Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Aha, Kasjan, a ty tu czego?
— Ot, ja znaczny, kiedy mnie pan pamięta. Ja przyniósł panu gościńca.
— No, co takiego?
— Trzeba po niego daleko płynąć, jeszcze dziś w nocy. A co mnie pan za ten gościniec da?
— Co to? Szynk tajny?
— Oj lepsze.
— Ej — samowarek? — ożywił się urzędnik.
— I dobry. Wiader dziesięć dziennie.
— Gdzie? Napewno?
— Już ja doprowadzę. Po północy będziemy na samą robotę. Na domysłby ja tu nie był.
— Trzeba ludzi z sobą brać, policję?
— Ludzie będą gotowi. Ja urządził pułapkę dobrą. Dla bezpieczności rewolwer niech pan weźmie, kożuch prosty na mundur, czapkę bez znaczka, więcej nic nie trzeba. Nakryjem ptaszki.
— Nie łżesz ty, nie kręcisz, bo pamiętaj, jak mnie okłamiesz, to cię znajdę i odsiedzisz! Złość masz może na jakiego żyda i chcesz mu dokuczyć.
— Złość mam, prawda. Było mu z drogi mi ustąpić, jakem łaską prosił. Uparł się — bardzo pewny, że jego trefny interes dobrze schowany. Myślał i czort nie znajdzie. Ja znalazł. Łgać i kraść umiem ja, ale ot, przyszło się prawdą iść. Lepiejby było spirytus trefny darmo pić — czy jaby do pana z gościńcem tym głupi był przychodzić, żeby nie żydowski upór. Mnie żal