tylko te pięć tysięcy rubli oddaj rodzeństwu — pierwsze, co zbierzesz, niech się podzielą niemi, a potem o nic mi nie chodzi. — Mam dość dla siebie.
Chciała rany tknąć, nie śmiała, ale przecie nie straciła nadziei, że on wróci — żyć musi.
Biegły myśli i łódź biegła. Słońce wschodziło, gdy Kasjan się odezwał:
— Panienko — zuchy Sydorcy — już złapali młyn.
Zerwała się. Czaharskie wzgórze bielało, zorzą ozłocone — i roił się na niem tłum chłopów — wokoło czarnej masy młyna.
Panował gorączkowy ruch i głośne rozhowory.
Chłopstwo, ociekające wodą, brudne, zmęczone, było jednak uradowane z dzieła. Rozpalili już ognie, radzili nad naprawą grobli, a na widok przybywającej dziedziczki poczęli się śmiać i hukać z uciechy. W mig znalazła się wśród nich, znieśli rzeczy, rozgościła się w opuszczonej chacie, którą Naum z grubszego oczyścił, a szczególnie wedle chłopskiego pojęcia o wygodzie i dostatku, opalił tak, że upał panował nie do wytrzymania. Okien zaś nikt nie pomyślał otworzyć, zresztą nie posiadały nawet zawias, bo wentylacji i Moszko nie uznawał. Chłopi patrzyli ze zgrozą, jak na jej rozkaz Naum wyjął wszystkie okna i wypuścił «takie» ciepło, a baby ze zdumieniem usłyszały, że «jeszcze» jest brudno. Zaczęło się dopiero gruntowne szorowanie i skrobanie, które zajęło cały dzień. Ale Zośka jeszcze nie odważyła się nocować i wolała kazać sobie posłać w pustej obórce.
Przez ten czas chłopi, jak mrówki, wzięli się do narządzania grobli. Dziesiątki łodzi zwoziły łozę, setki rąk biło pale, znosiło darninę, piasek, borykało się z nurtem. W młynie została pustka; bat, na którym stał, przeciekał — sprawniejsi cieśle i majstry wzięli się do tej roboty — stukały siekiery, komenderował nowo zgodzony młynarz, stary Sachar — a wszyscy zwijali się ochoczo i wesoło — jakby honorem całych Sydorów był ten «nasz młyn». Wieczorem Kasjan, niewiadomo skąd, dostał wódki, chłopi się rozłożyli koczowniczo na nocleg, zapłonęły ogniska i Zośka długo zasnąć nie mogła, taki gwar i wesołość ogarnęła zwykle milczących i sennych Poleszuków.
Nazajutrz robota poczęła się od świtu, ale wśród chłopów nie było już Kasjana. Spytała o niego, odpowiedziano: «nie widzieli», a gdy badała, gdzie się mógł podzieć, Naum rzekł jej szeptem:
— Poprzysięgli my mówić «nie widzieli» — i panienka niech to samo mówi — on tak przykazał. Poszedł, a my «nie widzieli». Musi, tak trzeba, on chytry. Kazał Mirona z Ługów do panienki zwołać, pobiegł już chłopiec na kładki po owego, a my tu wiemy co robić. Kasjana my nie widzieli — znać, nie znamy.
Pokręciła głową, ale, że miała moc rzeczy do roboty i obmyślenia, więc nie rozwiązywała zagadki.
O południu zjawił się wielkorządca z Ługów.
Ten się nosił z waszecia, żołnierską miał postawę i ruchy, spryt i dworską ogładę na twarzy.
W progu się jak struna wyprężył, w oczy patrzał, rozkazu czekał, sługa to był urobiony przez starego Janickiego, który despotą był, dużo wymagał, ostro trzymał, ale hojny był w nagrodzie — nieubłagany w karze. Miron służył w Ługach już piętnaście lat, co było dowodem, że umiał i znał służbę.
— Zawołałam cię, Mironie, żeby oznajmić, że Ługi należą teraz do panicza Wacława, wraz ze wszystkiem, co się w nich znajduje — i że panicz Wacław — pod mój nadzór i rząd je oddał — więc do mnie się masz we wszelkiej sprawie odnosić — i mnie słuchać.
— Tak jest! — Rozumiem! — odpowiedział w ukłonie.
— Zdajże mi raport z siewów i stanu inwentarza.
— Zasiano owies cały, sto morgów — ług dotąd pod wodą — kartofli sadzone pięćdziesiąt morgów. Bydła mam pięćdziesiątsiedm sztuk — same byki — koni w stadzie sześćdziesiątośm, na stajni pięć ogierów. Źrebiąt tegorocznych osiemnaście.
— W śpichlerzu masz co na sprzedaż?
— Trochę owsa — cały jęczmień.
— Nie zabrali do gorzelni?
— Chcieli — ale nie miałem przykazu od starego pana, bo umarł i nie kazał — kogo słuchać.
— Więceś nic nie dał? Nie ciągali cię, nie wypędzili?
— Chcieli. Na sąd podali — ale potem do sędziego ja sam się tylko stawił. Powiedział swoje — od nich nikogo nie było, praw wróciłem.
— A kartofliś sprzedał resztę?
— Tak jest — sprzedałem do Łasicka — jeszcze za twardej drogi przez błota dostawił. Pieniędzy nie brałem — kwit mam na czterysta rubli.
— Pieniędzy ci nie potrzeba?
— Nie. Najem ja raz w rok na Pokrowę obliczam.
— Masz ci tu na kwicie adnotację — odbierz w łasickiej kasie należność za kartofle i sprzedaj jęczmień. Pieniądze mi przyniesiesz — pojutrze będę w Ługach, pokażesz mi co jest i co zrobiono. Konie zapewne są na sprzedaż?
— Tak jest, piętnaście.
— Ocenimy je — postarasz się być także.
— Pan Karol był onegdaj — chciał cztery wziąć.
— Nie dałeś?
— Już mi graf Łasicki przykazał tamtej niedzieli na promie, że Ługi w panienki ręku teraz. Powiedziałem paniczowi, żeby od panienki kartkę wziął. Stał łajać, potem w zęby dał, więcej nic. Koni taki nie wziął.
— Nie miał prawa — jesteśmy podzieleni.
— Panienka może przykaże sobie tu posłużyć?
— Jak będzie potrzeba, to cię wezwę. Możesz wracać do domu teraz.
Miron w pas się ukłonił i wyszedł wprost do chłopów po wieści i nowiny. Nie rozumiał, jakim cudem Moszko tak prędko ustąpił i gdzie się podział — ale i Sydorce tego nie wiedzieli, albo nie chcieli wiedzieć. Dowiedział się też, że Semki starosty od kilku dni niema, że go syn szukał, ale nigdzie nie znalazł — utopił się pewnie przy chacie — woda kiedyś wyrzuci. O Kasjanie naturalnie mowy nie było, bo, jeśli go Miron i znał, nie rad był wspominać.
Kasjan zaś tymczasem był już w Woronnem i wkwaterował się do brata, opowiadając, że na flisach był, febry dostał i wyleżeć się musi.
Nie bardzo w febrę wierzono, bo miał po twarzy szramy i sińce, więc przeczuwano jakąś tęgą bitwę, ale go nikt nie śmiał pytać, a że go się lękano, jak ognia, więc karmiono, pojono, byle nie obrazić, byle ich nie pozabijał.
On się zaś na pierzynie bratowej w komorze wylegiwał, spał, jadł, pił — znowu spał, jak wilk, co umknął obławie, postrzelony — rany liże, zmęczenie przesypia.
Trwało tak parę tygodni, już się pogoił, odpasł, już go korciło na swobodę, już zaczął zbytki po wsi, gdy pewnego dnia zajechał pod chatę uradnik i kazał mu z sobą jechać.
Kasjan się zaśmiał po swojemu, drapieżnie, ale wnet ułożył minę zbiedzoną, zgarbił się i stękając, opowiedział, jak jest chory, że od miesiąca już w chacie leży.
— Miesiąc on tu u was, nie łże? — spytał policjant brata.
— Może i więcej. Szmat czasu choruje. Z flisów ledwie żywy przyszedł.
— Nu, zobaczym. Siadaj!
— A gdzie pojedziem?
— A gdzieżby ciebie wozić? Do turmy!
— Oho! Ja pewny, że nie! Czyby ja tu siedział, żeby ja wiedział na siebie turmę? Nie taki ja durny wam w ręce leźć!
I śmiejąc się, na wóz siadł i, śpiewając, pojechał.
Dostawiono go wprost w mieście do zarządu akcyzy. Na jego widok jeden z urzędników z za stołu wypadł, do niego przyskoczył i rzekł:
— A jesteś, gałganie! Teraz ja ci kiszki wymotam. Gdzieś się schował, wisielcze, łajdaku!
Kasjan spojrzał po wszystkich obecnych.
— Ja doma był, wasza wielmożność. Czego ja miał się chować? Czego wy odemnie chcecie!
— Gdzie tajna gorzelnia? W Szczepkach, łotrze! Wyśpiewasz ty mi prawdę — kiedy cię mam w rękach. Zaraz gadaj i prowadź — albo oddam sprawę sędziemu śledczemu — a ty marsz — do ostrogu!
— Jaka tajna gorzelnia? — Ja o żadnej nie wiem.
— Dobrze, dobrze. Nie widziałeś mnie — nie wziąłeś 25 rubli?
— Ja waszej wielmożności w oczy nie widział, od przeszłego roku — jak to studnię w Woronnem kopał, a pański koń ponosił — to ja go złapał i pan mi dał złotówkę.
— Dobrze, dobrze. Nie byłeś u mnie wieczorem — temu cztery tygodnie? Cała bieda, że cię prócz mnie i kucharka widziała. Więc się zapierasz?
— Co się mam zapierać? Za mnie stu ludzi z Woronnego zaświadczy, żem się stamtąd nie ruszał już sześć tygodni. Jam chorzał — febry dostał na flisach. Ja postawię świadków i na flisach, gdziem był i kiedy. Ja pana nigdzie nie widział. Hospody — to może kto inny za mnie się podał, albo pan uporem mojej zguby chce. Żebym z tego miejsca się nie ruszył, żeby mi ręce i nogi pokręciło, jeśli ja wiem — czego pan chce od mojej niewinnej duszy. Tajna gorzelnia — ja i nie słyszał o żadnej — nie tylko do niej wodził.
— I Josiela z Pomian nie znasz, ani cygana — to prawda — bo ich na świecie niema! — szydził urzędnik.
— Tego ja nie wiem — może takie są — ja w Pomianach z rodu nie był.
— A twego kompana Czetyrboka — też nie znasz?
— Czetyrboka Wasila? Ja znał — był leśnik w Peretopie — ale pomarł w Wielkim Poście. I pan jego widział, tylko może nie pamięta. On do gorzelni naszej w Woronnem drwa dostawiał. Taki rudy był, z suchą ręką. A na co on panu potrzebny? Jego syn żyje, młynarzem jest w Wydmuchach. Ale my z nim kompanowali do jednej dziewki, tylko — i to ją trzeci wziął — z Łubieńca gospodarz, jakże mu to — Czmiel zdaje się — nie pomnę.
Podczas całej tej rozmowy urzędnik z pasji odchodził od zmysłów, a za jego plecami koledzy za stosy aktów i pulpity się kryli, dusząc się ze złośliwego śmiechu. Kasjan nie patrzał, a widział wszystko; twarz jego zwykle zuchwała i bezczelna, była teraz na pół głupkowata, na pół obrażona, potem zmieniła się nagle w grymas filuterny. Śmiechy audytorjum dodawały mu humoru.
— Proszę waszej wielmożności, to jakąś sztukę ktoś urządził, ktoś kiepsko zrobił ze mną i z panem. Żeby pan, zamiast się źlić, rozpowiedział, jak co było, toby ja może zrozumiał, o co panu chodzi i jaby tego franta znalazł. To i Czetyrbok w tem był? Jakże to? Ja jego za uszy panu dostawię — jak on śmie szczekać, że ja pana gdzieści woził, kiedy ja w Woronnem nieszczęsny chory leżał. Woził ja pana prawda, ale dawno, siedm lat temu, do tej wdowy, co to pod Peretopem w folwarku siedziała. Pamięta pan. Co to my nocowali.
Teraz już ktoś z za pulpitu nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Urzędnik też nie wytrzymał i dał Kasjanowi w ucho, a potem go za kark uchwycił i wyrzucił go za drzwi — w ręce uradnika.
— Zamknąć do aresztu. Niech czeka na śledztwo.
Dla Kasjana nie było to nic strasznego — areszt znał i dozorców i regulamin i wikt i lokal. Był też pewny, że ani nudno, ani samotnie mu nie będzie. Jakoż znajomych znalazł, wesołą przyjacielską paczkę, a że miał pieniądze i sławę i moc uznaną — powitano go jak figurę znaczną.
Znalazł wyręczycieli do obowiązkowych posług, znalazł posłańców, którzy mu przygotowali świadków, znalazł sposób zdobycia wódki i kiełbasy, słuchaczy swych życiowych wypadków, uczniów różnych sztuk, sam się zawsze czegoś nowego nauczył i w tej dobrej kompanji śpiąc, jedząc, pijąc, spacerując i kształcąc się, czekał śledztwa. Czasami tylko, z boku na bok się przewracając, gdy ze zbytku snu trapiła go bezsenność — stękał i mamrotał.
— Trzymaj mnie, trzymaj, ale jak mi przez ten czas kto moją harmatę tknie, to popamiętasz.
Nareszcie przyszła na niego kolej. Wezwany na śledztwo od poprzedniego opowiadania na słowo nie odstąpił. Zresztą nie potrzebował. Jego pobyt w Woronnem zaświadczyła cała wieś. Semen, właściciel wieprza, za ukradzenie którego Kasjan pokutę odsiedział, poprzysiągł, że właśnie w ową noc wyprawy do tajnej gorzelni, Kasjan do późna w noc siedział, bo się ładzili i pili na zgodę. Kucharka urzędnika wyparła się, żeby go znała, był jakiś chłop, ale jaki, nie pamięta. Sprowadzony Czetyrbok łatwo też dowiódł, że znajdował się wówczas w młynie. Żyda z Pomian i cygana ze Szczepek nie dostawiono, bo tacy nie istnieli. Sprawa upadła i pewnego dnia Kasjan, jako nieszczęsna ofiara sądowej pomyłki, wyszedł z ostrogu po pożegnalnym bankiecie lokatorów.
Na świecie był już czerwiec, więc Kasjan przedewszystkiem przepił kożuch, bo mu zawadzał, ściągnął zaś z wozu przed szynkiem czyjąś świtkę, ukradł czółno, trochę drobiazgów po kramikach na rynku i przepadł, jak kamień w wodę. Nakazał tylko do Woronnego, że ze swojaków rad, a Semen może spać spokojnie.
— Napłoszyli go, pójdzie gdzieindziej, dzięki Bogu — mówili z ulgą Woronczanie.
Kasjan zaszył się w tajnie błotne, bo miał jeszcze do uporządkowania sprawę ziemianki.
Gdy do niej dotarł, rozgospodarował się.
Przedewszystkiem zakopał głęboko, bo w dół, w którym siedział urzędnik, zwłoki obu braci, przyczem znalazł przy staroście woreczek z pieniądzmi, całych pięćdziesiąt rubli, które wnet w wierzbową dziuplę schował. Potem pozabierał z ziemianki, jakie znalazł narzędzia żelazne i także w różnych kryjówkach poumieszczał.
Potem, wytężywszy całą uwagę i spryt, zaczął szukać kryjówki z wódką i szukał jej cały tydzień.
Wreszcie znalazł jeziorko, nad niem wierzbę, rozebrał się, brodził, nurkował, węszył i namacał w wodzie w pień powbijane haki, na nich łozowe wicie i pętle, zaczął je dobywać i dobył pięć beczułek pełnych — nie ogórków.
Uraczył się zawartością jednej tak, że leżał dobę jak martwy, potem i tę zdobycz zakopał w dobrze obmyślanych miejscach.
Dobrze mu tu było. W ziemiance nie brakło mąki i suszonej ryby, beczułki mogły na długo starczyć, ale mu po tygodniu zabrakło tytoniu, soli i Likty, więc pewnego wieczora podpalił ziemiankę, a gdy zgorzała, resztki częścią piaskiem przysypał, częścią rozniósł daleko i w błoto wdeptał, zatarł, jak umiał ślady, zostawiając naturze ukończenie tej pracy i nic z sobą nie biorąc, tylko gliniany bukłaszek spirytusu, poszedł.
Długo po bagnach majaczył, nim swe czółno odnalazł i oto pewnego dnia znalazł się w Sydorach na odwieczerz, gdy chłopi wracali z sianożęci i poszedł wprost do Naumowej chaty.
Trafił na sceną małżeńską. Hrypa łajała, że Naum mało kosi, pół dnia na rzece za rybą mitręży, że sąsiedzi już działy pokończyli, a swój zgnoi, bo na deszcz się zanosi, że bydło pomorzy zimą, że ona tylko wstyd ma i hańbę z takiego hultaja, że go wreszcie precz wygoni z chaty i z roli.
— Byle nie z komory, zozulko, serdeńko! — zaśmiał się Kasjan, a obejmując ją wpół i odwracając do pieca, dodał: — Jest co dla mnie zjeść?
— Ach, ty świstunie! — rozpogodziła się natychmiast baba. — Wrócił ty, nu siadaj, zaraz ci co dobrego dam — jajecznicy z mlekiem.
Naum, który na progu kosę klepał, rzucił wnet robotę i mruknął:
— W porę ty przyszedł. Już chciałem wiedźmę przekłócić kijem, ot — sokocze!
— Nie rusz, rozsypie się, jak stary garnek. Nu, co u was słychać?
— Wszystko dobrze. Ługi sławnie porosły, ryba się nieco bierze.
— Zajął ty «hat» starosty?
— Nie, pobojał się!
— To i dobrze. Widział ty wczoraj ogień?
— Widział. Mówili, że łozy palą na rządowych.
— Bajki, to ona się paliła. Wiesz co?
— Czy może być?
— Ja widział, ja tam był — i starostę widział.
— A co? Ja myślał, że on się utopił.
— Bodajże. W dzicz poszedł, tam siedzi i tak nad nami wisieć będzie i pilnować skarbów. Musi tam duży zapas być, póki nie wywiezie pocichu, to nie ustąpi.
— A potem? Wieś spali.
— Będzie się bał. Potem do Moszki umknie. Zawszeć w oczy jemu leźć nie trzeba — wściekły pies.
— Ktoby tam lazł. A ty jego gdzie widział?
— Myślał schowanie znaleźć, popełznął, aż tu ogień buchnął, przyczaił się ja, to on o krok odemnie poszedł, jakiś pokazuje większy, czarniejszy, oczy świecą! Licho wie, czy już wikołak.
Naum nieznacznie się przeżegnał i splunął.
— A panienka nasza jak gospodaruje?
— Na schwał. Już i ług posiali i łąki sama rozdała i we młynie pilnuje i chorego opatrzy, i sama wszędzie dojedzie i dopłynie.
— A z rybą jak?
— Dwa grosze drożej płaci, jak Moszko, ludzie radzi, bo i waga sprawiedliwa. Każdy co złowi, oddaje. Zrobili skrzynkę w zatoce, tam ją trzymają do niedzieli, a w niedzielę to we dwie czajki płyniemy do Filipowa, Suchar z mąką, ja z rybą. To ja za to już innego odrobku za łąki nie mam. Nawet baba rada, bo to i ona się wlecze ze mną i na ludzi popatrzy, a co się z żydem nałaje!
— Oj dureń! Sprzedałby to bezemnie? Potrafiłby zważyć, albo dorachował się Szostaków — wyzwierzyła się baba. — Sama panienka mi przykazała: «Pomóżcie, Hrypo, mężowi!» Aha, panienka nasza wie, kto rozum ma! Siadajże Kasjan, jedz!
— Naści, mołodyco, pić za to! — rzekł, dając jej bukłaszek. — A Likta moja szanuje się? A wspomina mnie?
— Aha, wczoraj u nas była i powiada: «Gdzieś czart, chwała Bogu, uchwycił Kasjana!»
— Oho, taki wspomniała! — zaśmiał się zadowolony. — Nu, to ty, Hrypo ją zawołaj. Powiedz, że ja jej chustkę jedwabną przyniósł, i pierścień z czerwonem oczkiem i jeszcze coś — na koniec. Niech się nie boi, bić nie będę. Ot, niech przyjdzie, wypije czarkę.
— Zaraz pójdę, a ty Naum, odstaw garnek, jak zakipi i wieprzowi zanieś ceber.
— Ale — odstawię, zaniosę — zamruczał Naum, gdy wrota za nią skrzypnęły.
Popili wódki, zabrali się do jajecznicy, ale gdy woda zabulgotała, Naum garnek odsunął i potem zaczął czegoś szukać po sieni.
— Gdzie ta czartowska baba ceber podziała? — mruczał. Kasjan niespokojnie okienkiem wyzierał. Długą chwilę bawiła Hrypa — wreszcie wróciła, ale sama.
— No co? Idzie? — zagadnął.
— Oho, tak się postawiła, jak szczuka zębami. Po co mam iść — na licha mnie jego chustki, pierścienie? Mnie już nie takie dawali. W żarnach mielę — nie porzucę! A bić to i ja potrafię — żaden mi strach. Niech wódkę tu przyśle, to wypiję.
— Oho, rozumna! Będę jej wódkę posyłać! — zaprotestował Naum. — Przyjdzie bestja i sama.
— Niechby nie przyszła — warknął Kasjan.
Ale przyszła, tylko kazała czekać na siebie godzinę — i przyszła wprost od żaren, ubielona, z zatoczonemi rękawami — niby po rzadkie sito do bratowej. W chacie tymczasem zeszło się paru chłopów i sąsiadów na gawędę. Naturalnie zniknięcie żyda i starosty było niewyczerpanym tematem, a tyle było przypuszczeń, bajek, plotek, że przechodziło w legendę. Ostatecznie przekonał się Kasjan, że nikt bardzo pilnie, nawet rodzony syn, starosty nie szukał — bo kat był dla rodziny, a tyran dla wsi. Zniknięcie zaś żyda łączyło się z przybyciem Zośki, więc chłopi byli przekonani, że panienki prawo było lepsze i żyd ustąpić musiał. Zresztą zmiana była na lepsze, więc wszyscy siedzieli cicho.
Gdy Likta weszła, mówiono właśnie o starostowym jedynaku, że do ojca niepodobny — spokojny, pracowity, cichy.
— Doskonały chłopiec — dodała ona do pochwał — ni lichego słowa, ni kułaka pewnie żonce nie da.
— Ot powiedziała — zaśmiał się Kasjan. — Ty myślisz, że to przyjemność: kułaki na babskich gnatach zbijać — to jak kota łupić; każdyby żydowi tę robotę ustąpił — ale pokaż no taką, której bić nie trzeba? Taka się jeszcze nie urodziła. Językiem jej nie zawojujesz więc czem?
— Są znachory i na to! — zaśmiał się któryś chłop. — U Prokopa w chacie była taka swarka. że ludzie się zbiegali rozbrajać. Prokop tak babę stłukł, że chodzić nie zdużała — a nic się nie poprawiła. Potem pić zaczął do — żyda wszystko wynosił. — Baba widzi, że źle, poszła do znachora — ten pyta, jak? co? Wszystko opowiada. — Tak ciebie bez «daj racji» bije? Ale — łajać zacznie, potem bije! No, a jak łaje — to ty co? A łaję także! Aha, powiada znachor — to ja tobie pomogę. I dał jej wody z trzech krynic — w butelce, co w spodzie miała odbity kant; tamtędy pić trzeba było, i mówi: jak twój człowiek łajać zacznie, pijany, czy trzeźwy, tak ty tej wody jeden łyk wypij, a drugi w gębie trzymaj, aż on nie ścieknie, a potem za próg wypluj trzy razy. No i ot Prokop przychodzi na drugi dzień do domu z pola i zaczyna łajać, że kartofle dotąd nie obrobione a tu baba zamiast co rzec, do komory wyszła i wraca i milczy — łajał, łajał, a potem siadł jeść i uciekł. To — wiecie, jak tę butelkę dopiła, to już i potłuściala i śmiać się nauczyła — i Prokop począł w domu nocować — tak się wszystko odmieniło.
— Mądry znachor był! — potwierdzili mężczyźni. — Ale kryniceby wyschły, żeby tak każdą ratował.
— Ale już też taki, co baby nie trzyma ostro, to albo hultaj sam, albo ona taki łom — że o nią nie dba! — rzekł Kasjan.
— Albo ona mocniejsza! — zaśmiała się Likta. — Żeby mnie uderzył, toby mu było ostatni raz.
— Nie mądruj! — zaśmiała się Hrypa — dostaniesz takiego — że ci do pasa będzie, a nie piśniesz, jak cię stłucze.
— Nie bój się — bez «daj racji» bić nie będę! — rzekł Kasjan — chodź bliżej — czarka nalana, pij! Lubo na ciebie popatrzeć.
— Może — ale mnie nie lubo — na ciebie, ani wódki nie łakoma! Daj Hrypo — sito.
— Likta, wypij — nie kręć się! — mruknął Naum i podał jej kieliszek.
— Jak twój traktament — to nie wyleję!
Wypiła jednym tchem i poczerwieniała.
— Sprawiedliwy spirt — zaśmiała się.
— Ot dziewka, ot zuch! — zaśmieli się chłopi.
— Dlategoż moja — że taka! — rzekł Kasjan.
— Taka ja twoja będę — jak i jaskółka twoja. Cyganki są dla hałajów wołokitów, a nie gospodarskie córki.
— To ty cyganką będziesz!
— Ale! będę — jak ty kniaziem.
— A jaż nic kniaź? U każdego gospodarza zagonów kilka — a mój cały świat.
— I turmą twoja.
— A twój będzie dół w piasku, albo ja!
Liktę podniecał alkohol, oczy jej pałały.
— Ej, Likta — nie żartuj — bo ci każę przeprosić.
— Każesz — ojoj, każ — spróbuj!
Założyła ręce na piersiach i dyszała złością. Kasjan się śmiał.
— Likta, za toś mi miła, żeś taka honorna. Na, wypij jeszcze czarkę. Toć nie zapoiny — nie bój się. A możeć ty już pijana. Babska głowa słaba.
— Mocniejsza za twoją. Wypiję dziesięć czarek, ni twoją nie będę, ni cię nie przeproszę, ni ty mnie zwojujesz.
— Ni za jaką cenę moją nie chcesz być?
— Chybabyś mi dał kota, co jaja niesie! — zaśmiała się po drugiej czarce.
— Jest taki! — zaśmiał się Naum. — U Niemca w Szafrance na łańcuchu pod daszkiem stoi.
— Aha — puhacz! Prawda, istny kot! — potwierdzili chłopi ubawieni.
— No, to ja ci go dostarczę.
— Dostaniesz aha, spróbuj! To może mi i z dziesięć dębów dostaniesz z Szafranki?
— Czemu nie dostanę.
— Nu — to i mnie wtedy dostaniesz!
— Słyszeli wy! — zawołał Kasjan do świadków.
— Ojoj — gotowi ją tobie sami przyprowadzić! — odpowiedzieli chórem wśród ogólnej wesołości.
Kasjan zbliżył się do dziewczyny.
— No — daj gęby na zadatek!
Dostał pięścią między oczy, że aż się zachwiał.
— Dalibóg — bykaby położyła! — pochwalił i sięgnął w zanadrze — naści gościńca.
Zamigotała w oczach dziewczyny jaskrawa jedwabna chustka — zawahała się chwilę — wzięła do ręki — wszystkie baby poczęły oglądać — podziwiać.
Pokusa była wielka, ale Likta się przemogła. Cisnęła mu ją w oczy.
— Idź do djabła z twoją chustką.
— Durna ty! — oburzyła się Hrypa.
— Niechce — to ty weź — rzekł Kasjan niby obojętnie.
Dziewczyna odwróciła się, żal ją porwał. W całych Sydorach nikt nietylko nie posiadał — ale nie widział takiej śliczności. Porwała sito i wyszła prędko z chaty — bo jej się raptem płakać zachciało. A Kasjan, jakby zapomniał epizodu ze swą lubą, zaczął z chłopami pić i bajać.
Nazajutrz wziął pławicę Nauma i pojechał rewidować kosze po chatach. Wybrał najpiękniejsze szczupaki i popłynął do Szafranki. Zbadał wybrzeże, zanotował ścieżki i przejścia i nie kwapiąc się — wstąpił do zagrody gajowego. Dwa buldogi, na łańcuchach u bramy uwięzione, przywitały go wściekłem ujadaniem. Na to hasło wyjrzał przez okno łeb tak rudy, jak tylko Niemiec go posiadać może — i głos równie nieprzyjacielski jak buldogów, krzyknął łamaną chłopską mową:
— Za czem łazisz?
— Ryby przyniósł. Może robota jaka jest?
Niemcy wszyscy czterej obiadowali właśnie — gospodyni, żona i matka tej czeredy rudej, wyszła obejrzeć rybę i spytała o cenę.
— Gościńca przyniosłem. Ja jej nie kupował, a sobie ugotować nie mam gdzie. Da mi pani cieplej strawy zjeść — to i dosyć za fatygę będzie.
— A ty skąd? Nie tutejszy?
— Na flisach byłem — dostałem febry — partja mnie porzuciła. Z Filipowa idę — wstyd do domu wracać z próżnemi rękami — może co zarobię tutaj.
Niemcy wszyscy słuchali przez otwarte okno — coś poszwargotali i stary spytał:
— A kosić umiesz?
— Czy ja żyd-cyrulik, żebym kosić nie umiał?
— No, to wezmę cię do kosy na parę dni. A ile chcesz?
— Da pan dwa złote i strawę?
— Dam. Idź do kuchni, zjedz — i zaraz do roboty pójdziesz. A jak się nazywasz?
— Roman Kozar.
Ktoby zobaczył Kasjana przez te parę dni — toby go nie poznał. Pokorny, cichy, skromny, milczący, pracował pilnie, z roboty wracał ostatni, żadnych breweryj w kuchni nie wyprawiał, zaraz po wieczerzy szedł spać pod szopkę, z psami się zaprzyjaźnił, dla gospodyni był usłużny, drwa rąbał, wodę nosił, robił za trzech, posłuszny był na skinienie. Kosił z synami gajowego łąki wśród lasu, znalazł jeszcze czas i do rzeki dobiec, ryby się postarać i tak się wszystkim spodobał, że gdy po tygodniu prosił o zapłatę i uwolnienie, gajowy dał mu pół rubla gratyfikacji i namawiał, żeby dłużej został. Ale Kasjan — wiedział już wszystko, co mu było potrzeba, więc podziękował — i po wieczerzy odszedł. Przeleżał w łozach do północy, a potem wrócił i pocichutku, jak był zwykł to czynić co nocy, począł gwizdać piosenkę. Psy go poznały, przybiegły i poszły za nim do poddaszka przy stajence, gdzie na łańcuszku do słupa przykuty za nogę — mieszkał ogromny puhacz. Niemiec go trzymał do polowania na jastrzębie i wrony — okaz to był bardzo rzadki, tak, że go Motold i myśliwi, co do Łasicka przyjeżdżali, oglądali z ciekawością, i Niemiec się nim bardzo szczycił. Ptak był drapieżny i złośliwy, rzucał się na ludzi, dziobał i bił skrzydłami.
Kasjan łańcuszek zerwał i począł się ze straszydłem szamotać — ale pokaleczony — świtkę swą ściągnął, obmotał nią zdobycz i tak uniósł. Psy nie protestowały, owszem przeprowadziły w honorowej eskorcie do pławicy.
Rano powstał sądny dzień w leśniczówce, gdy stratę spostrzeżono. Ale nikomu nie przyszła kradzież na myśl, myślano, że puhacz sam łańcuszek zerwał i uleciał. Szukano go po lesie, Niemiec desperował, ale puhacz przepadł.
Kilka dni tem była cała rodzina zajęta, gdy wydarzył się nowy, niesłychany wypadek. Nad rzeką ścięto trzy dęby. Niemcy znaleźli świeże pnie, skrzesane gałęzie, drzew ani śladu.
Naturalnie wszyscy czterej udali się na nocną obławę na złodzieja i następnej nocy zastali nad rzeką Kasjana, gdy najspokojniej w świecie spiłowywał czwarty pień dębowy. Gdy, osaczywszy go, wypadli wszyscy czterej z gąszczy i obstąpili ze strzelbami i okrzykiem wściekłości i triumfu, chłop roboty zaprzestał, wyprostował się i rzekł:
— Nu, co to nowego? Niemiecka wojna — po nocy bieganie z fuzjami.
— Aha, to ty! Takiś ptaszek! — krzyknął stary.
— Żaden ja ptaszek, ale człowiek!
I Kasjan z najzimniejszą krwią wziął się napowrót do piły. Rzucili się na niego.
— Co ty tu robisz? Jak śmiesz złodzieju?
— Nie widzicie, co robię, to włóżcie okulary. A śmiem, bo mi wasz graf pozwolił.
— Pozwolił! A gdzie kwit? Łżesz. Marsz!
— Żebym kradł, tobym uciekał, trzy kroki do rzeki. Nie wierzycie, chodźmy do grafa. I owszem, jeszcze mnie ugości. My z nim znajomi. Chodźmy.
Zabrał swe narzędzia, schował pod gałęzie, zapalił papierosa i był gotów.
Niemcy stropieni byli tą pewnością i spokojem. Wzięli go między siebie i poprowadzili do leśniczówki. Ranek się tymczasem uczynił, więc po naradzie, dwóch zostało w domu, dwóch udało się z Kasjanem do Łasicka. Wsadzili go na wóz i powieźli, bo wiorst dziesięć było do stolicy Motoldowego państwa. W drodze zaś turbowali się, czy grafa zastaną, bo rzadko bywał w biurze.
— No, to co? Poczekam. Jeszcze mi siedem dębów potrzeba. Nie będę o każdy z wami się użerał! — mówił Kasjan, nie tracąc rezonu.
Dwór w Łasicku był prawie miasteczkiem, stosownie do wielkości fortuny. Pałac stał opodal wśród cienistego parku, rzeka płynęła wśród wysokich brzegów, ruch na wodzie i ziemi był żywy. Niemcy ze swą zdobyczą wysiedli przed zarządem leśnym i weszli do dużej sali, gdzie pracowało z dziesiątek urzędników.
Szczęśliwym trafem Motold był w domu i pomimo wczesnej pory, już pracował w swym gabinecie.
Jeden z Niemców się zameldował i poszedł z raportem, a Kasjan tymczasem gapił się, przejęty uszanowaniem wobec takiej dekoracji funduszu. Po chwili Niemiec wrócił i zakomenderował:
— Marsz. Pokaże się twoje łgarstwo.
Drab wszedł do gabinetu. Motold z za biura spojrzał nań bystro — sekundę sobie przypominał tę twarz — i wreszcie rzekł:
— Toś ty nie Roman — ty ten, coś to starowierom dokuczał.
— Co ja mam pierwszemu lepszemu durniowi moje imię gadać! Dla Niemców ja Roman, dla pana Kasjan. Nie dziw, że pan — wielki pan — kiedy u pana taka pamięć mocna. Ja myślał, że przypomnieć trzeba będzie — a pan tylko spojrzał, już wie.
— Ale nie wiem, pocoś kradł moje dęby.
— Proszę pana, już jak Kasjan kradnie — to nie takie ryże woły go pojmą. Żeby ja kradł, toby ja tu nie był. Ja dęby wziął, bo mi pan wtedy pozwolił. Powiedział pan: jak myślisz, że ja co więcej mam jak ty — to sobie weź. Ja wziął trzy, jeszcze mi siedm trzeba.
— Na co ci potrzeba? Żydowi sprzedałeś?
— Ja teraz bogaty. U Czaharskiej panienki za komisarza jestem. Na djabła mi dęby — u nas swoje są. Panienka by mi nie pożałowała.
— No, więc pocoś je brał?
Kasjan za uchem się podrapał.
— Kiedy srom powiedzieć. Niech ten ryży wyjdzie, to ja panu rzeknę.
Na skinienie Motolda Niemiec wyszedł.
— Proszę pana. Ja dziewce obiecał z Szafranki dziesięć dębów — to i musiał dostać. Ja je panu potem odstawię, ale bestji pokażę, że dostał.
Motold się uśmiechnął i spytał:
— Więc służysz w Czaharach? Panienka już tam mieszka?
— O joj! I mieszka i gospodaruje sławnie.
— Sama jest?
— A na co jej kto? Jeszcze mieszka przy młynie, ale na jesieni osobny dwór założymy — dom postawim.
— A nie brak jej, nie bieda?
— Skąd bieda? Kiedy młyn jest — to i chleb! Jak ta jagoda na kalinie tak wykraśniała w robocie, na słońcu. Oj robocza i mądra i dobra. Już jak Kasjan jej służy — to warta!
— Pana Wacława niema w Ługach?
— Dom kazała panienka wyporządzić — musi, przyjedzie. Tymczasem panienka i tam dysponuje.
— Jakby wam jaki kłopot, czy niedostatek — to tu mi donieś, pamiętaj.
— Ja i bez pańskiego słowa gdzieindziej by nie poszedł. Ja wiem, że pan panienkę ratował i bronił. I panu od nas krzywda się nigdy nie stanie ani szkoda najmniejsza. Te dęby — to inna sprawa. Pan to i sam wie, że trafi się czasem taka baba, co jak kolka w bok wlezie, ni jej dostać, ni się odczepić. Trzeba dogodzić!
— To może i panienka o tych dębach wie?
— Wstydził się powiedzieć! Panienka na to rozumu nie ma. Zaraz by napadła: — kradniesz!
— No, więc weź je sobie i zatrzymaj. Może wam się na nowe gospodarstwo zdadzą.
Pocisnął dzwonek. Niemiec wszedł.
— Wydać mu dziesięć dębów! — rozkazał krótko Motold.
Niemiec się skłonił i rzekł:
— Melduję zarazem, że nam zginął puhacz, a że ten chłop był u nas na robocie pod cudzem imieniem, posądzam, że może on i ptaka ukradł, albo przez złość wypuścił.
— Może on, może on! — przedrzeźniał Kasjan. — Może ja tobie łeb w łupinach cebuli wygotował i twojej matce olej wykradł, co ci miała w głowę nalać. Ty mnie złap, a potem melduj!
— Szkoda puhacza — rzekł Motold.
— To pański był? Nu, to ja panu takiego samego złapię i przyniosę, a jak pan mnie go da do pilnowania, to ja go nie wypuszczę.
Tu się wyprostował i dodał, salutując po wojskowemu.
— Rad się starać i służyć!
Zaledwie byli za drzwiami, rzekł do Niemca:
— Nu, drugi raz nie ty mnie, a ja ciebie tu przyprowadzę. Przekonał się ty, jak ja łgę! Zapłać mi teraz ty za dzień i nie zaczepiaj więcej.
— Żebym ja wiedział napewno, żeś ty puhacza ukradł! — warknął wściekle Niemiec.
— Otóż bo to! Żebyś wiedział! — zaśmiał się drab zuchwale. — Tobyś ty nie ryży Niemiec był, ale Poleszko Kasjan!
I gwiżdżąc, poszedł obejrzeć wszystkie świetności Łasicka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.