Chłopi (Balzac)/Część druga/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Chłopi
Wydawca Księgarnia F. Hoesick
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Drukarskie Galewski i Dau
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
LAS I ŻNIWO.

Scena w Couches wywarła dobre wrażenie, wierni zaś strażnicy hrabiego czuwali ze swojej strony aby nie wynoszono drzewa w lesie w Aigues. Ale, od dwudziestu lat, las ten był tak łupiony przez mieszkańców, że było w nim już tylko drzewo żywe, które uśmiercali na zimę zapomocą sposobów bardzo prostych a wykrytych aż znacznie później. Tonsard posyłał matkę do lasu; strażnik widział ją jak wchodziła, wiedział którędy miała wyjść i śledził ją aby zobaczyć jej wiązkę; widział ją w istocie obładowaną chrustem, odpadłemi gałęźmi, połamanem i zwiędłem drzewem; i stara jęczała i lamentowała, że musi chodzić tak daleko, aby zdobyć tę nędzną wiązkę. Ale czego nie mówiła, to że była w najgęstszych haszczach, że zginała gałęzie młodych drzew i zdzierała z nich korę w miejscu gdzie wyrastały z pnia; poczem przywracała mech i liście do dawnego stanu. Niepodobna było odkryć tego okrężnego nacięcia, zrobionego nie nożem ale naddarciem podobnem temu jakie czynią owe gryzonie niszczyciele zwane, zależnie od okolicy, turki albo białe robaki będące pierwszem stadjum chrabąszcza. Robak ten łakomy jest na korę, sadowi się między korą a bielem i zjada ją okrężnie. Jeżeli drzewo jest dość grube aby robak przeszedł w swą drugą metamorfozę, w larwę, w której trwa uśpiony aż do swego drugiego zmartwychwstania, drzewo jest ocalone; póki bowiem zostanie dla krążenia soków jedno miejsce pokryte korą, drzewo będzie rosnąć. Aby poznać do jakiego stopnia entomolog ja wiąże się z rolnictwem, ogrodnictwem i wszystkiemi płodami ziemi, wystarczy objaśnić, że wielcy przyrodnicy jak Latreille, hrabia Dejean, Klugg, de Berlin, Gené, de Turin, etc. doszli, iż większość znanych owadów żywi się kosztem wegetacji, że koleoptery, których katalog wydał pan Dejean, liczą dwadzieścia siedem tysięcy gatunków, i że, mimo najgorliwszych badań entomologów wszystkich krajów, istnieje olbrzymia ilość gatunków, których potrójnej metamorfozy, cechującej wszelkiego owada, nie znamy. Nietylko każda roślina ma swego swoistego owada, ale wszelki produkt ziemi, choćby najbardziej przeobrażony ludzkim przemysłem, ma swojego. Tak więc, len, konopie, skoro wysłużyły się bądź to do odziewania, bądź do wieszania ludzi, skoro zwędrowały świat na grzbiecie armji, stają się papierem do pisania; otóż ci, którzy dużo piszą albo czytają, oswojeni są z obyczajami owada, zwanego wesz papierowa, o cudownej postaci i obyczaju. Owad ten podlega nieznanym przeobrażeniom w ryzie starannie strzeżonego białego papieru, i ujrzycie go, jak biega i skacze w swej wspaniałej szacie, błyszczącej niby talk albo spat: to istna latająca płotka.
Turek jest rozpaczą rolnika; kryje się pod ziemią przed cyrkularzem władzy, która może zarządzić Nieszpory Sycylijskie aż dopiero wówczas, kiedy się stanie chrząszczem. Gdyby ludność wiedziała, jakie klęski jej grożą w razie gdyby nie tępiła chrabąszcza i gąsienic, słuchałaby lepiej upomnień prefekta!
Holandja omal nie zginęła; tamy jej zostały zżarte przez jakiegoś mięczaka, a nauka nie wie, w jakiego owada on się przeobraża, tak jak nie zna poprzednich przeobrażeń koszenili. Czerw żytni jest to prawdopodobnie całe plemię owadów, w których geniusz nauki odkrył dopiero lekki ruch. Tak więc, w oczekiwaniu żniwa i kłosków, pięćdziesiąt starych kobiet naśladowało pracę turka na pniach kilkuset drzew, które miały być trupami na wiosnę i nie pokryć się już liściem: a wybrały je w miejscach najmniej dostępnych, tak iż suche gałęzie miały należeć do nich. Kto im dał ten sekret? Nikt. Kuternoga użalał się w karczmie Tonsarda, że znalazł w swoim ogrodzie wiąz który blednie; ten wiąz zaczynał chorować, i on podejrzewał turka. Ho ho, on, Kuternoga, zna dobrze turka; kiedy turek zagnieździł się na pniu, drzewo przepadło!... I wtajemniczył swoich słuchaczy w pracę turka, naśladując go. Stare kobiety wzięły się do tego dzieła zniszczenia z dyskrecją i zręcznością wróżki; a popchnęły je do tego rozpaczliwe kroki jakie powziął mer Blangy, którego przykład zalecano merom przyległych gmin. Strażnicy leśni obębnili, że nikomu nie będzie wolno wychodzić na kłoski bez świadectwa ubóstwa, wydanego przez mera każdej gminy, którego wzór prefekt posłał podprefektowi, ten zaś wójtom. Okoliczni wielcy właściciele podziwiali postępowanie generała Montcornet; prefekt powiadał w salonach, że, gdyby, zamiast mieszkać w Paryżu, panowie zjeżdżali do swoich majątków i porozumieli się, uzyskałoby się w końcu jakiś rezultat. Te zarządzenia, do dawał prefekt, powinnoby się wprowadzić wszędzie, powinnoby się je stosować w zasadzie, łagodzić zaś dobrodziejstwami, światłą filantropją, jak czyni generał Montcornet.
W istocie, generał i jego żona, przy pomocy księdza Brossette, próbowali dobroczynności. Wyrozumowali to sobie: chcieli wykazać niezbicie tym co ich łupili, że zarobią więcej oddając się godziwej pracy. Rozdzielali konopie i płacili za przędzenie ich, hrabina dawała następnie wyrabiać płótno z tych nici, aby sporządzać ścierki, fartuchy, grube serwety do kuchni oraz koszule dla biednych. Hrabia podejmował meljoracje, które wymagały robotników, używając jedynie ludzi z sąsiednich gmin. Sibilet miał zlecone te rzeczy, gdy ksiądz Brossette wskazywał hrabinie prawdziwie biednych i sprowadzał ich często do pałacu. Pani de Montcornet odbywała posiedzenia dobroczynne w wielkiej sieni, która wychodziła na ganek. Była to piękna sala czekalna, wyłożona białym i czerwonym marmurem, strojna pięknym fajansowym piecem oraz długiemi ławeczkami, obitemi czerwonym aksamitem.
Tam to, jednego rana, przed żniwami, stara Tonsard przyprowadziła swoją wnuczkę Katarzynę, która (mówiła stara) miała się wyspowiadać z rzeczy straszliwej dla ubogiej ale uczciwej rodziny. Podczas przemówienia starej, Katarzyna stała w postawie zbrodniarki; następnie opowiedziała ambaras w jakim się znalazła i który zwierzyła jedynie babce: matka by ją wypędziła; ojciec, człowiek honoru, zabiłby ją. Gdyby miała bodaj tysiąc franków, wyszłaby za mąż za biednego robotnika nazwiskiem Godain, który wie o wszystkiem i który kocha ją jak brat; kupiłby lichy kawałek gruntu i pobudowałby chatę. To było rozczulające... Hrabina przyrzekła poświęcić na to małżeństwo sumę oszczędzoną na jakimś kaprysie. Szczęśliwe stadła, Michaud, Groison, działały zachęcająco. Przytem to wesele, to małżeństwo, byłoby dobrym przykładem dla miejscowych ludzi i zachęciłoby ich do dobrego prowadzenia. Ułożono tedy małżeństwo Katarzyny Tonsard i Godaina zapomocą tysiąca franków ofiarowanych przez hrabinę.
Drugim razem, ohydna stara, matka Bonnebaulta, która mieszkała w lepiance między bramą Couches a wsią, przyniosła pęk grubych nici.
— Pani hrabina zdziałała cuda, powiadał proboszcz pełen wiary w postęp moralny tych dzikich. Ta kobieta robiła pani wiele szkody w lasach; ale dziś, jak i poco szłaby do lasu? Przędzie od rana do wieczora, czas ma zajęty i zarabia.
Okolica była spokojna; Groison składał zadowalające raporty, zdawało się że szkody ustają, i może w istocie stan okolicy i jej mieszkańców odmieniłby całkowicie postać, gdyby nie zawistna chciwość Gaubertina, gdyby nie małomiasteczkowe intrygi śmietanki Soulanges, i gdyby nie intrygi Rigou. Wszystko to dmuchało, niby w palenisko w kuźni, nienawiść i zbrodnię w serce chłopów z doliny Aigues.
Strażnicy skarżyli się wciąż, że znajdują w gąszczu wiele gałęzi uciętych nożem, w oczywistej intencji przygotowania drew na zimę. Śledzili sprawców tych wykroczeń, nie mogąc ich ująć. Hrabia, wspomagany przez Groisona, wydał świadectwo ubóstwa jedynie trzydziestu czy czterdziestu istotnie biednym; ale merowie gmin okolicznych byli łatwiejsi. Im bardziej hrabia okazał się łagodnym w Couches, tem surowszym postanowił być w sprawie kłosków, które wyrodziły się w kradzież. Nie zajmował się swemi trzema wydzierżawionemi folwarkami; chodziło tylko o folwarki w jego zarządzie, których było sporo: miał ich sześć, każdy po dwieście morgów. Ogłosił, że, pod karą protokółu i grzywny, którą naznaczy sąd pokoju, wzbronione jest wchodzić na pola przed sprzątnięciem snopków; rozkaz ten zresztą tyczył tylko jego samego w gminie. Rigou znał wieś; wydzierżawił swoje grunty ludziom, którzy umieli sprzątnąć swoje zbiory, czynsz zaś kazał sobie płacić w zbożu. „Kłoski“ mu nie groziły. Inni właściciele, to byli chłopi, którzy się nie zjadali między sobą. Hrabia kazał Sibiletowi porozumieć się z karbowymi, kosić na każdym folwarku po kolei, każąc następnie iść kosiarzom z folwarku na folwark zamiast ich rozpraszać utrudniając sobie dozór. Hrabia udał się sam ze swym strażnikiem, aby się przyjrzeć robotom. Groison, który poddał ten sposób, miał być obecny przy każdem wkroczeniu biedaków na pola bogatego właściciela. Mieszkańcy miasta nie wyobraziliby sobie, co to są „kłoski“ dla chłopów; ta ich namiętność jest wręcz niepojęta. Są kobiety, które rzucają dobrze płatne zajęcie, aby iść na kłoski. Zboże, które uzyskają w ten sposób, zdaje się im lepsze; jest w tym sposobie zdobywania zapasów, stanowiących najbardziej podstawowe ich pożywienie, niezmierny powab. Matki biorą swoje małe dzieci, córki, chłopców; zgrzybiali starcy wloką się na kłoski, i oczywiście ci co mają majątek, udają nędzę. Ubierają się na kłoski w łachmany. Hrabia i Michaud, obaj konno, byli obecni przy pierwszem wkroczeniu tej obdartej gromady na pierwsze pole pierwszego folwarku. Była dziesiąta rano, sierpień był ciepły, niebo bez chmur, błękitne jak niezabudka; ziemia paliła, zboże płonęło, żniwiarze pracowali z twarzą spaloną odbiciem promieni od ziemi twardej i dźwięcznej, wszyscy niemi, w mokrych koszulach, pijąc wodę z garnków kamiennych okrągłych jak chleb, opatrzonych w dwa ucha i gruby dzióbek zatkany kawałkiem wierzbiny.
Na skraju zżętych pól, gdzie ładowano snopy, znajdowała się setka istot, które z pewnością zasunęłyby w cień najwstrętniejsze koncepcje Murilla, Teniersa, słowem najśmielszych malarzy, jak niemniej postacie Callota, owego poety nędzy. Ich nogi z bronzu, ich złuszczone głowy, poszarpane łachmany, ich dziwnie wypełzłe kolory, ich strzępy wilgotne od tłuszczu, ich cery, łaty, plamy, słowem ich ideał ucieleśnionej nędzy był przelicytowany! Tak samo chciwy, niespokojny, tępy, ogłupiały, dziki wyraz tych twarzy miał nad nieśmiertelnemi dziełami owych książąt palety wiekuistą przewagę, jaką natura zawsze będzie miała nad sztuką. Były tam staruszki o szyi indyczej, o czerwonych i łuszczących się powiekach, które wyciągały głowę jak wyżeł do kuropatwy. Były dzieci milczące jak żołnierze pod bronią; dziewczynki, które dreptały jak zwierzątka czekając aż je nakarmią. Cechy dziecięctwa i starości zacierały się w dzikiem pożądaniu cudzego dobra, które, prawem kaduka, stało się ich dobrem. Oczy płonęły, gesty były groźne; ale wszyscy milczeli w obecności hrabiego, polowego i generalnego strażnika. Wielka własność, rolnicy, wyrobnicy i nędzarze byli tam reprezentowani; kwestja społeczna rysowała się jasno, głód bowiem zgromadził te groźne twarze... Słońce uwypuklało te twarde rysy i zapadnięte twarze; paliło nogi bose i brudne od kurzu. Były tam dzieci bez koszuli, zaledwie okryte podartą bluzą, z puklami jasnych włosów pełnemi słomy, siana i gałązek. Parę kobiet trzymało za rękę zupełnie małe dzieci, które chodziły ledwie od wczoraj i którym pozwalano tarzać się w bruzdach.
Ten posępny obraz był czemś rozdzierającem dla starego żołnierza, który miał dobre serce. Generał rzekł do rządcy:
— To przykro patrzeć. Trzeba znać wagę tych zarządzeń, aby wytrwać.
— Gdyby każdy właściciel robił jak pan, generale, siedział w swoim majątku i czynił dobrze, jak pan czynisz u siebie, nie byłoby — nie powiem biednych, bo biedni będą zawsze — ale nie byłoby ani jednej istoty, któraby nie mogła żyć z pracy.
— Merowie z Couches, z Cerneux i z Soulanges nasłali nam swoich biednych, rzekł Groison, który sprawdził świadectwa; to nie jest w porządku...
— Nie, ale nasi biedni pójdą do tamtych gmin, rzekł hrabia; to dość na ten raz, uzyskać aby nie brali ze snopów. Trzeba iść stopniowo, rzekł odjeżdżając.
— Słyszeliście go? rzekła stara Tonsard do starej Bonnebault, gdyż ostatnie słowa hrabia wymówił głośniej i doszły one uszu jednej ze starych, które usadowiły się koło drogi.
— Tak, to nie wszystko; dziś ząb, jutro ucho; gdyby mogli znaleźć sos aby jeść nasze flaki niby cielęce, jedliby chrześcijańskie padło! rzekła stara Bonnebault, która skierowała ku przejeżdżającemu hrabiemu swój groźny profil, łagodząc go w mgnieniu oka obleśnem spojrzeniem i słodkim grymasem; równocześnie pospieszyła złożyć mu głęboki ukłon.
— I wy też chodzicie na kłoski, wy której przecież moja żona daje dość zarobić?
— Och, mój drogi panie, niech pana Bóg zachowa w dobrem zdrowiu; ale widzi pan, mój chłopak zjada mi wszystko. Trzeba mi choć trochę zboża, aby mieć chleb na zimę... zbieram sobie ociupinkę... zawszeć z tem lżej...
Kłoski niewiele dały zbierającym. Czując oparcie, karbowi i połowi kazali dobrze kosić zboże, czuwali przy wiązaniu w snopy i przy zwózce, tak iż przynajmniej nie było nadużyć i grabieży jak w poprzednich latach.
Nawykli wydobywać z kłosków pewną ilość zboża i szukając jej próżno tym razem, udani i prawdziwi biedacy, którzy zapomnieli o darowaniu kary w Couches, uczuli głuche niezadowolenie, które Tonsard, Kuternoga, Bonnebault, Laroche, Vaudoyer, Godain i ich poplecznicy podsycali wprzód w karczmie. Gorzej jeszcze było po winobraniu, gratka zaczęła się bowiem dopiero po zbiorze i po inspekcji, którą odbył Sibilet z niezwykłą surowością. Rygor ten doprowadził niezadowolenie do szczytu; ale kiedy istnieje tak wielka przestrzeń między klasą która się buntuje i gniewa a tą która jest zagrożona, słowa umierają; stan rzeczy poznaje się jedynie z faktów, niezadowoleni oddają się podziemnej pracy nakształt kretów.
Jarmark w Soulanges odbył się dość spokojnie, poza pewnemi tarciami między śmietanką a drugą klasą, wywołanemi niespokojnym despotyzmem królowej, nie chcącej uznać władzy, jaką piękna Eufemja Plissoud utrwaliła nad sercem świetnego Lupina, którego płochość ustaliła — zdawało się — na zawsze.
Hrabiostwo nie pokazali się ani w Soulanges, ani w Tivoli, co im poczytało za zbrodnię towarzystwo Soudrych, Gaubertinów etc. To pycha, to wzgarda, powtarzano u pani Soudry. Przez ten czas, hrabina starała się zapełnić pustkę po wyjeździe Emila zdwojoną gorliwością w czynieniu dobrego, hrabia zaś przykładał się z niemniejszym zapałem do ulepszeń w zarządzie majątku, które, wedle niego, również miały korzystnie odmienić rolę, a w następstwie charakter mieszkańców. Wspomagana radami i doświadczeniem księdza Brossette, pani de Montcornet zapoznawała się pomału dokładnie z rodzinami biedaków, z ich położeniem, ich potrzebami, ich środkami do życia; uczyła się w jaki sposób trzeba przyjść w pomoc ich pracy, tak aby ich nie zrobić próżniakami.
Hrabina umieściła Genowefę Niseron, Pechinę, w klasztorze w Auxerre, pod pozorem nauki szycia nieodzownej dla przyszłej panny służącej, ale w istocie aby ją uchronić od bezecnych zamachów Mikołaja Tonsard, którego Rigou zdołał uwolnić od wojska. Hrabina sądziła zarazem, że religijne wychowanie, zamknięcie i dozór zdołają z czasem zwalczyć afekt tej przedwcześnie rozbudzonej dziewczyny, której czarnogórska krew objawiała się chwilami niby groźny płomień, grożący zniszczeniem domowemu szczęściu wiernej Olimpji Michaud.
Tak więc, spokój panował w zamku w Aigues. Hrabia, uśpiony przez Sibileta, uspokojony przez Michauda, rad był ze swego wytrwania, dziękował żonie że swą dobroczynnością przyczyniła się do znakomitego rezultatu. Co do sprzedaży drzewa, hrabia miał zamiar rozstrzygnąć rzecz w Paryżu, porozumiawszy się z kupcami. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak się odbywa ten handel, i nie znał zupełnie władzy Gaubertina na falach Yonny, która zaopatrywała w znacznej mierze Paryż.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.