Chłopi (Balzac)/Część pierwsza/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Chłopi
Wydawca Księgarnia F. Hoesick
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Drukarskie Galewski i Dau
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
JAKO KARCZMA JEST PARLAMENTEM LUDU.

Krzycząc w niebogłosy, stara Tonsard ściągnęła kilka osób z Blangy ciekawych wiedzieć co się dzieje Pod Wiechą, od wsi bowiem do karczmy jest nie dalej niż od karczmy do bramy Blangy. Jednym z ciekawych był właśnie stary Niseron, dziadek Pechiny, który, oddzwoniwszy drugi Anioł Pański, wracał aby obrobić kilka krzaków wina, swój ostatni kawałek ziemi.
Zgięty od pracy, z białą twarzą, srebrnemi włosami, ten stary winiarz skupiający w sobie całą uczciwość gminy, był, w czasie Rewolucji, przewodniczącym klubu Jakobinów w La-Ville-aux-Fayes, i przysięgłym w miejscowym trybunale rewolucyjnym. Jan Franciszek Niseron, człowiek z kruszcu z jakiego byli apostołowie, przedstawiał ów tradycyjny portret świętego Piotra, któremu wszyscy malarze dali kwadratowe czoło ludu, obfite kędzierzawe włosy pracownika, muskuły proletarjusza, cerę rybaka, wydatny nos, nieco drwiące usta urągające nieszczęściu, wreszcie postawę siłacza który rąbie drwa w sąsiednim lesie aby zgotować obiad, podczas gdy mędrkowie rozprawiają.
Takim był w czterdziestu latach ten szlachetny człowiek, twardy jak żelazo, czysty jak złoto. Ten obrońca ludu wierzył w ideał Republiki, słysząc pomruk tego miana, jeszcze groźniejszy może niż jego idea. Wierzył w republikę Jana Jakóba, w braterstwo ludzi, w wymianę pięknych uczuć, w kult zasługi, w czyste wybory, słowem we wszystko to, co w szczupłych wymiarach, jak w Sparcie, staje się możliwe, a co rozmiar państwa czyni urojeniem. Podpisał swoje przekonania własną krwią; jedyny jego syn poszedł bronić granic; uczynił więcej: zapłacił je swojem mieniem, najwyższe zaparcie się siebie. Będąc bratankiem i jedynym spadkobiercą proboszcza w Blangy, ten wszechpotężny trybun wioski mógł wydrzeć spadek po nim pięknej Arsenie, służącej zmarłego: uszanował wolę testatora i przyjął nędzę, która przyszła dlań równie szybko, jak upadek dla jego republiki.
Nigdy jeden cudzy grosz, cudza gałązka drzewa, nie splamiły rąk tego wzniosłego republikanina, który potrafiłby człowieka pogodzić z republiką gdyby znalazł naśladowców. Odmówił kupna dóbr narodowych, odmawiał republice prawa konfiskaty. W odpowiedzi na pytania komitetu Dobra Publicznego, żądał aby cnota obywateli uczyniła dla świętej ojczyzny owe cudy, jakie szachraje władzy chcieli zdziałać ceną złota. Ten człowiek na miarę Starożytnych wyrzucał publicznie staremu Gaubertin jego tajemne zdrady, jego konszachty i jego grabieże. Karcił cnotliwego Mouchon, owego przedstawiciela ludu, którego cnota była poprostu nieudolnością, tak jak u tylu innych, którzy, mając w ręku zasoby największe jakich kiedykolwiek naród dostarczył, zbrojni całą siłą ludu, nie wydobyli z niej dla Francji tyle, ile Richelieu umiał wydobyć z niemocy swego króla. Toteż obywatel Niseron stał się żywym wyrzutem dla zbyt wielu ludzi. Przywalono rychło poczciwca lawiną zapomnienia, owem straszliwem słowem: „On z niczego nie jest zadowolony!“ Powiedzenie tych, którzy się obżarli w czasie buntu.
Apostoł ten wrócił do swej chaty w Blangy, patrzał na kolejną śmierć swoich złudzeń, widział jak jego republika skończyła się ogonem cesarskiego płaszcza, i osunął się w zupełną nędzę, pod oczyma Rigou, który umiał go podstępnie do niej doprowadzić. Wiecie dlaczego? Nigdy Jan Franciszek Niseron nie chciał nic przyjąć od Rigou. Ta stała odmowa dowodziła wydziercy, w jak głębokiej pogardzie miał go bratanek proboszcza. Lodowatą tę wzgardę uwieńczyła wreszcie owa straszliwa groźba, o której ksiądz Brossette mówił hrabinie.
Z dwunastu lat Republiki francuskiej starzec ułożył sobie historyjkę wypełnianą wyłącznie owemi wzniosłemi rysami, które dadzą tej bohaterskiej epoce nieśmiertelność. Bezeceństwa, mordy, łupiestwa, o tem ten zacny człowiek nie chciał wiedzieć; wciąż podziwiał akty poświęcenia, bohaterstwo Mściciela, dary dla ojczyzny, zapał ludu w obronie granic, i snuł dalej swój sen aby w nim usnąć.
Rewolucja miała wielu poetów podobnych do starego Niserona, poetów którzy śpiewali swoje poematy w kraju lub w armji, tajemnie lub w jasny dzień, czynami pogrzebanemi pod falą tego huraganu, tak samo jak za Cesarstwa zapomnieni ranni krzyczeli: Niech żyje Cesarz! zanim skonali. Te wzniosłe rysy właściwe są Francji. Ksiądz Brossette uszanował to niewinne przekonanie. Starzec przywiązał się ślepo do księdza za te jego słowa: „Prawdziwa republika jest w Ewangelji“. I stary republikanin nosił krzyż, i wdziewał szatę pół-czarną pół-czerwoną, i był godny, poważny w kościele, i żył z potrójnych funkcji w jakie go przystroił ksiądz Brossette, który silił się dać temu dzielnemu człowiekowi nie tyle wprawdzie aby mógł żyć, ale aby mógł nie umrzeć z głodu.
Ten starzec, Arystydes wioskowy, mówił mało, jak wszystkie szlachetne ofiary, które się zawijają w płaszcz rezygnacji: ale nigdy nie omieszkał potępić złego: to też chłopi bali się go tak, jak złodziej boi się policji. Nie zachodził ani sześć razy do roku pod Wiechę, mimo że go tam podejmowano zawsze. Starzec przeklinał twardość bogaczy, egoizm ich oburzał go, i ta struna wiązała go zawsze z chłopami. To też Powiadano: „Stary Niseron nie lubi bogaczy, on jest nasz!“
Jako wieniec obywatelski, piękne to życie zyskało w całej dolinie te słowa: „Zacny ojciec Niseron! niema na świecie uczciwszego człowieka!“ Często brany za arbitra w sporach, był on wcieleniem wioskowego patryarchy.
Starzec ten, bardzo schludny mimo swego ubóstwa, nosił zawsze krótkie spodnie, grube pończochy, podkute trzewiki, ubranie tak zwane francuskie z wielkiemi guzami — strój jaki zachowali starzy chłopi — oraz filcowy kapelusz z szeroką krezą. Ale na powszednie dni miał niebieski kaftan tak łatany, że podobny był do dywana. Duma człowieka który się czuje wolny i godny wolności dawała jego fizjonomji, jego wzięciu, coś dziwnie szlachetnego: miał odzież a nie łachmany!
— No, co się tu dzieje, stara? Słyszałem cię aż z dzwonnicy?... spytał.
Opowiedziano starcowi zamach Vatela, ale obyczajem ludzi wiejskich wszyscy mówili naraz.
— Jeże liście nie wycinali drzewa, Vatel źle uczynił, ale jeżeliście wycinali drzewo, popełniliście dwa złe uczynki, rzekł stary Niseron.
— Napijcie się szklaneczkę, rzekł Tonsard stawiając przed poczciwcem pełną szklankę.
— Idziemy? spytał Vermichel woźnego.
— Tak, obejdziemy się bez starego Fourchon, weźmiemy adjunkta z Couches, odparł Brunet. Idź naprzód, mam oddać papiery w zamku; Rigou wygrał drugi proces, mam im doręczyć wyrok.
I pan Brunet, skrzepiony dwoma kieliszeczkami wódki, wsiadł z powrotem na siwą kobyłkę, pożegnawszy ojca Niserona, każdemu bowiem w dolinie zależało na szacunku tego starca.
Żadna nauka, nawet statystyka, nie zdoła oddać szybkości więcej niż telegraficznej, z jaką nowiny rozchodzą się na wsi, ani w jaki sposób przebywają owe nieuprawne stepy będące we Francji oskarżeniem rządu i kapitalistów. Stwierdzone jest w historji współczesnej, że najsławniejszy z bankierów, zajechawszy na śmierć konie między Waterloo a Paryżem (wiedział czemu! zyskał wszystko to, co stracił cesarz, królestwo!) wyprzedził nieszczęsną wiadomość jedynie o kilka godzin. Zatem, w godzinę po bitwie między starą Tonsard a Vatelem, wielu innych bywalców karczmy zebrało się Pod Wiechą.
Pierwszy przybył Kuternoga, w którym z trudnością poznalibyście jowialnego gajowego, rumianego kanonika, któremu żona przyrządzała rano kawę z mlekiem, jak to widzieliśmy w opowiadaniu poprzednich wydarzeń. Postarzały, wychudły, żółty, stanowił dla wszystkich oczu straszliwą naukę, która nie oświeciła nikogo.
— Chciał wyleźć wyżej niż drabina sięga, odpowiadano tym którzy żałowali ex-gajowego i obwiniali Rigou, Chciał zostać panem!
W istocie, Kuternoga, kupując folwark Bachelerie, chciał wyjść na pana i chełpił się tem. I oto lżona jego zbierała gnój! Ona i mąż wstawali przed świtem, kopali swój bogato nawieziony ogród, wyciskali z niego kilka zbiorów, nie mogąc starczyć na nic, prócz procentów ściąganych przez Rigou od reszty należności. Córka ich, w służbie w Auxerre, posyłała im swoje zasługi, ale mimo tylu wysiłków, mimo tej pomocy, gdy przyszedł termin znajdowali się bez grosza. Pani Kuternoga, która niegdyś pozwalała sobie od czasu do czasu na butelkę słodkiego wina i na pieczyste, piła już tylko wodę. Kuternoga nie śmiał zajrzeć pod Wiechę, z obawy aby tam nie zostawić trzech su. Pozbawiony władzy, stracił poczęstunki w karczmie i krzyczał jak wszyscy głupcy na niewdzięczność. Wreszcie, na wzór prawie wszystkich chłopów ukąszonych przez biesa własności, w miarę przyrostu pracy, skąpił sobie pożywienia.
— Kuternoga za ostro jechał, powiadano zazdroszcząc mu pozycji: aby zakładać sad, powinienby czekać aż będzie panem.
Nieborak uprawił, użyźnił trzy morgi ziemi kupione od Rigou, ogród przy domu zaczynał przynosić, i oto obawiał się że go wywłaszczą! Ubrany tak jak Fourchon, on który niegdyś nosił strzeleckie trzewiki i kamasze, chodził w sabotach i obwiniał dziedziców z Aigues, że są przyczyną jego nędzy! Ta gryząca go troska dawała temu grubemu człeczynie o twarzy niegdyś roześmianej wyraz ponury i tępy; podobny był do chorego żartego trucizną albo chroniczną chorobą.
— Co panu, panie Kuternoga, czy panu ucięto język? spytał Tonsard, widząc że nieborak milczy, skoro mu opowiedziano bitwę, która się świeżo rozegrała.
— To byłaby szkoda, odparła Tonsardowa, nie ma się co skarżyć na akuszerkę która mu podcięła języczek, zrobiła ładną operację.
— Et, człowiekowi kołczeje język, od szukania sposobów jak zatkać gębę panu Rigou, odparł melancholijnie ów postarzały starzec.
— Ba! odparła stara Tonsardowa, ma pan ładną córkę, ma siedemnaście lat, jeżeli będzie mądra, łatwo się pan ułoży ze starym kutwą...
— Posłaliśmy ją przed dwoma laty do Auxerre do starszej pani Mariotte, aby ją uchronić od wszelkiego nieszczęścia, rzekł Kuternoga; wolę raczej zdechnąć, niż...
— Jaki on głupi, rzekł Tonsard; patrz na moje córki, czy pomarły od tego? Ten, ktoby powiedział że nie są cnotliwe jak święty obrazek, miałby do czynienia z moją fuzją!
— Ciężko byłoby na tem skończyć! wykrzyknął Kuternoga potrząsając głową; wolałbym raczej wziąć pieniądze za to by wygarnąć z fuzji do którego z tych Paryżanów!
— Ba, lepiej uratować ojca niż dać pleśnieć swej cnocie! odparł karczmarz.
Tonsard uczuł, że go stary Niseron trąca w ramię.
— Nie dobrze mówisz!... rzekł starzec. Ojciec jest stróżem honoru swej rodziny. Właśnie przez to że się prowadzicie w ten sposób, ściągacie na siebie wzgardę; przez to oskarżają lud, że nie jest godny wolności! Lud powinien dawać bogaczom przykład obywatelskich cnót i honoru. Sprzedajecie się temu Rigou za złoto, wszyscy ilu was jest! Kiedy mu nie oddajecie swoich córek, oddajecie mu swoją cnotę! To źle!
— Patrzcie do czego doszedł Kuternoga! rzekł Tonsard.
— Patrzcie do czego ja doszedłem! odparł stary Niseron; śpię spokojnie, niema cierni w mojej poduszce.
— Zostaw go, Tonsard, szepnęła mu żona do ucha; wiesz że on ma swojego ćwieka, poczciwy stary...
Bonnebault i Marja, Katarzyna i jej brat, przyszli w tej chwili w podnieceniu płynącem z niepowodzeń Mikołaja, a doprowadzonem do szczytu zwierzeniem Michauda. Tak więc, ledwie wszedłszy do karczmy, Mikołaj wyrzucił z siebie potok klątw pod adresem obojga Michaud i dworu.
— Mamy zbiory, więc dobrze, nie odjadę nim nie zapalę fajki o ich stodołę, wykrzyknął waląc pięścią w stół przy którym usiadł.
— Nie trzeba tak pyskować przy ludziach, rzekł Godain pokazując mu starego Niseron.
— Gdyby pisnął, skręciłbym mu szyję jak kurczęciu, odparła Katarzyna. Dość się już nażył, stary nudziarz. Powiadają, że jest cnotliwy. Cnotliwy! taki się urodził, ot i wszystko.
Dziwne to było i ciekawe widowisko, wszystkie te głowy ludzi zgrupowanych w owej norze, w której drzwiach siała na czatach stara Tonsard, aby zapewnić pijącym bezpieczeństwo!
Ze wszystkich tych twarzy, twarz Godaina, wielbiciela Katarzyny, była może najbardziej przerażająca, mimo że najmniej wyrazista. Godain, ubogi chciwiec, najokrutniejszy ze wszystkich chciwców, tego bowiem który pieści swoje złoto czyż nie przewyższa ten, który go szuka? jeden patrzy w głąb samego siebie, drugi patrzy naprzód ze straszliwą bacznością; Godain, wyrażał najczęstszy typ chłopskich fizjognomji. Ten robotnik, drobny człowieczek uwolniony od wojska dla braku wymaganego wzrostu, chudy, jeszcze wysuszony pracą i bezmyślnem sknerstwem, od którego giną na wsi zaciekli pracownicy jak Kuternoga, miał twarz wielkości pięści z parą oczu żółtych, centkowanych zielonemi żyłkami w ciemne punkciki, przez które chęć posiadania za wszelką cenę dyszała pożądliwością. Ale to spojrzenie było zimne: pragnienie bowiem, zrazu wrzące, zakrzepło w niem jak lawa. Toteż skóra jego była przylepiona do ciemnych skroni niby skóra mumji. Nikły zarost kiełkował przez zmarszczki jak słoma w bruzdach. Godain nie pocił się nigdy, wysysał swą substancję. Ręce jego kosmate i zakrzywione, nerwowe, niestrudzone, zdawały się zrobione ze starego drzewa. Mimo że miał ledwie dwadzieścia siedem lat, widać już było białe włosy w jego rudawo-czarnym zaroście. Poprzez rozpiętą bluzę widniała czarna koszula z grubego płótna, którą nosił widocznie dłużej niż miesiąc; prał ją sam w rzece. Saboty naprawiane były starem żelastwem. Wreszcie na głowie miał ohydny kaszkiet, widocznie znaleziony w La-Ville-aux-Fayes na progu jakiegoś domu. Dość bystry aby ocenić widoki majątku tkwiące w Katarzynie, chciał zostać następcą Tonsarda pod Wiechą; zużywał przeto całą swoją chytrość i siłę na to aby ją złowić. Obiecywał jej dostatki, przyrzekał swobodę jakiej zażywała Tonsardowa; przyrzekał wreszcie przyszłemu teściowi ogromną rentę, pięćset franków rocznie z jego karczmy, aż do spłaty, licząc na rozmowę, jaką miał z panem Brunet, dającą mu nadzieję spłaty w wekslach. Gnom ten, na codzień będący kowalem, pracował u kołodzieja o ile była praca, wynajmował się też na drogo płatne roboty. Mimo że posiadał około tysiąca ośmiuset franków umieszczonych u Gaubertina bez niczyjej wiedzy, żył jak nędzarz, mieszkał na strychu u swego pryncypała i chodził na kłoski w czasie żniw. W świątecznych spodniach miał zaszyte pokwitowanie Gaubertina, odnawiane co rok, rosnące o procent i o nowe oszczędności.
— Et, co mi to szkodzi, wykrzyknął Mikołaj w odpowiedzi na roztropną uwagę Godaina, skoro mam być żołnierzem, wolę raczej aby trociny w koszu wypiły moją krew odrazu, niż żebym ją miał dawać kropla po kropli... I oswobodzę okolicę od1 jednego z tych Arminaków, których bies na nas wypuścił...
I opowiedział rzekomy spisek uknuty przez Michauda przeciw niemu.
— Skądże chcesz, aby Francja brała żołnierzy?... rzekł poważnie siwy staruszek podnosząc się i stając przed Mikołajem w chwili głębokiego milczenia którem przyjęto tę straszliwą groźbę.
— Człowiek odsłuży swoje i wraca, rzekł Bonnebault podkręcając wąsika.
Widząc największych nicponiów okolicy w komplecie, stary Niseron potrząsnął głową i opuścił karczmę, zapłaciwszy pani Tonsard za wino. Kiedy staruszek przestąpił próg, odruch zadowolenia jaki przejawił się w tej pijackiej kompanji powiedziałby każdemu, że ci ludzie uwolnili się od żywego obrazu swego sumienia.
— I cóż, co ty powiadasz na to wszystko... He! Kuterbucie?... spytał Vaudoyer, który wszedł w tej chwili, i któremu Tonsardowa opowiedziała zamach Vatela.
Kuternoga, którego prawie wszyscy wołali tym przydomkiem, strzelił językiem o podniebienie, stawiając szklankę na stole.
— Vatel wlazł w Szkodę, odparł. Na miejscu matusi, posiniaczyłbym sobie żebra, położyłbym się do łóżka, rozchorowałbym się i pozwałbym Tapicera i jego strażnika o dwadzieścia talarów odszkodowania; pan Sarcus przyznałby je wam...
— W każdym razie Tapicer dałby je, aby uniknąć hałasu, rzekł Godain.
Vaudoyer, dawny połowy, człowiek liczący pięć stóp sześć cali wzrostu, z twarzą pooraną od ospy i zapadłą jak u dziadka do orzechów, zachowywał pełne wątpliwości milczenie.
— No i cóż, spytał Tonsard znęcony nadzieją sześćdziesięciu franków, co ci się niepodoba, ty niedorajdo? Potłuczono mi matkę za dwadzieścia talarów, trzeba to wyzyskać. Narobimy hałasu za trzysta franków, a pan Gourdon zgodzi się oznajmić w Aigues, że matka ma zwichnięte biodro...
— I zwichnęłoby się jej... dodała karczmarka, to się robi w Paryżu.
— Za dobrze znam sądy, aby wierzyć, że rzeczy poszłyby wam po myśli, rzekł wreszcie Vaudoyer, który często asystował sądownikom i brygadjerowi Soudry. Jeszcze w Soulanges toby i poszło, Soudry zastępuje tam rząd i nie jest zanadto życzliwy Tapicerowi; ale Tapicer i Vatel, skoro ich zaczepicie, potrafią się hycle bronić. Powiedzą: kobieta była winna, niosła drzewo, inaczej byłaby dała przepatrzyć wiązkę na drodze, nie byłaby uciekała. Jeśli się jej zdarzyło nieszczęście, sama sobie winna. Nie, to nie jest pewny interes...
— Czy dziedzic bronił się kiedy go pozwałem? rzekł Kuternoga. Zapłacił.
— Jeżeli chcecie, ja idę do Soulanges, rzekł Bonnebault, poradzę się pana Gourdon, pisarza, będziecie wiedzieli dziś wieczór czy jest szpek.
— Szukasz tylko pozorów aby się kręcić koło tej grubej klempy Sokardzianki, odparła Marja Tonsard, klepiąc go po ramieniu tak, że w piersiach mu jękło.
W tej chwili dała się słyszeć zwrotka burgundzkiej kantyczki:

Oj Jezu, Jezusiczku
Oj, cudzie, oj cudziczku,
Cudzie ty, cudzie szczery,
Gdy Pan wodę odmienił
W smaczne winko z Madery...

Wszyscy poznali głos starego Fourchon, któremu ten ustęp musiał się szczególnie podobać; Mucha towarzyszył mu falsetem.
— Haha! wstawili się! krzyknęła stara Tonsardka do synowej, twój ojciec jest czerwony jak gil, a mały skrzeczy jak...
— Pozdrowienie! krzyknął starzec, dużo was tutaj hultajów!... Pozdrowienie, rzekł do wnuczki, którą zdybał jak się ściskała z Bonnebaultem, zdrowaś Marjo, grzechów pełna, szatan niech będzie z tobą, bądź roskoszna między niewiastami, etc. Pozdrowienie całej kompanji. Dopadli was! możecie się pożegnać z waszemi kłoskami! Są nowiny! Mówiłem wam, że Tapicer da wam radę; haha! dobierze się do was kodeksem!... Taka sprawa wojować z panami! panowie narobili tyle praw, że mają ich dość na każdą potrzebę...
Straszliwa czkawka dała nagle inny bieg myślom czcigodnego mówcy.
— Gdyby Vermichel był tutaj, dmuchnąłbym mu w gębę, miałby pojęcie co to jest wino alikanckie! Co za wino! Gdybym nie był Burgundem, chciałbym być Hiszpanem! boskie wino! ja myślę, że papież odprawia mszę takiem winkiem! Cholerne wino!... Młody jestem!... Słuchaj no, Kuterbucie, gdyby twoja żona była tutaj... wydałaby mi się młoda! Niema co, przy hiszpańskiem słodkie wino furda!... Trzeba zrobić rewolucję tylko poto aby wypróżnić im piwnice!...
— Ale co za nowina, ojcze? rzekł Tonsard.
— Skończyły się dobre czasy, Tapicer zabroni kłosków.
— Zabroni kłosków!... krzyknęła cała karczma jednym głosem, nad który wybijały się ostre nuty czterech kobiet.
— Tak, rzekł Mucha, postara się o wyrok, ogłosi go przez Groisona, rozlepi afisze, i tylko ci, co będą mieli świadectwo ubóstwa, będą mogli zbierać.
— I zważcie dobrze!... rzekł Fourchon, amatorzy z innych gmin nie będą dopuszczeni.
— Co takiego? Co takiego? rzekł Bonnebault. Moja babka, ani ja, ani twoja matka, Godain, nie będziemy mogli chodzić tu na kłoski? A to ci dobre figle! Mam je gdzieś! Czy on się wściekł ten nasz mer-generał?
— Będziesz chodził i tak, Godain? rzekł Tonsard do kołodzieja, który gwarzył nieco zablizko z Katarzyną.
— Ja nie mam nic, jestem biedak, odparł, postaram się o świadectwo.
— Ile dali dziadkowi za wydrę, chłopcze?... rzekła piękna karczmarka do Muchy.
Mimo, że ciężki od jadła i z okiem zamroczonym dwiema butelkami wina, Mucha, siedząc na kolanach Tonsardowej, pochylił głowę do ucha ciotki i szepnął chytrze: „Nie wiem, ale ma złoto!... jeśli mnie będziecie dobrze żywić przez miesiąc, może odkryłbym jego kryjówkę, bo jest!
— Ojciec ma złoto!... szepnęła Tonsardowa do ucha mężowi, którego głos wzbijał się ponad gwar obudzony żywą dyskusją pijących.
— Cyt, Groison idzie, krzyknęła stara.
Głębokie milczenie zaległo karczmę. Kiedy Groison znalazł się w przyzwoitej odległości, stara Tonsardowa dała znak. Wszczęła się na nowo dyskusja nad kwestją czy będzie się chodziło na kłoski, jak dawniej, bez świadectwa.
— Trzeba wam będzie słuchać, rzekł stary Fourchon, bo Tapicer poszedł do prafekta i prosił go o wojsko dla utrzymania spokoju. Powybijają was jak psów... bo jesteśmy psy! wykrzyknął stary, który silił się pokonać odrętwienie jakiemu uległ jego język pod wpływem hiszpańskiego wina.
Ta druga zapowiedź Fourchona, mimo całej swej niedorzeczności, wprawiła w zadumę pijących: wierzyli, że rząd był zdolny wyrżnąć ich bez litości.
— Były takie zaburzenia w okolicach Tuluzy, kiedy tam stałem w garnizonie, rzekł Bonnebault. Poszliśmy na całego, chłopów się siekało, brało w dyby... śmiech było patrzeć, jak oni chcieli się opierać wojsku! Dziesięciu poszło na galery, jedenastu do więzienia, wszystko zduszono, hej! Żołnierz jest żołnierz, wyście są cywile, jest prawo was siekać, i huź ha!...
— No i co, rzekł Tonsard, co wam się dzieje, że was tak strach obleciał? Czy można co wziąć mojej matce, moim córkom? Załapią więzienie?... to i co, od tego nikt nie umarł. Tapicer nie wpakuje do więzienia całej wsi. Zresztą, więźniowie lepszą mają strawę u króla niż u siebie w domu, i opał mają w zimie.
— Durnie jesteście! ryknął stary Fourchon. Lepiej skubać ciarachów, niż wojować z niemi wprost, wierzcie. Inaczej dadzą wam radę. Jeśli lubicie galery, to insza inszość. Nie pracuje się tam tyle co w polu, prawda; ale niema swobody.
— Może, rzekł stary Vaudoyer, który był jednym z najśmielszych w radzie, lepiej byłoby aby kilku z nas naraziło skórę dla uwolnienia okolicy od tego smoka, który się usadowił koło bramy Avonne.
— Załatwić się z tym Michaud?... rzekł Mikołaj, jestem gotów.
— To niedojrzały interes, rzekł Fourchon; za drogo by nas to kosztowało, moje dzieci. Trzeba labidzić, krzyczeć że umrzemy z głodu, Tapicer i jego żona zechcą nam dopomóc i wyciągnięcie z tego więcej niż parę kłosków...
— Tchórze jesteście, wykrzyknął Tonsard. Przypuśćmy, że dojdzie do rozprawy z sądem i z wojskiem; nie zakują w dyby całej wsi, a znajdziemy poparcie w La-Ville-aux-Fayes u dawnych panów.
— To prawda, rzekł Kuternoga; jeden Tapicer się skarży; Soulanges, Ronqueroliles i inni są kontenci. Pomyśleć, że, gdyby ten kirasjer miał był odwagę zginąć jak inni, siedziałbym jeszcze szczęśliwie przy mojej bramie, którą on mi przeinaczył tak, że amii jej nie poznać...
— Nie będą ściągali wojska dla jednego drania ciaracha, który wojuje z całą okolicą, rzekł Godain... To jego wina! chce tutaj wszystko sprzewracać, wszystko wywrócić do góry nogami. Rząd powie mu: Kusz!...
— Rząd nie gada inaczej, musi tak gadać, biedny rząd, rzekł Fourchon zdjęty nagłą czułością do rządu, żal mi tego poczciwego rządu... biedny jest... bez grosza, jak my... to głupie dla rządu, który sam robi pieniądze... Ha, gdybym ja był rządem...
— Ale, zawołał Kuternoga, powiadano mi w La-Ville-aux-Fayes, że pan de Ronquerolles ujmował się w Sejmie za nasze prawa.
— Czytałem to w gazecie pana Rigou, rzekł Vaudoyer, który, jako dawny połowy, umiał czytać i pisać.
Mimo swoich obleśnych rozczuleń, stary Fourchon, jak wielu chłopów, których inteligencję podsyca pijaństwo, śledził bystrem okiem i bacznem uchem tę dyskusję, która chwilami nabierała akcentu wściekłości. Naraz wstał i stanął na środku karczmy.
— Słuchajcie starego, pijany jest, rzekł Tonsard; ma wtedy dwa razy więcej sprytu, z siebie i z butelki...
— Hiszpańskiego!... to trzy, odparł Fourchon, wybuchając śmiechem fauna. Moje dzieci, nie trzeba stawiać się wprost, jesteście za słabi, sztuką trzeba ich wziąć!... Przycupnijcie, przyczajcie się, paniusia jest już nastrachana, nie bójcie się, niedługo sobie z nimi damy rady; da nogę stąd, a gdy ona odfrunie, Tapicer poleci za nią, to jego oczko w głowie. Oto plan. Ale aby przynaglić ten wyjazd, moje zdanie jest, że trzeba odjąć im ich doradcę, ich siłę, naszego szpiega, łajdaka.
— Niby kogo?
— Et, przeklętego proboszcza, rzekł Tonsard, grzechojada, który nas tu chce żywić hostjami.
— To święta prawda, wykrzyknął Vaudoyer, bylibyśmy tu szczęśliwi bez proboszcza, trzeba się pozbyć tego świętoszka, to wróg.
— Cherlaczek, podjął Fourchon dając księdzu Brossette przydomek jaki zjednała mu jego niepoczesna mina; wpadłby może w sidła jakiej szelmeczki, skoro obserwuje wszystkie posty. I, gdyby się narobiło tęgiego wrzasku przyłapawszy go na figlach, biskup musiałby go posłać gdzieindziej. Toby się djabelnie podobało poczciwemu ojcu Rigou... Gdyby wasza córka, Kuternogo, zechciała rzucić paniusię z Auxerre, jest taka ładna, że, udając świętoszkę, wybawiłaby okolicę. I potem tra-ta-ta!
— A czemuby nic ty? rzekł Godain cicho do Katarzyny; możnaby tu zgarnąć sporo talarów, grożąc skandalem, i od jednego zamachu stałabyś się panią...
— Idziemy na kłoski czy nie idziemy?... rzekł Bonnebault. Ja gwiżdżę na waszego proboszcza, ja jestem z Couches, a my tam nie mamy księdza, któryby nam łechtał sumienia kropidłem.
— Wiecie, rzekł Vaudoyer, trzebaby się dowiedzieć od starego Rigou, który się zna na prawie, czy Tapicer maże nam zabronić kłosków. On nam powie, czy mamy rację. Jeżeli Tapicer jest w swojem prawie, postaramy się wówczas, jak powiada stary, wziąć rzeczy kantem...
— Tu się poleje krew... rzekł Mikołaj posępnie wstając po wypiciu całej butelki wina, którą nalała mu Katarzyna, aby mu nie dać mówić. Jeżeli mnie posłuchacie, Michaud odwali kitę! Ale wy jesteście ciemięgi, tchórze!
— Ja nie! rzekł Bonnebault. Jeżeli jesteście chwaty i potraficie trzymać gęby na kłódkę, ja się podejmuję zdmuchnąć Tapicera, hej!... Co za przyjemność wpakować mu śliweczkę, toby mi dało satysfakcję za wszystkich moich hyclów oficerów!...
— Hoho! wykrzyknął Jan Tonsard, który uchodził potrosze za syna Gaubertina i który wszedł właśnie za Fourchonem.
Ten chłopak, który zalecał się od kilku miesięcy do ładnej służącej pana Rigou, odziedziczył po ojcu fach strzyżenia żywopłotów, szpalerów wraz z innemi jego przymiotami. Chodząc po domach, gadał tam z państwem i służbą, i gromadził zasób myśli, które czyniły go luminarzem i doradcą rodziny. W istocie, zobaczymy zaraz, iż, podbierając się do służącej pana Rigou, Jan usprawiedliwił reputację swego sprytu.
— No i cóż, co powiesz, proroku? rzekł karczmarz do syna.
— Powiem, że wy idziecie na rękę ciarachom, odparł Jan. Nastraszyć Tapicera, aby utrzymać się przy swoich prawach, dobra! ale wykurzyć ich z okolicy i zmuszać do sprzedaży Aigues, tak jak chciałyby łyki z miasteczka, to głupie. Jeśli pomożecie podzielić wielkie własności, skądże weźniemy majątków do wystawienia na sprzedaż przy najbliższej rewolucji?... Dostalibyście wówczas ziemię za nic, tak jak dostał Rigou; ale jeśli je wepchacie w paszczę łykom, wyplują je wam chudsze, droższe, będziecie pracowali dla nich, jak wszyscy którzy pracują dla starego Rigou. Patrzcie na Kuternogę...
Apostrofa ta otwierała zbyt głębokie perspektywy aby ją mogli zrozumieć pijani ludzie, którzy wszyscy, wyjąwszy Kuternogę, zbierali pieniądze na udział w rozdrapaniu Aigues. Toteż, pozwolono gadać Janowi, prowadząc dalej, jak w Izbie, postronne rozmowy.
— Tak, tak, czekajcie, będziecie parobkami u Rigou! wykrzyknął Fourchon, który jeden zrozumiał wnuka.
Właśnie przechodził Langlumé, młynarz z Aigues; piękna Tonsardowa zawołała go.
— Czy to prawda, rzekła, panie wicemerze, że zabronią chodzenia na kłoski?
Langlumé, jowialny człowieczek, z twarzą białą od mąki, w szarem ubraniu, wszedł po schodkach. Chłopi przybrali miny serjo.
— Ba! moje dzieci, tak i nie; biedni będą zbierać! Ale kroki, które się przedsięweźmie, wyjdą wam na korzyść...
— A to jak? spytał Godain.
— Ba, jeśli zabronią wszystkim biedakom! zwalić się tutaj, odparł młynarz mrugając z normandzka okiem, nikt wam nie zabroni iść gdzieindziej, chyba żeby wszyscy merowie zrobili tak jak mer w Blangy.
— Więc to prawda? rzekł Tonsard groźnie.
— Ja, rzekł Bonnebault, kładąc na ucho wojskową czapeczkę i śmigając leszczynowym prętem, wracam do Couches uprzedzić przyjaciół...
I miejscowy lowelas odszedł gwiżdżąc melodję żołnierskiej piosenki:

Znasz ty huzarów gwardyjski pułk,
I znasz w tym pułku trębacza?...

— Słuchaj no, Maryś, on dziwną drogą idzie do tych Couches, twój Bonnebault? krzyknęła stara Tonsardowa do wnuczki.
— Idzie do Aglae! rzekła Marja, która skoczyła do drzwi, muszę raz porządnie wy grzmocić tę klempę.
— Słuchaj, Vaudoyer, rzekł Tonsard do byłego gajowego, idź do starego Rigou, dowiemy się co robić. To nasza wyrocznia, a za ślinę nic nam nie liczy.
— Także głupstwo, wykrzyknął z cicha Jan, on liczy wszystko. Anusia mi to zdradziła, jego niebezpieczniej słuchać niż samego djabła.
— Radzę wam żebyście byli rozsądni, odparł Langlumé, bo generał pojechał do prefektury z przyczyny waszych sprawek, a Sibilet powiedział mi, że przysiągł na swój honor dotrzeć aż do Paryża, mówić z samym kanclerzem, z królem, z całym kramem, jeśli będzie trzeba, aby dać sobie rady ze swemi chłopami.
— Swemi chłopami? zakrzyczano.
— Ejże! więc już dla nas niema wolności?
Na to pytanie Tonsarda, Vaudoyer wyszedł aby się udać do byłego mera.
Langlumé, już na dworze, obrócił się na schodach, i odpowiedział: „Banda nierobów! macie majątki, żeby gadać o wolności?...“
Mimo że to było powiedziane ze śmiechem, zrozumieli to głębokie odezwanie mniej więcej tak samo, jak konie rozumieją uderzenie bata.
— Ta ta ta! wolność... Słuchaj-no, chłoptasiu, po tem coś urządził dziś rano, to nie mój klarnecik wpakują ci między palce, rzekł Fourchon do Mikołaja.
— Nie zaczepiaj go, gotówbyś oddać wino, gdyby cię potarł po brzuchu, odparła brutalnie Katarzyna dziadkowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.