Chwila obecna/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Ocean zapomnienia i krytycy. — Adam i Lewandowski. — Miodowe miesiące. — Operacye małżeńskie. — Panna na hypotece. — Stroje i łokciowe rachunki. — Specyfik na zaprowadzenie oszczędności. — Wyścigi matrymonialne. — Nowożytny Grek. — Poezya i cywilizacya. — Współczucie. — Gra do puli. — Teatr amatorski. — Biuro nędzy wyjątkowej. — Panem et circenses. — Trupa końska.

Jeszcze tylko jedna doba, jeszcze dwa wieczory — i skończy się wszystko. Karnawał r. 1875 zginie w «oceanie zapomnienia». Niechaj was ten «ocean» nie zrazi, mili czytelnicy, — wprowadziłem go jedynie dla przebłagania niektórych z pomiędzy zacnych moich kolegów pióra, którzy stanowczo uważają mnie za intruza w dziedzinie publicystyczno-literackiej, — dlatego głównie, iż brak mi pretensyi do wyrównania im pod względem formy. Pochlebiam sobie, że «oceanem zapomnienia» zdołam ich przejednać, gdyż użycie komunału stylowego wzniesie mnie do wysokości poziomu, przez surowych arystarchów zajmowanego.
A zatem, wracając do wielkiej i pięknej myśli, — karnawał już... — jak się wysłowić, bo wyrazy «dogorywa» lub «kona» już obiegły wszystkie felietony, przeto z mojej strony byłyby tylko plagiatem. Więc nie dokończę zdania — czytelnicy już się domyślą sami, co się z karnawałem dzieje.
A był on sobie dosyć mizerny w tym roku; poznać to było można po zwarzonej minie Lewandowskiego, którego dzielny i ożywczy smyczek tej zimy w pochwie rdzewieje. W sprzeczności ze słowami poety:

Kto miłości nie zna, ten żyje szczęśliwy,
I noc ma spokojną etc. —

Lewandowski twierdzi, że niespokojne noce i bezsenność szczęście stanowią. Silne więc musiały być pobudki odrętwienia Warszawian, skoro ono nie ustąpiło nawet przed Orfeuszowskimi dźwiękami naszego mazurowego Straussa. Nawet liczne zastępy pielgrzymów, które z rozmaitych stron przybyły tutaj dla poznania zimowych rozkoszy nadwiślańskiej Kapui, nie zdołały rozbudzić gwarnego i gorączkowego życia, którem dotychczas ukochany Syrenopolis wrzał.
Wszakże znajdowały się wyjątki. Oprócz kilku balów większych rozmiarów, które, że tak powiem, całe życie tej zimy w sobie skoncentrowały, — wydarzają się tu i owdzie, cichaczem odbyte pląsy półświatkowe, którym łatwość pożycia i niepotrącanie się o legalność stosunków widocznie szczególnego powabu dodają. Opowiadano mi, że na jednej z takich «agap» odznaczał się szczególną wesołością młodzieniec świeżo z prowincyi przybyły. Znajomy Warszawianin, spotkawszy się z nim, zapytał go, co w Warszawie porabia.
— A widzisz, mój drogi, ożeniłem się zeszłego tygodnia i przyjechałem do Warszawy na miodowe miesiące.
— A gdzież żona?
— Żonę zostawiłem w domu przy matce.
Praktyczne to pojmowanie miodowych miesięcy może się rozpowszechni, przy coraz więcej rozkrzewiającem się zapatrywaniu na małżeństwo ze strony wyłącznie utylitarnej. Czy to zapatrywanie się jest wytworem nowoczesnym, czyli też ono i dawniej istniało, trudno określić. Zdaje się wszelako, że zrozumienie małżeństwa wyłącznie jako kontraktu cywilnego, lub też jako operacyi, wszelkie inne cele prócz sercowych mającej, nie jest pomysłem nowym. Ograniczało się dawniej tylko w pewnych sferach i na pewnych zasadach. Extra-sercowe pobudki do małżeństwa były albo polityczne, albo zachowawcze. Przy kojarzeniu związków miano na względzie koligacenie rodów i konserwowanie lub powiększenie istniejących majątków rodowych. Tak bywało w arystokratycznych rodzinach. Na Zachodzie, w wielkich rodzinach kupieckich, łączono się także związkami małżeńskimi dla utrzymania majątku pracą długoletnią nabytego, lub wniesienia nowych zasobów, do podtrzymania dawno istniejącej firmy potrzebnych. W domu kupieckim, zdolny, pracowity i uczciwy subjekt, już z samego porządku rzeczy był pretendentem do ręki córki pryncypała; albo też dwie firmy zlewały się w jedną, przy błogosławieństwie kościoła, lubo serce wcale do rady nie należało. Zdarzały się nawet dziwne pod tym względem wypadki. Kupiec, dajmy na to w Hamburgu, liczący sobie dużo konsolacyi, rozesławszy synów w świat dla szukania karyery, wyglądał z niecierpliwością konkurenta dla starszej córki, dobiegającej już do pruskiej pełnoletności.
Zgłasza się do niego usłużny pośrednik małżeński z propozycyą:
— Panie mam zięcia dla pana.
— Kogo? jak się nazywa?
— Tego jeszcze nie wiem, ale jest to człowiek młody, przystojny, z uczciwego podobno gniazda. A co większa, dorobił się już pięknego majątku.
— A gdzież jest? tutaj w Hamburgu?
— Nie, on teraz jest w Berlinie, gdzie od kilku lat pracuje u bankiera X, który go obecnie do współki przypuścił.
— A niechże pana wszyscy dyabli wezmą, żeby mi proponować własnego syna dla własnej córki!
Więc, mówiliśmy, że dawniej żeniono się dla konserwowania. Dziś zaś konserwacya nie ma przedmiotu, i ludzie chcą się żenić dla zyskania. Małżeństwo jest interesem, jest współką, do której jedna strona, żona zwykle, wnieść ma kapitał, druga zaś — osobę i zdolności. Panna uważana jest najczęściej za nieunikniony dodatek do posagu, malum necessarium; tak przynajmniej zrozumiał ów czuły narzeczony, który na oświadczenie teścia, że córkę chętnie odda, ale posag zabezpieczy na hypotece, odrzekł:
— Lepiejbyś ojciec oddał mi pieniądze, a córkę na hypotece ubezpieczył.
Kto takiemu stanowi rzeczy winien, Bóg wiedzieć raczy! Kobiety w strojach dochodzą do przesady i tłómaczą się coraz większą wybrednością mężczyzn. Mężczyźni zaś twierdzą, że kobiety myślą tylko o strojach i zabawie, i dlatego zachodzi potrzeba szukania dużych pieniędzy na zaspokojenie łokciowych rachunków. Mógłbym tu dla ubarwienia felietonu, przytoczyć kilka firm odznaczających się przesadzonemi likwidacyami, — ale lękam się być posądzonym o reklamę, i rozbudzić drażliwości rozmaite. Gdybym bowiem, wyliczając zakłady, które, okrywając żony, zdzierają mężów, zapomniał wymienić jeden albo drugi, — wnetby się upomniano o pokrzywdzenie; bo żaden z modnych warsztatów nie pragnie uchodzić za tani, u nas, gdzie drogość popłaca, — gdzie nietylko wytwornym i gustownym sprawunkiem, ale głównie wysoką ceną pochwalić się wypada. Panie mniej może dbają o prawdziwą gustowność, niż o autentyczność najświeższej mody, a cechę autentyczności nadaje tylko pochodzenie — i cena!
Tak więc, jak głoszą kandydaci do małżeństwa, najbardziej zatrważającym szczegółem, który największą trudność w utrzymaniu żony stanowi, są stroje. Wszystko inne da się z góry obliczyć. Wydatek na lokal, na opał, światło, — na sztukamięs, chleb i pieczyste, wszystko to da się wziąć pod kredkę i w pewne granice zamknąć; — ale stroje — stroje — ten wydatek nigdy się nie da z góry obrachować, ani ograniczyć, — nie zawisł on bowiem od naszej woli, ale od konkurencyi. Jakże tu bowiem powstrzymać małżonkę od rywalizowania z przyjaciółkami i znajomemi, któreby ją zaćmić mogły? Tem trudniej, że przedmiotem tej szlachetnej emulacyi jesteś ty, o mężu drogi! Tobie się pragnę przypodobać, — w twoich to oczach pragnę być najpiękniejszą, — bo inaczej, — widok innej, ozdobniejszej, piękniejszemi koronkami okrytej, większą ilością «dżetu» ugarnirowanej, mógłby cię ująć, zachwycić, sprowadzić z drogi miłości i wierności, o którą tak dbają. Gdybyś ty w zapałach dla prawej towarzyszki ostygł, — cóżby się z nią stało? — ona twą miłością tylko żyje, oddycha, — i dlatego — płać rachunki, kochanku!
Na tej drodze możnaby dojść do oryginalnego wniosku: że wielkiem ułatwieniem do zawierania małżeństw byłby zupełny brak miłości ze strony żony dla męża. Żona, obojętna dla męża, nie dba o przypodobanie się jemu, a że moralność nie dozwala przypodobania się innym, przeto wszelkie preteksty do strojenia się upadają. Radziłbym wszelako powyższego wniosku zbyt na seryo nie brać. Rachuby ludzkie są bardzo mylne, i pod tym względem łatwoby można było dostać się na bezdroża.
Czy dla tych, czy dla innych powodów, o małżeństwach naszych w Warszawskiem «highlife» nic nie słychać; jakkolwiek, podług dochodzących nas wieści, zima tegoroczna sprowadziła do nas kilka dość pokaźnych cyfr posagowych. Konkursy otwarte, kandydatów dużo, wyścigi z przeszkodami rozpoczęte, — wszelako chorągiewka u mety dotąd ani drgnęła, i być może, że wyścigowce się ochwacą, zanim do mety dojdą.
Za to mieliśmy kilku obcych nababów w Warszawie, którzy niemałą sprawili sensacyę. Wiem, że z ciekawością ich oglądano i najprzeróżniejsze o nich opowiadano sobie dziwy. Zdarzyło się, że jedna z pań, — oczytanych, — a tem samem posiadających literacką ogładę, pytała znajomego o pochodzenie przybyłego do nas Monte-Christo. Otrzymawszy objaśnienie, może mylne, że to Grek, — zapytała, dla pokazania eruducyi:
— Grek, — ale wszakże nowożytny?
Biedaczka, — może i jej w Arkadyi pierwszy dzień zabłysnął, i dlatego, spragniona widoku jakiego pięknych i klasycznych form Alcybiadesa, bo do mitologicznych postaci pewno nie sięgała, nie mogła się oswoić z widokiem nowożytno-greckiego skrzywionego nosa i prozaicznego fraka w miejscu purpurowej chlamidy. (Zaznaczam tutaj, że «purpurowa chlamida», pierwszy raz przeze mnie do felietonu wprowadzona, jest ściśle literacką, — i liczę na uznanie moich krytyków, jeśli wyraz «chlamida» nie jest przypadkiem dla nich obcy).
Ale tak to bywa, — czas poezyi minął z nastaniem cywilizacyi; — Alcybiadesi zamienili się na wykrochmalonych zdechlaczków, — szyszaki na sprężynowe kapelusze, — miecze na parasole, — rydwany na dorożki, — saturnalie na baliki przyjacielskie, — Olimpiady na igrzyska z Ujazdowskiego placu, — filozofowie na dziennikarzy. Tych ostatnich zwłaszcza starożytność nie znała, i to się przyczyniło do przechowania ówczesnych pojęć we właściwem i bezstronnem świetle, tak, jak w rzeczywistości istniały i w ówczesnem się krzewiły społeczeństwie. Czybyśmy mogli mieć tak dokładne wyobrażenie o ideach w świecie greckim panujących, gdyby podówczas pisywano artykuły o rzeczach społecznych «na obstalunek», w kierunku zamówionym, taki np., jaki zdarzyło się nam przeczytać w onegdajszym Wieku w materyi ubezpieczeń od ognia. Wiek uważał za potrzebne odezwać się w tej kwestyi, którą Gazeta Polska poprzednio traktowała, — a to naturalnie z przeciwnego zupełnie punktu widzenia. Nie dlatego podobno, żeby takie były przekonania Wieku, — bo skądże wziąć przekonania w przedmiocie, którego się nie zna? — ale że tym sposobem można było stanąć w obronie zasady wzajemności, zasady bardzo sympatycznej; a tu idzie koniecznie o trafienie w strunę sympatyczną, — cela fait bien dans le paysage — i może się opłacić. Zrobił się też artykuł, w którym, z toni komunałów, wyszło kapitalne zdanie, że erudycya w materyi ekonomicznej, będącej od lat wielu przedmiotem ścisłych badań, jest zupełnie zbyteczną. Że w istocie zupełny brak erudycyi w pisaniu nie przeszkadza, przekonał nas artykuł Wieku.
Wszystko dotąd dobrze; ale skąd ten zwrot od kwestyi ogólnej do Gazety Polskiej, — skąd ta dbałość szanownego pisma politycznego, literackiego i społecznego o stanowisko naszej gazety wobec opinii; skąd ta troskliwość o zasłonienie nas od snujących się domysłów? Czy Wiek chce nam służyć za przyjaciela i orędownika? Niech nas Bóg od tego chroni! Timeo Danaos! Domysłów, które snuć może złośliwość, zawiść współzawodników, lub też głupota ludzka, nie lękamy się; szanujemy opinię, lecz pomimo to wyzyskiwać słabostki i dąć w popularną trąbę nie naszą stanowi specyalność. Niech używają tego środka ci raczej, którzy widzą się zniewoleni krzyczeć w niebogłosy, że się kierują tylko bezinteresownością, szlachetnością, z pominięciem osobistych korzyści.
Wszystko ma swój czas, — blaga obecnie popłaca, ale i to minie, a prawda, pomimo wrzawy, krzyki i oszczerstwa, wiecznie prawdą będzie!
Co prawda, pragnęlibyśmy polemiki, tak potrzebnej do rozjaśnienia wielu kwestyi, które dotąd należycie roztrząsanemi nie były — ale pragnęlibyśmy ją znaleźć przyzwoitą, uczciwą i na dobrej wierze opartą; — lecz widocznie o to u nas trudno, więc trzeba się jej wyrzec i poprzestać na odpieraniu zaczepek, czysto osobistością tchnących. My stanowczo uchylamy się od udziału w grze do puli z prenumeratorami, w której zdaniem grających, kozerą jest schlebianie, a sztuką oszczerstwo.
...Po napisaniu powyższego ustępu, przekonałem się, żem jeszcze nie dorósł do wysokości moich krytyków. Nie znalazły się bowiem pod piórem mojem owe jaskrawe, dosadne, straganiarskie wyrażenia, któremi ciż łaskawi krytycy tak hojnie szafować umieją. Może dlatego, żem się ujął za słuszną sprawą, która broniąc się sama, nie wymaga wysileń stylistycznych.
Ale za to potrzeba wysilenia dla wynalezienia zręcznego zwrotu od spraw tylko Gazetę Polską obchodzących, do spraw ogólnych i więcej się kwalifikujących do felietonu. Zdaje się, że tam, gdzie przejść nie można, należy przeskoczyć. Więc przeskakuję też wręcz do rozrywek postnych, na których czele ma stać teatr amatorski w sali Dobroczynności. Próby już się odbywają; reżyseryą zajęli się pani Modrzejewska i p. Leszczyński, a zatem spodziewać się można, że teatr, jakkolwiek amatorski, nie będzie zbytecznie amatorstwem zatrącał. Co dalej będzie, niewiadomo dotąd, ale przy urządzaniu koncertów na cel dobroczynny, na których z pewnością zbywać nie będzie, czyżby nie należało także pomyśleć o koncercie dla instytucyi, najpraktyczniej, zdaniem naszem, dla ubogich działającej. Mówimy tu o biurze dla nędzy wyjątkowej, które bezpośrednio i natychmiastowo ulgę nędzy, choć chwilowo przynosi. Wiemy, że są miłosierne osoby, które datkami zakład ten wspierają, ale dlaczegóżby nie dać mu choć raz na rok większego funduszu do niezwłocznego rozdziału. Pomoc taka, doraźnie i z umiejętnością zastosowana, niejednemu nieszczęściu zapobiedz zdoła. Dziś umiera ktoś z głodu, a jutro lub pojutrze może znajdzie sposobność uczciwego zarobku; trzeba mu przecież dopomódz, żeby dziś z głodu nie umarł.
Dawniej wołano: Panem et circenses! — dziś wołać należy: Panem per circenses! Wołamy więc: Chleba dla biednych, choćby przez zabawę! — bo tu w istocie powiedzieć można, że cel uszlachetnia środek. Jeżeli więc zarząd biura nędzy wyjątkowej może potrzebować pośrednictwa Gazety Polskiej, czy to do urządzenia koncertu, czy to do pobierania składek, znajdzie nas chętnymi i gotowymi do usług.
Mówiąc o «circensach», wypadałoby wspomnieć coś o budującym się przy ulicy Włodzimierskiej cyrku, ale niestety! przyszłość tej końskiej akademii dotąd mrokiem pokryta. Kiedy cyrk będzie gotowy? co w nim za cuda zjawiać się będą? — tego dotąd nie wiemy. Co do składu trupy, tyleśmy dotąd usłyszeli, że wspaniała skarogniada klacz zaangażowaną została, jako primadonna assoluta haute école; sławny rumak pułkownika Zubowicza, który z Wiednia do Paryża bez wytchnienia podróż odbył, zamówiony na primo tenore di forza do Wagnerowskich dzieł; ogier Trakeński jako baritono, a stary biały koń na basso profondo. W orkiestrze ma być przywrócony dawny kamerton, dla przekonania, że zaangażowani artyści — przepraszam — konie, o pół tonu wyżej od innych skakać potrafią. Chóry będą składały się z wyranżerowanych dorożkarskich szkap. Warunki kontraktowe świetne: Prima donna otrzymywać będzie cztery garnce owsa dziennie, tenor i baryton po trzy garnce tylko i trochę siana. Basso profondo dostanie po garncu owsa i siana do woli. Zaś dla chórów sprowadzają się ogromne zapasy otrąb żytnich.
Wyczerpawszy tym sposobem cały zapas wiadomości, widzę, że mi pozostaje tylko pożegnać czytelników i życzyć im wesołych ostatków.

Gazeta Polska, 1875, Nr 29 z dnia 8 lutego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.