Cnotliwi/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XVII.


Ładna twarz młodej kobiety mocno była zarumieniona, błękitne oczy jej błyszczały bardzo i miały na sobie ślady łez. Rzuciła parasolik na pierwsze lepsze krzesło, i drzącemi rękami odwiązując wstążki kapelusza, zawołała:
— Ach, mój Polciu! co też ja tam widziałam! co widziałam! Jaki nieporządek, nieład i nieczystość w domu, jaka nędza i opuszczenie tych biednych dzieci! O! cóż to za nieszczęśliwe istoty!
Silnie wzruszona zdejmowała okrycie, i poprawiając przed lustrem rozrzucone włosy, mówiła ze zwykłą sobie żywością:
— Spotkałam tę Kuderskę o kilkadziesiąt kroków od naszego mieszkania, i ledwie mogłam się powstrzymać aby jej nie wypowiedzieć całego mego oburzenia. Nie uczyniłam tego przez wzgląd na te biedne dzieci, któreby mogły przez to ucierpieć. Mówiła mi że była u nas, i że się z tobą o coś posprzeczała, ale nie powiedziała mi o co. Czyś się nie wygadał przypadkiem, Polciu? I wycałowała mię w dodatku w oba policzki... fi! nie lubię pocałunków od takich osób!
To mówiąc wyjęła z kieszeni chusteczkę, i otarła nią zrumienioną twarz, jakby z niej zetrzeć chciała ślady pocałunków kobiety, o której przekonała się że była złą matką. Zarazem odwróciła się od lustra, i spojrzała na stojącego w środku pokoju męża.
— Polciu! co tobie? zawołała podbiegając do niego, uderzona zapewne wyrazem niezwykłego wzruszenia jaki się malował na twarzy pana Pawła.
— Stasiu, mój aniele drogi! odpowiedział pan Paweł biorąc żonę w objęcia, ta kobieta śmiała spotwarzać cię przedemną... mówiła mi że pan As kocha się w tobie, a ty w nim...
Stasia wyrwała się z objęć męża, odskoczyła o parę kroków, i wpatrzyła się w niego wielkiemi oczami. Na ruchomej jej twarzy zjawił się naprzód gniew, potem żal, potem figlarne błyski poczęły przebiegać po ustach, i nakoniec parsknęła głośnym, długim, srebrzystym śmiechem.
— Ach mój Boże! zawołała śród śmiechu, jakaż to zabawna kobieta! To dopiero wymyśliła niestworzoną historję! Wiesz Polciu? ona się tak zemścić chciała za moją bajkę o starej czapli; ale ja jej jeszcze dwadzieścia takich bajek powiem przy sposobności!
I śmiała się jeszcze, a coraz bardziej.
— Stasiu, ty się śmiejesz z takiej potwarzy! wyrzekł pan Paweł zdziwiony nieco.
Stasia zbliżyła się, położyła dłoń na jego ręku, i spoważniała nagle.
— Mój drogi, rzekła, prawdziwie uczciwą i kochającą swego męża kobietę nie gniewają, i nie smucą wymyślone na nią baśnie, ale tylko śmieszą i litość wzbudzają dla tych co je sieją. Wiara jaką ty masz we mnie, i sumienie moje spokojne, czynią mię nieprzystępną wszelkim potwarzom. Nie warto o tem myśleć ani mówić. Oto lepiej pomyślmy jak poradzić tym nieszczęsnym dzieciom, które dziwnym jakimś trafem, zrządzeniem Opatrzności może, do nas udały się o pomoc w swej biedzie.
Usiadła na kanapce, pociągnęła męża aby usiadł przy niej, i długo, z przejęciem się, opowiadała mu o wszystkiem co widziała w domu Kuderskiej.
— Nie idzie tu, mówiła kończąc opowiadanie, o przyniesienie biednym dzieciom jednorazowej pomocy. To już uczyniłam. Wychodząc od nich wzięłam z sobą Michasię, wstąpiłam do sklepu z wiktuałami, i nakupiłam różnych prowizji które im przez Michasię posłałam. Biedna dziewczyna uniesiona była radością, że rodzeństwo jej przez parę dni głodne nie będzie, i mówiła mi, że starannie wszystko co otrzymała odemnie ukryje przed matką, aby się nie dopytywała zkąd wzięły jadło, i nie odkryła wszystkiego. Potem wstąpiłam po drodze do żony doktora L., i prosiłam ją, aby gdy mąż jej wróci do domu, zobowiązała go odemnie do odwiedzenia, tak niby z jakiego wypadku, chorej dziewczynki. Jestem pewna że to uczyni, bo i dobry z niego człowiek, i z tobą Polciu jest w przyjaznych stosunkach. Ale wszystko to jest niedostateczne. Powtarzać często to co dziś uczyniłam, niepodobna, i na nicby się ostatecznie nie przydało. Oprócz pokarmu, dzieciom tym potrzeba jeszcze odzieży, zdrowszego pomieszkania, a co najwięcej, nauki i opieki. O ile osądzić mogłam, zdaje mi się że Kuderscy są rzeczywiście w niemożności starannego ich wychowania, lubo po części dobrowolnie; bo on traci za domem pieniądze na nieszczęśliwy nałóg, ona na jałmużny rozdawane w oczach ludzi. Zresztą słusznie powiedziałeś, kochany Pawle, że godzi się obcym, a uczciwym ludziom wedrzeć się w prawa tak złych i niedbałych rodziców jakimi są oni. Idzie tu o zachowanie nietylko pięciu ciał ludzkich od cierpień fizycznych, ale pięciu dusz od ciemnoty i zepsucia, w które wpadną niezawodnie przy takiem zaniedbaniu. Sądzę więc, że należałoby radykalnie i stanowczo zająć się wychowaniem tych dzieci, odbierając je nawet całkiem rodzicom — na co zresztą oni z pewnościąby się zgodzili, skoro jak widać ze wszystkiego, uważają swe dzieci za niepotrzebny i dokuczliwy ciężar. Nieprawdaż, Polciu? jak ty o tem myślisz, mój drogi?
Zadawszy to pytanie, umilkła Stasia, i patrzyła na męża niespokojnie. Pan Paweł zamyślił się głęboko.
— To prawda, wyrzekł po chwili, ale cóż tu począć, w jaki sposób ratować od zguby dzieci, które przecie mają rodziców.
— Otóż to! co tu począć? powtórzyła Stasia z zakłopotaniem; sami przecie nie możemy wziąść je wszystkie do siebie — bo ani nam funduszu starczy, aniby się też i Kuderscy zgodzili na to. Trzebaby, sądzę, wezwać kogoś do pomocy, zasięgnąć czyjejś rady.
— Ale czyjej? wymówił pan Paweł w zamyśleniu.
— Otóż to, czyjej? powtórzyła Stasia, i oboje mocno się zamyślili.
Nagle pan Paweł podniósł głowę z wyrazem tryumfu.
— Stasiu! zawołał, trzeba o wszystkiem opowiedzieć panu Edwardowi Gaczyckiemu...
Przerwała mu Stasia radośnem w ręce klaśnięciem.
— To prawda, to prawda! on taki bogaty...
— I taki szlachetny...
— I taki rozumny, dodała młoda kobieta; jestem pewna że znajdzie radę na wszystko! Polciu! zkąd ci też on do głowy przyszedł...
— Bardzo po prostu, odpowiedział pan Paweł; przebiegałem myślą wszystkich naszych znajomych, szukając człowieka któryby zdolnym był do dobrego czynu, i pomyślałem o Gaczyckim...
Stasia pełen czułości wzrok zatrzymała na mężu.
— Polciu, wymówiła, jak ty umiesz poznawać ludzi! Pan Paweł uśmiechnął się swoim dobrym poczciwym uśmiechem.
— Widzisz moja Stasiu, rzekł, gdy znajduję się między ludźmi, najczęściej milczę, i rzadko odzywam się z mojem zdaniem, bo jakaś dziwna ogarnia mię nieśmiałość. Ale za to przypatruję się i przysłuchuję wszystkiemu daleko więcej, jak ci którzy wiele mówią. Ludzie też powiadają o mnie, że mało mam rozumu; może i mają słuszność — ale i ja także wiem o każdym z nich jakim jest, i czego wart...
— Mój Polciu, rzekła Stasia kładąc dłoń na ramieniu męża, ludzie nie mają słuszności że ty masz mało rozumu; tylko widzisz, jak bywa cnota prawdziwa i cnota na pokaz, tak też i rozum jeden błyszczy i świetnieje na zewnątrz, w gruncie do niczego dobrego nie służąc; a drugi zamyka się sobie cicho we własnem wnętrzu, i staje się niewidzialnym kierownikiem życia i czynności. Ty mój Polciu posiadasz ten drugi gatunek rozumu, który nie świetnieje i nie błyszczy, ale czyni cię uczciwym człowiekiem za domem, a w domu miłym i dobrym członkiem rodziny.
Pan Paweł uśmiechnął się, pociągnął żonę do siebie, i rzekł:
— Moja Stasiu, ślicznie powiedziałaś, ale nie wszystko jeszcze. Mój rozum, to ty; dajesz mi go wraz ze szczęściem i spokojem domowym. Gdybym miał inną żonę, rozpiłbym się może jak Kuderski, albobym wpadł w zupełne odrętwienie umysłowe, do którego byłem skłonny nim zostałem twoim mężem.
Stasia chciała cóś odpowiedzieć, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Uścisnęli się długo, serdecznie.
— Więc postanowionem zostało, rzekła po chwili Stasia, że powiemy o wszystkiem panu Gaczyckiemu, i wezwiemy jego rady i pomocy w dziele ratowania pięciorga nieszczęśliwych dzieci.
— Tak, odpowiedział pan Paweł, jutro przed udaniem się do bióra pójdę do niego, i poproszę aby w poobiedniej porze przyszedł do nas. Ty mu sama najlepiej o wszystkiem opowiesz.
Tymczasem zmierzchać się zaczęło. W sali jadalnej kipiał samowar, a około dużego jesionowego stołu kręciła się zgrabna służąca przygotowując wszystko do herbaty, i chodziła piastunka z małym Władkiem śmiejącym się, i szczebiocącym na jej ręku.
Stasia brzęknęła kluczykami które wydostała z kieszeni, wbiegła do sali jadalnej, i zaczęła gospodarować. Nalewała herbatę, podawała ją mężowi, poiła nią małego syna, przemawiała do pierwszego, szczebiotała z drugim. Biała suknia jej co moment powiewała około stołu, a pąsowe usta otwierały się uśmiechem. Nakoniec zamknęła cukiernicę i szafkę, włożyła do kieszeni kluczyki, i przeszła do salonu. Zapaliła sama lampę przed jedną z kanapek, wzięła syna z rąk piastunki, i całując go a śmiejąc się do niego, poniosła do sypialni.
Pan Paweł usiadł przy lampie, i przerzucał książkę. Po chwili z głębi sypialni doszło do uszu jego ciche stukanie poruszanej kolebki, i głos Stasi powoli i zcicha nucącej piosenkę do snu synowi.
Piosenka ta smętna, przeciągła, wychodziła z półciemnego pokoju, i płynęła do różowego saloniku, którego połowa w mrok też zapadała. Pan Paweł podniósł głowę i słuchał, a niewymowne poczucie szczęścia rozlewało się na jego twarzy. Białe posągi poetów wychylały się z cieniów, i z zachwytem a w zadumie zdawały się słuchać także pieśni młodej matki.
Umilkła pieśń, a po chwili w progu sypialni stanęła Stasia z koszykiem od roboty w ręku, z którego wyglądała różowa jedwabna materja.
— Usnął nasz Władyś, rzekła siadając obok męża, teraz już zupełnie należę do ciebie aż do końca wieczoru. Czytaj mi, a ja będę szyła swoją sukienkę.
Rozłożyła materję na kolanach, i nawlekała igłę różowym jedwabiem.
Pan Paweł otworzył książkę, i głośno czytał.
Czytał, a twarz jego coraz bardziej się ożywiała wyrazem pojęcia i uczucia. Stasia szyła pilnie, a na czole jej osiadło także zamyślenie skupionej uwagi.
Nagle przestała szyć i słuchać, podparła twarz ręką, zamyśliła się bardzo, i w oczach jej zakręciła się łza. Zdawałoby się że łzę tę w jej oku przeczuł pan Paweł, lubo czytał z wielkiem zajęciem; oderwał wzrok od książki, i spojrzał na nią.
— Stasiu! co tobie? o czem tak zamyśliłaś się? zawołał.
— O tych biednych dzieciach Kuderskiej! odrzekła powoli Stasia.
Mąż spojrzał na nią z uwielbieniem.
— Nie martw się niemi, odpowiedział; jestem pewny że z pomocą pana Gaczyckiego urządzimy wszystko na ich korzyść. Ale powiedz mi, dodał po chwili, czyliż myśląc tak bardzo o dzieciach tych, i troszcząc się o nie, żadnego nie poczuwasz żalu, żadnej urazy do matki ich, która pragnęła zachwiać twój domowy spokój? Jeśli odważyła się przedemną źle mówić o tobie, toć musi cię w dwójnasób ogadywać przed innymi?
Stasia zwróciła na niego łagodne swe zamyślone oczy.
— Polciu, rzekła spokojnie, czyliż dzieci winne są grzechów rodziców swoich, i odpowiadać za nie mają? Co do niej samej, czyliż przebaczyć jej nie powinnam? Wszak codziennie przy pacierzu mówię do Boga: „odpuść nam nasze winy, jak my odpuszczamy je naszym winowajcom.“
Milczeli chwilę oboje. Pan Paweł zamyślił się. Ostatnie słowa Stasi nasunęły mu może porównanie dwóch cnót, dwóch serc kobiecych, dwóch różnych sposobów pojmowania wiary Chrystusa.
I długo, późno w noc, dwa okna dwojga poczciwych ludzi, zdobne w różowe powłóczyste firanki, i słabo oświetlone płonącą w głębi mieszkania lampą, błyszczały i migotały pomiędzy rzędami ciemnych i uśpionych okien otaczających domostw.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.