Cnotliwi/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XVIII.


Pani Starowolska siedziała w swoim bawialnym pokoju, na swoim staroświeckim amarantowo obitym fotelu, obok otwartego okna, na którem zamiast okwitłych już bzów i jaśminów, rozkwitały pachnące groszki, rezeda i gwoździki. Między zielenią ogródka migotała błękitna sukienka chodzącej po ścieżce z książką w ręku Anielki; nad głową starej kobiety śród fałdów białej firanki, świegotała para kanarków, a naprzeciw niej siedział Edward Gaczycki. Na twarzy poważnej niewiasty malował się smutek; spokojne oczy bogatego pana utkwione w nią były ze zwykłym im wyrazem obojętności, z za której przeglądał odcień ironji.
— Tak, szanowna pani, mówił ciągnąc rozpoczętą rozmowę; wiem że szlachetne serce pani musi doświadczać zdziwienia dowiadując się o rzeczach tak nizkich, tak niezgodnych z naturą człowieczą. Co do mnie nie zdziwiłem się wcale usłyszawszy o tem wszystkiem od pani Rumiańskiej. Niewiedząc szczegółów domowego życia pani Kuderskiej, które zresztą umie ona przed całym światem zręczną pokrywać tajemnicą, wiedziałem z góry co o niej sądzić. Jeżeli bowiem klęczenie przed ołtarzami, i noszenie różańców na ręku łączy się w kimkolwiek ze skłonnością do szarpania sławy cudzej, i wystawianiem na pokaz własnej cnoty; to tworzy się z tego zawsze potworność moralna, której podstawą próżność i złość serca, i dla której granic w niegodnych postępkach naznaczyć niepodobna...
— Ja także, przerwała pani Starowolska, nie miałam nigdy dobrego o tej kobiecie wyobrażenia, i towarzystwo jej znosiłam dla tego tylko, że mi je sama narzucała. Ale, słusznie pan rzekłeś, że tajemnicę swego domowego życia umiała ona chronić zawsze z niezmierną zręcznością. Udając ubogą nie zapraszała nikogo do domu swego, a sama była wszędzie przyjmowana i poważana, jako osoba pełna cnót i pobożności. Tymczasem jakichże strasznych dowiaduję się rzeczy!..
— Straszne są one w istocie, mówił Gaczycki. Kiedy mi wczoraj pani Rumiańska opowiadała o smutnych swych odwiedzinach w domu Kuderskich, przypomniałem sobie nagle — jak się często przypomina o rzeczach zapomnianych bo obojętnych — że samego Kuderskiego znałem niegdyś gdy był bardzo młodym. Przypominam sobie także iż był on ogólnie uważany za człowieka uczciwego, i niemałych zdolności umysłowych, ale słabego charakteru, i lubiącego przedewszystkiem ciszę domowego życia. Dla podobnych ludzi przymioty lub wady kobiety z którą się połączą, stanowią wszystko. Podczas gdy silny i hartowny człowiek oprze się ciosom domowych nieszczęść, i mimo nich pozostanie człowiekiem; wówczas słaby i cichy da się znękać, traci wolę i poryw do dobrego, głupieje albo wpada w złe nałogi. Ani wątpić, że nieszczęśliwy Kuderski, znajdując zawsze w domu nieład i kłótnię, straciwszy szacunek i przywiązanie dla kobiety z którą się połączył, uległ losowi słabych acz często uczciwych ludzi, i zginął marnie w nałogu, i niedbałości o wszystko. Pobożna więc pani Apolonja winna jest grzechu zaguby swego męża. Ale smutny ten fakt stał się już, i poradzić mu niepodobna. Inaczej z dziećmi — te ratować należy.
— Niezawodnie, koniecznie, przerwała pani Starowolska.
— Od chwili gdy dowiedziałem się o ich materjalnej i moralnej nędzy, mówił dalej Gaczycki, nie schodzą mi one z myśli. Pochodzi to zapewne ztąd, że wzrost i wychowanie młodego pokolenia uważam za główną dźwignię naszego społeczeństwa; za pracę, która powinna być najważniejszą naszą troską — bo od jej rezultatów zależy powodzenie lub upadek spraw najdroższych naszemu sercu. Nie nad jednostkami cierpiącemi boleję, bo wiem że cierpienia i nędze niezbędnie są przywiązane do bytu ludzkości; i uważałbym za dzieciństwo lub marzycielstwo ronić łzy nad tem, że komuś bieda dokucza, skoro ta bieda musi być koniecznie czyimś na świecie udziałem. Ale żal mi zawsze skarbów duchowych które marnują się w ludziach przez brak oświaty, i błędne kierowanie. I ze smutkiem patrzę jak zaniedbanie w wychowaniu młodych pokoleń, oddala szczęśliwszą przyszłość społeczeństwu, na którą przecie wszyscy uczciwi i rozsądni ludzie pracować winni. Dla tego też rzadko rozdaję jałmużny któreby mogły doraźnie wesprzeć biednego, i na dni kilka zabezpieczyć go od głodu fizycznego — a cała usilność moja skierowana jest na wyszukiwanie tych, którymbym mógł dostarczyć dobrodziejstwa oświaty. Dla tego także w całym potwornym fakcie zdarzonym z rodziną Kuderskich, najsmutniej uderzyło mię moralne zaniedbanie ich dzieci, i bądź co bądź postanowiłem je z niego podźwignąć, a ku dopełnieniu tego przyszedłem dziś szanowna pani wezwać twej pomocy...
Pani Starowolska skupiła całą uwagę na słowa gościa swego.
— Słucham cię łaskawy panie, rzekła z powagą.
— Spółka którąśmy z panią zawarli dla korzyści bliźniego, powinna teraz działać z całą mocą, z uśmiechem zaczął Gaczycki. Idzie o to, aby dzieci Kuderskiej wyzwolić ze złej rodzicielskiej opieki jaką mają teraz, a dać im lepszą, troskliwszą o ich teraźniejsze i przyszłe dobro. Trudność cała w tem leży, aby się oni na to zgodzili...
— Co do niej, przerwała gospodyni domu, jestem pewna że zgodzi się z ochotą na oddanie z domu swych dzieci; przecie stanowią one dla niej ciężar, z którym się obejść nie umie; postępek zaś ten potrafi ona pokryć jak dotąd kryła wszystkie swe postępki, pozorem biedy, niedostatku, nieszczęśliwego nałogu męża, dbałości o zbawienie dusz swych dzieci, i t. d.
— I ja tak myślę; sądzę tylko, że nikt lepiej jak pani nie spełni posłannictwa przedstawienia tej kobiecie, aby przynajmniej w tym razie spełniła obowiązek matki, i zgodziła się na nasze żądanie.
— Uczynię to, i pewna jestem że mi się powiedzie; ale i cóż potem uczynimy z temi dziećmi?
— Dwóch starszych chłopców biorę na siebie. Oddam ich do szkół, i pokieruję każdego według zdolności jakie w nich dopatrzę; najmłodsze ofiarowali się wziąść na opiekę Rumiańscy, a dla dwóch pozostałych dziewcząt pomyślę o lokacji w której mogłyby się czegoś wyuczyć. Wyznam pani otwarcie, że podobne odbieranie rodzicom dzieci, nad któremi oni naturalną pieczę mieć winni, a zatem niby pobłażanie ich niedbalstwa, i zdejmowanie z bark ich cieżaru a wkładanie go na inne, sprzeciwia się wprost pojęciom moim o słuszności i prawidłom ekonomji społecznej. Ale niema reguły bez wyjątku, a zdaje mi się że rodzina Kuderskich do wyjątków należy. Niepodobna marzyć ani o stworzeniu w Kuderskim energji, której nigdy nie miał, a pochłonięty dziś upadlającym nałogiem mniej mieć może niż kiedy; ani o poprawieniu jego żony. Drapieżne zwierzę, otwarcie wypowiadające wojnę człowiekowi, można ułaskawić i do pewnego stopnia uszlachetnić; ale pełzająca gadzina zawsze gadziną zostanie, bo wyśliźnie się z ujęcia, i znienacka ukąsi rękę któraby ją ugłaskać chciała. Gdy więc tak jest, czyliż biedne niewinne istoty mają być oddane na zagubę dla tego, że ojciec ich jest pijakiem a matka obłudnicą, i bez serca kobietą? — zdaje mi się że tak być nie powinno, a nawet jestem tego pewny — i w imię tej pewności postaram się wszelkiemi siłami usunąć na stronę rodziców, którzy być nimi nie umieją, a ratować dla społeczności kilka zagrożonych jej członków.
— Masz pan zupełną słuszność, odparła pani Starowolska. Odrzucając, jak mówisz, prawidła ekonomji, rządzisz się pan tym razem zasadami elementarnego, niemniej jednak chrześcjańskiego miłosierdzia.
Zamyśliła się, i dodała po chwili:
— Zdaje mi się że uczynię dobrze, jeśli wezmę do siebie najstarszą córkę Kuderskich, aby z niej i moja biedna Anielka miała towarzystwo. Dawno już o tem myślę że źle jest iż to dziecię hoduje się tak samotnie, ze mną tylko starą, bez odpowiedniej wiekowi swemu towarzyszki.
Na te słowa Gaczycki dziwnie się uśmiechnął.
— Przypuszczam, rzekł, że Anielka nie długo zostanie u pani.
— Jakto! przerwała pani Starowolska, pan więc trwasz w przekonaniu że ojciec jej mógłby...
— Trwam w przekonaniu łaskawa pani, że gdy się tylko dowie o wszystkiem, wróci opuszczonemu dziecku dach ojcowski, imię, majątek, a co najważniejsze serce i opiekę ojca.
Westchnęła pani Starowolska.
— A, smutno mi będzie bez tej dzieciny, do której szczerze się przywiązałam; niemniej jednak nigdybym nie czyniła żadnej przeszkody, gdyby...
Nie skończyła, i ze zwątpieniem pokiwała głową.
— Ale zdaje mi się że to być nie może, dodała; tacy ludzie jak on nie szukają ale unikają ciężarów, któreby przeszkodziły im czynić z życia ciągłą zabawę.
— Tacy ludzie, łaskawa pani powtórzył Gaczycki, gdy dochodzą do pewnego wieku, bywają znudzeni i przesyceni zabawą, i zaczynają szukać sobie zdrowszego, jędrniejszego celu egzystencji. W takiej właśnie fazie życia jest on.
— Być może! być może! odparła pani Starowolska; bywają ludzie w których sercach leżą niezmierne skarby dobroci i uczciwości, uśpione i przysypane grubą warstwą niezdrowych naleciałości życia. Ale przychodzi pora w których okoliczności lub szczęśliwe natchnienia zmiatają ten pył naleciały w ich wnętrze, a to co leży pod spodem odzywa się, ożyje, i popycha ich do myśli i czynów, które lekceważyli wprzódy. Daj Boże aby tak było w wypadku o którym mówimy. Moją Anielkę oczekiwałaby w takim razie świetna, a przynajmniej choć nie sieroca przyszłość.
Umilkli i zamyślili się oboje. Pan Edward pierwszy przerwał po kilku chwilach milczenie:
— Dziwnem zrządzeniem trafu w jednym przeciągu czasu, i bez udziału w tem mej woli, zbiegają się w mem ręku nici kilku tajemnic, a tajemnic dziwnie zręcznie ukrywanych przez osoby których są własnością. Nikt mniej odemnie nie zajmuje się sprawami swych bliźnich, a mimo to los zda się obrał mię za narzędzie, abym jeśli uznam to za potrzebne, mógł odkryć trzy obłudy, trzy cnoty zrzucić z piedestału, i pokazać ich nicość a kłamstwo. I czy uwierzy pani, że klejnoty któreś mi pani przed kilku tygodniami powierzyć raczyła, stanowią jednę z tych tajemniczych nici, na których drga wielka nędza moralna, przykrywająca się płaszczykiem dumnej i wyniosłej cnoty!
— Czy być może? zawołała pani Starowolska; mówiłeś mi pan żeś je sprzedał jednemu z bogatych tutejszych jubilerów.
— Tak, odpowiedział Gaczycki, i przypadkiem dowiedziałem się kto je od jubilera tego nabył, a potem zobaczyłem je na kimś, kto się bardzo rumienił, i mięszał i kłamał zapytany o nie przezemnie. A to wszystko połączone z innemi pobocznemi okolicznościami, stworzyło w oczach moich szereg faktów niemiłosiernej jasności, z której znowu występek wypełzał przedemną, i okrążył pewne bardzo dumne czoło, i w całej nagości ukazał mi serce, które świat za pełne szlachetnej dumy i cnoty uważa.
Pani Starowolska z zajęciem lubo bez zbytniej ciekawości słuchała słów Gaczyckiego, który mówił dalej.
— Wiem, że tajemnica przypadkiem odkryta przez człowieka honoru, powinna być przez niego uszanowaną święcie. Ale w tym jak i w innych razach, bywają wyjątki. Jednym z takich wyjątków może być wypadek w którym te cnoty udane, te gadziny występków pełzające w cieniach, szarpią, obalają na ziemię i kamienują prawdziwą niewinność, i prawdziwą cnotę. Wtedy pozwolono jest każdemu rzucić straszliwą prawdę w oczy obłudników i fałszerzy; wstydem oblać ich czoło, i obronić od zjadliwych ich żądeł tych, którzy powinniby właściwie stać na ukradzionym obłudą tamtych piedestale. Nie mam bynajmniej pretensji do grania w świecie Donkiszotowskiej roli obrońcy uciśnionej niewinności, i nigdy się w to nie wdawałem. Przecież wiem o pewnej ślicznej istocie, czystej jak kryształ, zacnej, prawej grzeszącej tylko zbytniem może rozmarzeniem, mającem źródło w młodem i gorącem sercu, — a którą ci właśne[1], których tajemnicę trzymam dziś w ręku, pragną oblać cieniami jakie w piersiach swych noszą, rozszarpać, zhańbić w oczach świata, gubiąc przez to całą jej przyszłość może. Podoba mi się więc myśl, że w danej chwili będę mógł jak Nemezis stanąć przed tymi świętymi, którzy z błota świętość swą czerpią, i strącając ich z wysokości wynieść na nią tę, którąby oni w otchłań hańby zrzucić pragnęli.
Gdy Gaczycki wymawiał kilka ostatnich frazesów, czoło jego oblekło się chmurami, a w oczach tak obojętnych i poważnych zwykle, zapaliły się dwie żywe iskry uczucia. Przytem cóś naksztalt smutku, nakształt żalu przemknęło po jego twarzy. Powstał nagle jakby się obawiał powiedzieć więcej, ujął kapelusz, i żegnał gospodynię domu.
— Żegnam cię, i do widzenia łaskawy panie, mówiła powstając pani Starowolska; jutro więc mówić będę z Kuderską w interesie jej dzieci. Odwiedźże mię kiedy zacny mój spólniku, choćby dla interesu naszej spółki, dodała z uśmiechem.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – właśnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.