Ciernistym szlakiem/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wanda Grochowska
Tytuł Ciernistym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Księży Pallotynów
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Archidiecezjalna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Mroźny zimowy ranek otulał ziemię w leciuchne puchy śniegu, który kładł się cicho na puste, senną martwotą ściśnięte pola. Kładł się, na podwórza i dachy chat wieśniaczych, w których dziś przedświąteczny ruch panował. To wigilja Bożego Narodzenia, dzień największej radości, najmilszych rodzinnych pamiątek. Wszędzie przygotowania, rwetes, bieganina, w powietrzu czuć zapach pieczonego ciasta, w stodołach wykończają zwykłe roboty. Na twarzach wszystkich wyraz pogody i zadowolenia, nastrój skupienia i powagi.
W takim nastroju małą bryczuszką, w jednego konia zaprzężoną, jechał Krasnodębski do przeświecającego przez nagie drzewa dworku Bileckich. Myśl jakaś żywo go zajmowała, pochłaniając całą uwagę, postanowienie jakieś ważne, rzucone na szalę losów jego życia. Patrzył na dworek, uśmiechał się nadzieją, to znów coś jakby obawa czy niepewność ciężkie westchnienie z piersi jego dobywała. Na bryczce piękna, zielona stała choinka, dar dla młodszej dziatwy Bileckich, którzy lasu iglastego prawie nie mieli. Obiecał, więc śpieszy ją dostarczyć, życzenia świąt złożyć i... w tej uroczystej chwili wyrazić osobiste pragnienia, które mu spokoju nie dają. Kochał Krystynę, widział, że mu jest życzliwą, stryjostwo oboje wielką mu przyjaźń okazywali, a więc po co dalej zwłóczyć i nie poprosić o rękę tej, z którą tak chciałby przyszłe życie swoje podzielić.
Ledwie się przed gankiem zatrzymał, wypadła do niego cała gromadka dziatwy, nie wyłączając starszych panienek — i radosnemi przyjęła go okrzykami.
— Jaki pan dobry, że przyjechał do nas, mówiła najmłodsza Basieńka, myśmy tak pana czekali.
— Nie tyle mnie, co choinki, prawda? rozśmiał się wesoło Krasnodębski.
Krasnodębski zapytał o Krystynę.
— Zajęta pieczeniem ciasta, odpowiedziano chórem.
— A będzie się można zobaczyć?
— O! tak, przecież może oderwać się na chwilę, żeby gościa miłego przywitać, odpowiedziała najstarsza Antosia.
Spojrzał na nią z wdzięcznym uśmiechem. Nie od dziś on tu już jakby swój za bliskiego uważany, starsi okazują mu życzliwość, młodsza dziatwa garnie się do niego. Poparcia może być pewny.
Zdjął choinkę, potem z bryczki wyciągnął duże drewniane pudełko.
— A to do ozdoby, do przybrania drzewka, rzekł, składając pudełko w ręce panny Toli.
— Ach, to już doprawdy zawiele, zaczęła zarumieniona panienka, ale Staś nie dał jej dokończyć, wołając rezolutnie:
— Wiwat, niech żyje pan Krasnodębski, nasz kochany pan...
— Niech żyje! za prezent dziękujemy, wołały obie młodsze dziewczynki. Podniosły się na niego rozpromienione oczy, wyciągnęły ręce, on śmiał się i weselił razem z niemi.
— Coście tu takiej wrzawy narobili? odezwał się niespodziewanie głos gospodarza domu.
— Pan Krasnodębski przywiózł choinkę, o! jaką śliczną choinkę, wołały młodsze dzieci.
— I jeszcze coś, jeszcze to pudełko.
— Pan Krasnodębski was psuje, a wy go za to na dworze zatrzymujecie, zamiast prosić do mieszkania. I sami ot bez ciepłego okrycia marzną na dworze. Marsz mi zaraz wszyscy do domu, ja teraz gościem się zajmę.
Pochwycono choinkę i, niosąc ją z triumfem, hałaśliwa gromadka znikła we drzwiach wchodowych.
Bilecki zwrócił się do Krasnodębskiego:
— Dziękuję ci, sąsiedzie, za uciechę dziatwie sprawioną, tylko te dodatki do choinki to zbytek niepotrzebny.
— Wybacz pan, ale tak kocham pańską dziatwę, że mi to sprawia prawdziwą przyjemność. One to rozumieją, więc przyjmują, jak dajmy na to, od jakiegoś wujaszka, czy starszego brata.
— Prawda to, żeśmy wszyscy z panem się zżyli, iż go za bliskiego sobie uważamy. I dziś jakżebyśmy radzi widzieli was, panie Stefanie, u swego wigilijnego stołu.
Wymówił te słowa ze szczególnym naciskiem i serdecznym wyrazem. Krasnodębski gorąco uścisnął rękę do siebie wyciągniętą.
— Zaszczyt to dla mnie i radość wielka taki dowód przyjaźni i zaufania, ale, niestety, w tym dniu uroczystym matki zostawić nie mogę, zmuszony więc jestem podziękować. Natomiast niech mi wolno będzie zjawić się tu w święta. Pobyt w tym domu, to najbardziej upragniona dla mnie przyjemność, najmilsza duszy i sercu zabawa.
— Prosimy więc, choćby na każdy dzień, prosimy. Niech nas pan jako swych krewnych uważa.
Postanowił korzystać z chwili i, przystępując bliżej, odrzekł z wielkiem wzruszeniem:
— Sąsiedzie szanowny, nie mogę dłużej taić, że pragnę do waszej przyłączyć się rodziny i stać się jej członkiem na życie całe. Jako opiekunowi, zastępującemu ojca pannie Krystynie, wyznaję, że ją kocham, że ją upatrzyłem sobie na towarzyszkę życia i matkę swoich dzieci, że tego zresztą i matka moja szczerze pragnie. Pana więc proszę o jej rękę, proszę o poparcie mej sprawy, gdybym na trudności natrafił.
Bilecki chwycił go w objęcia.
— Nie uwierzysz, panie Stefanie, jaką radością przejmuje mnie twe oświadczenie. Komuż spokojniej mógłbym powierzyć tę, którą jak córkę miłuję, jeśli nie tobie, człowiekowi zacnemu, poważnemu, który daje zupełną rękojmię jej szczęścia i losu pomyślnego. O ile to więc ode mnie i mej żony zależy, najchętniej się zgadzamy, nie możemy jednak Krysi krępować, zresztą i sambyś na to się nie zgodził, aby z dobrej i szczerej woli nie miała oddać ci swej ręki.
— Z pewnością tak. Szukam serca i nie zniósłbym tego, gdyby w wolnym swym wyborze ono nie miało swobody.
— A więc rozmów się z Krysię, kiedy chcesz, czy dziś, czy w święta. My wam z radością pobłogosławimy. Ale ja dzieci strofowałem, a sam cię trzymam na dworze; chodźmyż do mieszkania.
Krasnodębski, przyjmując zaproszenie, ponowił prośbę, by dziś mógł się z panną Krystyną porozumieć. To też Bilecki tak urządził, że gdy ona w chwilę potem wyszła do gościa, zostawił ich samych, pod jakimś pozorem wymknąwszy się z pokoju. Krystyna w skromnej popielatej sukience, w śnieżnobiałym dużym fartuchu i takiejże chusteczce na głowie, bardziej niż zwykle uroczą mu się wydała. Mówiła o uciesze dziatwie choinką sprawionej, o niecierpliwości, z jaką dnia tego oczekiwano.
— O! gdybyś pani wiedziała, z jaką ja niecierpliwością, z jaką nadzieją tu dążyłem, westchnął gorąco Krasnodębski.
— Kocha pan widać ten dzień uroczysty, lubi komuś sprawić przyjemność.
— Albo sam czegoś czeka dla siebie, czegoś co szczęściem swojem nazywa.
Podniosła na niego wzrok poważny.
— Gdzie ma być to szczęście, nie wiem, ale życzę jak najszczerzej, aby ono nie zawiodło pana, aby się stało jego udziałem.
Krasnodębski przystąpił bliżej i, ujmując jej rękę, rzekł z zapałem:
— Szczęście moje jest w rękach pani, ty, panno Krystyno, możesz mi je dać jedynie... Oto dziś przybyłem cię prosić, zostań dozgonną towarzyszką mego życia i dzieci moich matką.
Krystyna cofnęła się niespodziewanem wyznaniem zaskoczona. Na twarzy jej odbiło się zdziwienie i zakłopotanie. Milczała chwilę, jakby jej ciężko było zdobyć się na odpowiedź. Krasnodębski z bijącem sercem czekał, jak w obraz w nią wpatrzony.
Podniosła wreszcie na niego wzrok spokojny, ale jakiś smutny.
— Jakże mi przykro, jak bardzo przykro, że nie mogę się przychylić do pańskiego życzenia. Uważałam pana za przyjaciela i nie kryłam się, że go poważam i szanuję, ale do małżeństwa tego jeszcze za mało, tam musi przemówić serce. A moje serce jeszcze spokojne, jeszcze czem innem, niż wyborem dozgonnego towarzysza zajęte. Owszem panu powiem szczerze, czego dotąd stryjostwu nie powiedziałam, że mi się praca samodzielna i życie dla szerszego niż rodzina ogółu uśmiecha.
Krasnodębski stał blady, jakby piorunem rażony. Wyciągnęła do niego ręce ze współczuciem.
— Wybacz, przyjacielu, że przykrość ci wyrządziłam, ale czyż mogę zadawać kłam swoim uczuciom i swoim na życie zapatrywaniom? Czy mogę podejmować się obowiązków, do których nic mię nie pociąga, bo myślę o czem innem? Chciej mnie pan zrozumieć i jeśli jesteś moim przyjacielem, nie żądaj ode mnie ofiary.
— Ach, tak, jeśli to ma być przykrą ofiarą, żądać nie mogę... nie chcę.
Zmieniony i drżący, odsunął się od niej.
— Jakiż mię straszny zawód spotyka! Prysły złote sny o szczęściu, życie dla mnie urok straciło. Ale czy to ostatnie pani słowo? Czy nie zostawia mi pani żadnej nadziei, że może kiedyś sczasem zmieni się jej przekonanie, pozna, że lepiej iść przez życie z kimś bliskim, oddanym sobie, kochającym, u kogo można mieć pewną obronę, z kim radość swą czy smutek podzielić?... Milczy pani, a więc już wszystko skończone, gmach marzeń moich rozpadł się w ruiny, a biedne moje sieroty nigdy już matki mieć nie będą.
— Panie Stefanie, nie bierz pan tego tak tragicznie. To, co dziś się panu zbyt ciężkiem wydaje, do większego może w przyszłości szczęścia drogę toruje. Godzien pan jesteś serca kobiety szlachetnej i taką spotkasz z pewnością, bo jeszcze w świecie znajdą się istoty, co cię potrafią ocenić i zadowolnić.
— Szukać ich nawet nie będę. Po za panią nikogo mieć nie chcę. Pozostaje mi tylko praca i cierpienie, to widać jedynie dla mnie przeznaczone. Niech się dzieje wola Boża.
Krystyna blada ze spuszczonemi oczyma, milczała chwilę, wreszcie rękę do niego wyciągnęła.
— Proszę pana na wszystko, co mu najdroższe, racz mnie zrozumieć, nie chciałam mu zrobić przykrości, ani zerwać łączącej nas przyjaźni. Nie oddam ręki mej nikomu, o tem się pan z czasem przekona, a że jej panu oddać nie mogę, cóżem temu winna. Ufam mimo wszystko, ufam, że pan mi życzliwym zostanie i że się spotykać będziemy.
— Przyjaźni mej dla pani nigdy nie odwołam, ale spotykanie się nasze za niemożliwe uważam. Po co rozjątrzać ranę, której zagoić niepodobna? Żegnam panią.
Skłonił się szybko i wybiegł z pokoju. Krystyna oprzytomniawszy, rzuciła się ku drzwiom, chciała zatrzymać go, zawołać, ale doleciał ją głuchy turkot odjeżdżającej bryczki... było za późno! Upadła na krzesło, rękami oczy zasłaniając. Ból ścisnął jej gardło, z oczu łzy rzęsiste popłynęły. Przykro jej było, że temu człowiekowi zacnemu przyczyną cierpienia się stała, ale czyż nie miała prawa pójść za własnem przekonaniem, ucieszyć się swobodą, wolnością panieńską, pobujać jak ptaszę niczem nieskrępowane? Ona w życie dopiero wchodziła, nie dziw więc, że nie pilno jej było brać na się ciężkie brzemię obowiązków, do których nie czuła powołania.
Drzwi z trzaskiem się otwarły i stanął w nich pan Bilecki.
— Krystyno, co się stało? Czemu Krasnodębski odjechał tak prędko, z nikim się nie pożegnawszy? Czy może być, abyś mu odmówiła?
Krystyna podniosła się z krzesła, łzy już oschły, była smutna, ale spokojna.
— Stryju, rzekła poważnie, przyjąć propozycji pana Krasnodębskiego nie mogłam, bo do zamężcia nie mam przekonania.
— Niemądra dziewczyno, odrzuciłaś bez namysłu najlepszą w okolicy partję! Cóż z tego, że ma dzieci, ale ma majątek. Byłabyś panią niezależną, nie znającą co to niedostatek, co o chleb troska, a przytem to taki człowiek poczciwy.
— Nic mu nie ujmuję, nic zarzucić nie mogę, ale zamężcia nie chcę, nie!
— Rozum straciłaś doprawdy, toż to jedyna droga do szczęścia, a jeszcze dla takiej, jak ty, sieroty.
— Sierotą jestem, to prawda, ale czuję się zdolną do zapracowania na siebie, i nietylko na siebie, ale i drugim mogę być pożyteczną. Nie chcę tu dłużej zawadzać, nie chcę wchodzić w oczy Krasnodębskiemu, więc pozwól mi, stryju, miejsca sobie poszukać, np. objąć jaką szkołę na wsi, wszak mam do tego prawo i odpowiednie świadectwa.
Rzucił się Bilecki niecierpliwie i chciał coś powiedzieć, ale żona mu przeszkodziła, bo nagle się zjawiwszy, porwała Krystynę w objęcia, wołając:
— Nie puścimy cię na tułaczkę po świecie, musisz pozostać z nami.
Krystyna, płacząc, do niej się przytuliła. Bilecki czuł się rozbrojonym.
— No, źle się stało, ale trudno, domu ci za to nie wymówimy. Nie dziw się, że tak mnie ta odmowa obeszła, bom ci stryj rodzony, co cię jak córkę kocha i szczęścia twego pragnie. Nie chciałaś, trudno, bodajbyś tego nie pożałowała w przyszłości. Nie moja w tem wina. Niema co, przepadło, wracajcie do swoich zajęć, bo wieczór się zbliża. Dzień wigilijny taki krótki.
— I taki smutny dla nas w tym roku, westchnęła pani Bilecka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wanda Grochowska.