Bracia mleczni/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przy tych obiadach we dworku, mimo śmiechów i żarcików, pogadanki najczęściej były nauczające. Profesor coś wskazał, napomknął, obudził ciekawość, chłopcy potém grzebali w książkach, żeby bliżej się z tem zapoznać i módz także wtrącić jakie słowo.
Jeszcze zabawniejsze były przechadzki; na każdym kroku nastręczały się przedmioty obudzające do myślenia. Uchodziły one uwagi młodzieży póki się patrzeć nie nauczono, ale mała wskazówka wprowadzała na drogę. Tak piękne mchy jesienne, które odpoczywając w lecie profesor rozpatrywał, zwróciły uwagę Roberta od mchów do roślin, do świata ich przedpotopowego, który natura wylitografowała na kamieniach, do zamiłowania botaniki krok był tylko. Robert zaczął zbierać zielnik, Erazm podjął mu się pomagać.
Do szczęśliwych ludzi, których zmiana zaszła i odżywiła jak promień słońca, należał nietylko Erazm, ale nawet stary Wanderski. Przywiązał się on jak wszyscy do poczciwego Narymunda i pomagał mu dzielnie. Znając zaś Narymunda trafność w postępowaniu i łagodność, szepnął mu nieraz, podał skazówkę, a wiedział że ona dobrze i serdecznie z miłością dla ucznia będzie zastosowaną.
Narymund po niejakim czasie poszedł do dyrektora i podziękował mu, że go przymusił do przyjęcia tego miejsca.
— Muszę na ten raz przyznać panu radzcy, rzekł, iż lepiéj i jaśniej wiedziałeś odemnie następstwa. Ja com taki miał wstręt do tego dozorcowania, com się tak lękał tych obowiązków, przyznaję chętnie że omyliłem się. Jest mi bardzo dobrze, ci dwaj poczciwi chłopcy, do których się przywiązuję, obchodzą mnie jak własne dzieci, szczęśliwy jestem z nimi.
Szczęście to jednak, jak wszystkie na świecie, ku końcowi roku miało zajść chmurą niespodzianą. Szanowny magister filologii, który miał stosunki różne po świecie i w zwierzchnim zarządzie uniwersytetu przyjaciół i protektorów, począł starania o otrzymanie profesorstwa w gymnazjum w S... wyrobiwszy to, aby Narymunda przeniesiono do odległéj szkoły w zapadłym kącie kraju.
Téj zmiany nikt w świecie spodziewać się nawet nie mógł, nie spytano o nią dyrektora; intryga prowadzoną była w najgłębszéj tajemnicy, i jak piorun spadła na pana radzcę wiadomość urzędowa, o przeniesieniu przyjaciela a naznaczeniu Suchorowskiego.
Dyrektor przeczytawszy pismo, rozmierzywszy następstwa jego, schował je pod klucz do biurka, a sam, nic nikomu nie mówiąc, odpowiedział na tę nominacyę memorjałem do wyższéj władzy, przedstawiającym krzywdę, jaka by się stała przez to Narymundowi i szkole.
Pismo to musiało w górze uczynić wrażenie. Długo czekano na odpowiedź, już radzca zaczynał mieć nadzieję, że przedstawienie jego weźmie skutek, gdy odebrał nareszcie notę, bez żadnych tłumaczeń i objaśnień, potwierdzającą pierwsze rozporządzenie.
Nic już nie pozostawało więcéj do czynienia, tylko iść i oznajmić o tém Narymundowi. Kosztowało go to wiele. Przybrawszy minę wesołą aby nie strwożyć, wybrał się do dworku. Była to godzina poobiednia, pora wiosenna, pierwsze dni piękne, długie, jasne rozkwitającego roku, studenci z zapałem i radością sposobili się do wyjścia na przechadzkę, Narymund im miał towarzyszyć. W progu przywitał go dyrektor, ścisnął za rękę i szepnął:
— Radbym z wami pomówić.
— A pilno? zapytał profesor.
— Dosyć.
— No, to poproszę Wanderskiego ażeby moim chłopakom towarzyszył, a sam zostanę.
— I tak będzie najlepiéj, bo to we cztery oczy i uszy mówić musimy.
Dyrektorowi gruby plik papierów wyglądał z kieszeni, Narymund domyślił się że coś niedobrego być musi, ale z rezygnacyą starożytnego stoika, zawsze był gotów na wszystko co go spotkać mogło. Wanderski tedy powlókł się z komendą nad młodzieżą, a Narymund zaprosił dyrektora do swojego pokoju. Tu radzca chodził długo, z razu nie wiedząc od czego począć: żal mu było biednego profesora.
— Już czuję, kochany dyrektorze, że cóś niedobrego masz zapazuchą, odezwał się Narymund, nie szczędź mnie, jam do złego w życiu nawykł, dzieckiem odumarli mnie rodzice, o głodzie uczyć się musiałem, tyfus mi przypadł na examina, złamałem nogę gdym się raz żenić zapragnął.... i dla tego zostałem starym kawalerem. Rozśmiał się. Tak idzie życie.
— W istocie, rzekł na to radzca, przychodzę bardzo złą ci zwiastować nowinę. Trzy miesiące ją odwlokłem, bom sądził że potrafię licho odwrócić. Nie udało się. Przenoszą cię do innych szkół, panie profesorze.
Narymund odetchnął, ale czoło mu się pofałdowało.
— Źle to jest, a no, mogło być jeszcze gorzej, Opatrzności dzięki że tylko tyle.
— Ale cóż będzie z uczniami? Dokąd mnie przenoszą?
— Do Łyskowa.
Skrzywił się Narymund. Dziura, rzekł, ale dzieci tam będą, cisza i ludzie niegorsi niż gdzieindziej. To pewna, że po moim Robertku poczciwym łzę uronię, bo co Erazma, to zabiorę z sobą. A ktoż na mojem miejscu?
Radzca ramionami ruszył, splunął i rzucił papiery na stół.
— Weź i sam przeczytaj.
— To intryga Suchorowskiego.
— Powinienem się był tego domyśleć, szepnął Narymund.
— Co poczniesz? spytał po chwili radzca.
— Nic, chmurząc się rzekł Narymund, jedno z dwojga, albo trzeba rzucić profesorstwo, które bądź co bądź daje emeryturę do trumny, albo być posłusznym. Żeby mi zaś prezesowicza miano dać, dla miłości Narymunda do Łyskowa, o tem ani myśleć.
— Tymczasem my tu, otrzymujemy tego jegomości do naszego grona, dodał radzca, i dopieroż się zaczną hece. Nie trudno się domyśleć z czem jedzie, co przywozi.
— Dobry Boże! rozśmiał się profesor, ale i tacy na świecie są potrzebni, dodał. Zważcie tylko, gdyby wszyscy bardzo dobrzy byli, świat by zgnił, opuścili by się. Natura ich jak pieprz do sosu przeznaczyła.
Radzca był jednak smutny, pieprz ten niebardzo mu smakował. Narymund także siadł zamyślony w fotelu. Mój Boże! tak mu tu było dobrze! tak był nawykł do téj ulicy, dworków, i do sal i do ławek, i do przechadzek i nawet do napiłego Benedykta, który odprawiony co dzień gdérać nań przychodził.
— Poczciwe serca, odezwał się znowu, boli każde rozstanie. Męztwo nie dopuszcza zniewieściałością przystać zbytecznie do miejsc i do ludzi, trzeba mieć siłę, rozum, zerwać i dorabiać się na nowo przyjaciół, serc, związków, — a no, co boli to boli.
Ślicznie powiedział poeta nasz: „że i kamień, gdybyś go długo przy sercu nosił a potem odrzucił, poczułby iż mu téj piersi, do któréj wrosnął, zabrakło.“
Narymund mimowolnie pochmurniał. Wszak i te kochane książki w pargaminowych okładkach, które tak podróżować nie lubią, trzeba było pakować, wiązać, otulać papierem i narażać na wszystkie niebezpieczeństwa podróży.
A że profesorowie niezwykli jeździć karetami, przychodził na myśl i deszcz w drodze i wilgoć i tarcie się okładek, a nawet złodzieje, choć ci książek kraść niebardzo lubią. Smutny, przyglądał się półkom, zastanawiając się nad nieubłaganą koniecznością. Miał już osiem lat emerytury!
Radzca, który też dobrem sercem do kolegów się przywiązywał, strapiony, nie miał już ochoty mówić więcéj, położył papiery na stole, ścisnął rękę Narymunda i wyszedł powoli.
Co tu było począć?
Narymund bardzo prosto i nie rozwodząc się wcale z żalami, siadł natychmiast oznajmić o tem prezesowi, dodając że na miejsce jego naznaczony został Suchorowski. Nie godziło mu się nawet poddawać myśli, by uczeń z nim miał jechać do Łyskowa.
Gdy chłopcy weseli śmiejąc się wpadli z przechadzki, przynosząc profesorowi uzbierane kwiaty wiosenne, zdziwili się znajdując go smutnym jak nigdy i pomięszanym. Czuléj niż zwykle uściskał Roberta i Erazma. Erazm spojrzawszy nań, poczuł że się coś stało, okiem rzucił na zostawione na stoliku papiery, a wprawny do chwytania w lot wszystkiego, tajemnicy się dowiedział zaraz i krzyknął, domyśliwszy się z nazwisk wyczytanych, co groziło:
— Pana profesora przenoszą, zawołał wskazując leżący papier.
Robert krzyknął przestraszony.
— Jak to może być!
Na hałas wpadł Wanderski.
— Co takiego?
— Profesora przenoszą, Suchorowski sobie w Wilnie jego miejsce wyrobił.
Stanęli wszyscy jak osłupieli.
— Ale ja pana profesora nie opuszczę, ja tu nie zostanę za nic! zaczął wołać Robert.
— Stój! pomaleńku, przerwał Narymund, a jak ci każą? Kochane dziecko, serce masz dobre, ale w twoim wieku najpierwszą cnotą posłuszeństwo. Wiesz dla czego? oto dla tego, że tą cnotą ładu i porządku całe życie stoi. Oburza się czasem dusza! nie! tego nie zniosę, tego nie chcę, aliści człowiek nie wie, że to co mu się złem wydaje i zgubnem, jest dobrodziejstwem, to co go męczy, to mu da hart i cnotę. Zatem kochany Robercie, dodał ściskając go i całując w głowę, powoli i to trzeba uczynić co rozum każe. Poczciwe serce się oburza, ale ono nie widzi daleko.
— Nie ma tu co myśleć, odezwał się Wanderski, trzeba do jaśnie państwa posyłać z tą nowiną.
— List gotowy! rzekł podnosząc go ze stołu profesor.
Państwo prezesostwo nadzwyczaj byli zadowoleni z potomka książąt litewskich. Prezesowa o tem jego pochodzeniu rozpowiadała wszystkim, znajdowała nawet, że rysy twarzy miał nadzwyczaj artystyczne i szlachetne, kochali go tam wszyscy; co postanowić miano, trudno się było domyśleć.
Gdy list nadszedł, Prezesa nie było w domu, sama pani z początku chciała odebrać syna i zabrać z nim Narymunda wynagradzając mu stracone miejsce, i wychowanie jedynaka kończyć pod jego przewodnictwem w domu.
Były to piękne plany, lecz prezes powróciwszy zwrócił na to uwagę, że Narymundowi należałoby też nagrodzić emeryturę straconą, kapitałem tak znacznym, z jakiego ofiary uczynić nie mogli. Robert pisał od siebie, błagając aby go na łup Suchorowskiemu nie dawano. Oddać zaś prezesowicza do takiego za światem Lyskowa, o tém zacna prezesowa ani mówić nie dozwalała.
— Tam już, mówiła, żaden przyzwoity chłopiec nie mógł by się przyznać że chodził do szkół w Łyskowie.
Prezes dawszy się pani wygadać, objawił, że nazajutrz pewien pilny interes powołuje go na dni kilka do Wilna, i że dopiero po jego powrocie, namyślą się co zrobić z Robertem.
Tymczasem w szkołach lament był powszechny i nie mniejsze oburzenie na Suchorowskiego. Przygotowywano mu tu przyjęcie i życie, które by innego przestraszało, dla Magistra było to pożądane pole walki.
Sam Dyrektor, nienawidzący waśni, pragnący ze wszystkiemi być w jak najlepszej zgodzie — wahał się czyby mu o przeniesienie gdzieindziej prosić nie należało. — Dyrektorowa oburzona i wszystkie profesorowe zaprzysięgały, że do Suchorowskiego nie przemówią słowa, że go nikt nie poprosi i nikt z nim żyć nie będzie.
Upłynęło tak parę tygodni, aż nareszcie po zbyt uporczywem milczeniu przyszły listy od prezesostwa. Matka i Ojciec pisali w sposób jakiś tajemniczy do syna i do Narymunda, ażeby na miejscu zostali spokojni, że później coś się obmyśli i poradzi. Listy były tak dziwne, że profesor zaniósł swój do Radzcy. — Zebrało się koło całe do czytania, — Dyrektor, jego żona, dwóch profesorów i nic zrozumieć nie mogli, oprócz tego, że chyba prezesostwo listu profesora z uwagą nie odczytali i następstw nie obrachowali.
Wysłano pismo drugie i w kilka dni nadeszła odpowiedź równie zagadkowa jak pierwsza.
Radzca dowiedziawszy się, iż Prezes właśnie w tych czasach był w Wilnie, o czem gazety donosiły, zamyślił się i nabrał otuchy.
Narymunda ścisnął za rękę i rzekł — Poczekajmy!
Czekano tygodni dwa. Jakaż była radość powszechna, gdy Dyrektor odebrał pismo urzędowe objaśniające, iż zaszła omyłka, że na memoryjał przez niego podany, a uwzględniony przez władze, nominację prof. Suchorowskiego przeniesiono do Łyskowa, prof. Narymunda zostawując w miejscu, i że kancellaryja przy ekspedycyi fałszywie to zrozumiała i t. d. i t. d.
Późno w noc sam Dyrektor z papierem tym osobiście przybył do dworku. — Narymund go ucałował... chłopcy narobili wrzawy niezmiernej... Wanderski z tego powodu zaproponował herbatę z sucharkami i arakiem dla starszyzny.
Od tryumfu rozlegały się nazajutrz korytarze, a profesorskie pokoje od śmiechu. Domyślali się wszyscy, że wpływy mający Prezes całą tę sprawę przerobić potrafił... a Suchorowskiego przesadził do Łyskowa. Dowiedziano się później, iż obrażony Magister nominacyi tej nieprzyjął i pojechał się doktoryzować do innego uniwersytetu.
We dworku zaś popłynęło znowu złotą strugą owo życie szczęśliwe, którego później wspomnienia złocą szare dni starości.
Pod najszczęśliwszemi wpływy rozwijały się dwa charaktery Roberta i Erazma; na obu zbawiennie działał łagodny Narymund, bujną naturę panicza poskramiając, bojaźliwszą ale w głębi energiczną Erazma budząc do śmielszego czynu. — Dwaj towarzysze też działali na siebie, sami tego nie czując. Robert podziwiał niezmierną pracowitość i zdolność Erazma. Erazm zazdrościł mu szybkiej, żywej, chwytającej wszystko od razu pojętności. — Przyjaźń pod dobrą wróżbą zawiązana, z każdą chwilą ściślej, mocniej się łączyła. Nie będąc braćmi ze krwi, ale braćmi z mleka, czuli się braćmi z ducha...
W młodych główkach już się roiła przyszłość. Prezesowicz nie potrzebował swojej odgadywać, zdawała się ona stać przed nim gotową, strojną, ubraną i błyszczącą, uśmiechniętą. Imię, położenie, stosunki, majątek dawały mu w obywatelstwie stanowisko, które tylko potrzebował przyjść i zająć. Lecz obiecywał sobie podzielić je z przyjacielem, zrobić mu wstęp na świat i silnie dopomagać, aby sobie wyrobił niezależność.
Erazm trochę chłodniej patrzał na losy swoje; profesor mu powtarzał ciągle, że powinien był, nie spuszczając się na świetne obietnice, sam o własnych siłach dorabiać się przyszłości.
Erazm okazywał i zdolność i ochotę do nauk przyrodzonych. — Narymund poddał mu myśl przygotowywania się zawczasu do medycyny. Był to jedyny zawód, w którym połączyć się musiało wykształcenie głębsze i łatwe zyskanie niezależności chleba. Jako lekarz mógł się uczyć całe życie i służąc bliźnim znaleźć u nich chętne pracy wynagrodzenie. Erazm przywiązał się do tej myśli poddanej mu i zawczasu po cichu skierował wszystkie siły ku temu celowi.
Robert uczył się chętnie, miał nawet powodzenie często, języki szły mu łatwo, literatura i poezja nęciły, pisał wierszyki, tłumaczył, ale to wszystko razem wzięte, choć wyglądało świetnie, nie obiecywało wiele na przyszłość. Co lepiej, Robert serca nie popsuł i owszem wzmocnił je pod wpływem Narymunda — chciał i obiecywał bydź zacnym i niepokalanym człowiekiem. Zacząwszy życie od szlachetnego czynu, wszedł na drogę, z której zejść się obawiał. Zyskał też sobie miłość powszechną, i Prezes winszował sobie, że syna oddał do szkół, przewidując ile mu to da przyjaciół w przyszłości.
Dumny był tem że Roberta kochano, może więcej niż z jego naukowych postępów.
Na święta i wakacyje zwykle nawet profesor Narymund z Erazmem i Robertem jechał na wieś. Były to też prawdziwe święta, cały szereg wiejskich zabaw, łowy, pływanie, konne wycieczki, bieganiny po lasach i kwiatkach, podwieczorki, wyścigi, niespodzianki które Rodzice jedynakowi i towarzystwu jego przygotowywali. Profesor pokochał dwór ten, dom, Prezesa, samą panię, i jeździł teraz z taką ochotą na wakacyje, iż sam się śmiał ze wstydu i obawy, którą w nim pierwsze wzbudzały. Na tę myśl, że się ze swymi wychowańcami rozstać będzie musiał, smutniał i posępniał, czuł, że tych dwóch serc nic nie wynagrodzi. W Erazmie szczególniej widział dzieło rąk swoich i radował się nim.
Chłopcy rośli a lata biegły.
Ostatnie wakacyje już się roiły snami o uniwersytecie. Pilno im było ławę szkolną porzucić.
— A po mnie, to nawet żaden ani westchnie? pytał Narymund.
Zaklinali się oba, że najregularniej pisywać będą. Narymund wzdychał.
— Za pierwszy list to ręczę, mruczał, ale za dalsze... o tych wątpię! Jeszcze Erazm może się zbierze, a co wać pan...
— Czyż ja bym miał być tylko niewdzięcznym? protestował Robert.
— Będziesz nim mimowoli i życie pochłonie cię mówił profesor, a ja wspominając was, postarzeję i widocznie szukać będę zapomnienia tęsknoty. Wszystko tak przechodzi na świecie, majowe wiosny, poranki i promieniste dni młodości.
— Ale serca nie starzeją! z zapałem dodawał Robert.
Wakacyje te z wielu względów pamiętnemi się stały. Smutne one były, profesor Narymund, który nie łatwo co dopatrzył po za książką i życiem powszedniem, uderzony był przybywszy na wieś, zmianą jaką znalazł u państwa prezesostwa. Wprawdzie życie tam szło jak dawniej i formy jego zawsze bardzo pańskie pozostały, jednakże czuć było, że dostatek jak dawniej nie płynął łatwo, że się musiano choć nie chciano oszczędzać, że się tajono z czemś przed ludźmi.
Prezes był milczący i chmurny, Prezesowa chora, zapłakana często, pierwszy to raz jeszcze nie jeździła w tym roku za granicę... W domu łatwo dostrzedz było zakłopotanie jakieś, przyjeżdżali prawnicy, naradzał się i wysyłany po kilka dni w mieście bawił rządca, żydzi dawniej tu niewidziani, roili się koło dworu. — Zbytek wprawdzie nie zmniejszył się pozornie, liczba służby pozostała dawna, lecz unikano już wydatków, szukano pozorów aby oszczędność przymusowa na jaw nie wyszła. Ukochanemu Robertowi odmawiano wielu fantazyj, odkładając zaspokojenie ich do lepszych czasów. W ogóle narzekanie na złe czasy, dawało się słyszeć codziennie. Prezes, który dla honoru domu raczej niż z własnego upodobania, musiał występować jak dawniej, teraz z cicha się ścisnął we wszystkiem; Prezesowa nie ustępowała, choć płakała i gryzła się. — O rzeczywistym stanie interesów nikt na prawdę wiedzieć nie mógł, Narymundowi tylko z pewnych oznak zdawało się, że albo starannie pokrywano jakieś nieszczęśliwe straty, spodziewając się je powetować, lub — rozpaczliwie czepiano się resztek, przedłużano pozorny dostatek losowi zostawując ostatnie ciosy stanowcze, przeciw którym nie było ratunku, tylko w tem zaślepieniu przedśmiertnem. Wszystko osmutniało w dawniej ożywionej rezydencyi — projekta przyszłości, pozaczynane budowy, zakładane ogrody, przedsiębrane upiększenia, wstrzymane, niedokonane leżały w świetnem zaniedbaniu, przedstawiając najwstrętliwszą ruinę, nowych nienarodzonych jeszcze a ginących w pączku myśli.
Pomimo, że Prezesowa starała się to wszystko tłumaczyć różnemi ubocznemi przypadkami, w rozmowach jej już przyszłość, dawniej świetnie wyglądająca, nie występowała nigdy. Z ożywionej i wesołej stała się zamyśloną i posępną, i stosunki nawet obojga małżeństwa z sobą chłodniejsze się zdawały niż przedtem. Widocznem było, iż Prezesowa wiele win przypisywała mężowi, choć Narymund z daleka patrząc, wnosił, że zamiłowanie jej w zbytkach było główną pogorszenia interesów przyczyną.
Robert który mało z tych rzeczy widział i wiedział, zdawał się do zmiany żadnej nie przypisywać wagi. Projekta przyszłości rodziły mu się ciągle w młodej głowie, a słysząc je Matka spoglądała uśmiechając się smutnie, Ojciec wzdychał i wychodził aby nie słuchać. — Narymund zaniepokojony był tem, bo się do ludzi przywiązał. Jego posłannictwo było już tu skończone; Robert zaczynał rok osiemnasty — Erazm też już dorosłym i dojrzalszym jeszcze od niego się wydawał. — Oba mieli razem jechać do uniwersytetu.
Na kilka dni przed rozstaniem i wyjazdem profesora powracającego do miasteczka, by samotne swe mieszkanie zająć w oficynie i pójść znów pod panowanie Benedykta, Robert po długiej rannej rozmowie z Ojcem... przyszedł do domu w którym razem jeszcze mieszkali, blady, wzruszony, widocznie dotknięty czemś tak silnie, iż w pierwszej chwili usiadł jak nieprzytomny na krześle, i osłupiały długo tak pozostał, nie mogąc oprzytomnić. Narymund nieśmiał go badać, odszedł nawet do drugiego pokoju, aby uniknąć tłomaczeń i dać mu czas opanowania siebie samego. Erazm poufalszy, przypadł natychmiast z niespokojnością brata i pochwycił go za rękę:
— Na Boga, Robercie, co się stało?...
Robert zarumienił się mocno, oddał mu uścisk ręki i szepnął tylko:
— Nic, nic, mój drogi, to przejdzie, jestem dziecko!! Wierz tylko, że gdyby mnie osobiście coś dotknęło, nie uczułbym tak mocno... ale tych których się kocha... gdy nic poradzić nie można.... to boli. — Nie badaj mnie teraz.
Erazm poszanował ból wstydzący się objawić i odszedł.
Kilka godzin potem Robert przechodziwszy samotnie po pokoju i zebrawszy myśl, powrócił do pałacu. Niebyło go długo, długo, a gdy znowu do mieszkania przyszedł, twarz miał rozognioną i oczy jakby zapłakane. Erazm czekał ażeby się z nim podzielił strapieniem, narzucać się nie śmiejąc. Dzień ten upłynął bez żadnych wyznań. Nazajutrz Robert był spokojniejszy. Wyjazd Narymunda naznaczony był później nieco, profesor widząc że może być tu zawadą jako obcy, postanowił go przyspieszyć. Znalazł do tego powód jakiś i dość prawdopodobny. Erazm miał jechać z nim razem i z S... wprost się udać do Wilna. Wprzódy jeszcze nim zły stan interesów prezesostwa począł na jaw wychodzić, Radyg miał najmocniejsze postanowienie, w uniwersytecie utrzymywać się o własnych siłach. Zapowiedział to Robertowi, — i godność jego osobista, i poczucie możności wystarczenia samemu sobie, i chęć niezależności, i — jak mówił, pragnienie sprobowania życia skłaniały go do tego. Robert się opierał, chciał go mieć razem. Erazm potrafił przekonać, że nie o oszczędzanie kosztów chodziło, ale o szkołę życia, którą chciał co rychlej rozpocząć.
Profesor też Narymund był za tem, cieszył się że Radyg myśl tę sam powziął, a ze swej strony do urzeczywistnienia jej przyłożył się tem, że mu u znajomej rodziny mieszkającej w Wilnie, zajęcie przy dorosłych chłopcach nastręczył.
Robert miał osobno i później udać się do uniwersytetu, wedle życzenia Ojca, na oddział prawny i nauk kameralnych, najwłaściwszy przyszłemu obywatelowi. — W wigiliją rozstania osmutnieli wszyscy. Profesor z Erazmem mieli do dnia wyjeżdżać... Z wieczora jeszcze oba uroczyście pożegnali oboje prezesowstwa, Erazm znalazł w sercu gorące słowa dla tych, których za dobroczyńców swych uważał. Prezesowi łzy zakręciły się w oczach, sama Pani zawsze przestrzegająca przyzwoitości i pozornie chłodna, tym razem gdy Erazm kolana jej całował dziękując za ich szlachetną opiekę, rozpłakała się także: zdjąwszy medalik poświęcony z szyi, dała mu go na pamiątkę.
— Drugi taki dostał Robert, odezwała się z uczuciem. — Widzisz panie Erazmie, że cię na równi z własnem dziecięciem błogosławię. Niech ci ta pamiątka przypomni nas i lata spędzone z nami... a bogdajby ci dalsze tak spływały szczęśliwie i wesoło, jak nam z wami... Niech cię Bóg błogosławi... poczciwy chłopcze...
Bądź dla Roberta w życiu tak wiernym przyjacielem, jakim mu byłeś w młodości. Prostemi słowy temi Erazm przejęty powrócił z Narymundem do oficyn, w których razem z Robertem ostatnią noc już spędzić mieli. Wszyscy trzej siedli smutni, ale żadnemu z nich sen nawet na myśl nie przyszedł. Robert kazał herbatę i wieczerzę podać tu raz jeszcze, aby z nimi do rana przesiedzić. — Jak stypa pogrzebowa smutnie zaczęła się ta biesiada pożegnania. Do koła stały popakowane tłomoki i węzełki podróżnych, oni siedli już poubierani jak do drogi. Narymund chciał być wesołym, nie dla siebie ale dla nich: nie udawało mu się, kilka razy rzucił jaki żarcik w powietrze, a biedne słowo zwiędłe spadało na ziemię. Robert zdawał się walczyć z sobą, zaczynał kilka razy mówić coś — i wstrzymywał się. Już z północy jakoś rozmowa żywszą się stawać zaczęła.
— Nie poznaję w was młodzieży — odezwał się Narymund wreszcie. — Dawniej u nas jakoś inaczej bywało, nie tak po babsku i tchórzliwie wybieraliśmy się na szeroki świat. Pamiętam ostatni mój wieczór przy wyjściu ze szkół; goły byłem jak turecki święty, nie miałem opieki żadnej, przyszłość mi się nie uśmiechała wcale, razem ze mną było kilku towarzyszów nie lepiej uposażonych — a byliśmy raźniejsi i weselsi, i wrzawy było dużo.
— Kochany profesorze — przerwał Robert, wszystkiemu temu przyczyną ja jestem. Gdybym był miał męzką odwagę a mniej fałszywego wstydu, odkrył bym wam wcześniej co mi kamieniem cięży na duszy....
Lepiej późno niż nigdy; kryć tego nie będę więcej przed przyjaciołmi, takimi jak wy. Losy moje zmieniły się wielce i nagle. Matka nie wie jeszcze całej prawdy, odkrył mi ją Ojciec, zbrojąc mnie w męztwo. Jesteśmy zrujnowani... ja com miał dziedziczyć ogromne majątki i roił o świetnej przyszłości, mieć będę w istocie mało lub nic — sam o sobie myśleć muszę.
Zamilkł. Narymund rzekł po chwili:
— Kochany Robercie, położenie twoje jest jeszcze daleko szczęśliwsze od wielu młodzieży. Dostatek dozwolił Rodzicom starannie wypielęgnować twą młodość; masz stosunki, przyjaciół i krewnych, jesteś zdolny i nauczyłeś się pracować, przyszłość nie jest straszną — a może być świetną i winien ją będziesz sam sobie.
Erazm rzucił się ściskać Roberta.
— Masz mnie, rzekł, dłużnika... który ci we wszystkiem pomagać powinien, chce i będzie.
— Los nas porównał — odezwał się Robert, ty naprzód myśl o sobie, ja muszę wydołać sam temu co na mnie włożył. Profesorze, ty radź, miałem być prawnikiem, to jest miałem się uczyć prawa aby się niem w obywatelskiem życiu posłużyć. Dziś zmienione położenie — do nauki tej nie mam najmniejszego pociągu.
— Do czegoż sam czujesz chęć i zdolność? spytał Narymund, a tyś być sędzią powinien.
Robert stał zamyślony.
— Mam prawdę powiedzieć? przerwał — nie badałem siebie nigdy, nie przewidywałem potrzeby dorabiania się stanowiska, miałem je gotowe...
— Do czego masz ochotę? powtórzył Narymund.
Westchnął prezesowicz.
— Lubię literaturę...
Narymund głową potrząsnął.
Jeżeli profesorem być nie chcesz, literatura inaczej tylko zabawką, rozrywką, przedmiotem studjów być może, ale nie stanem i powołaniem. Jeśli nie czujesz w sobie takiego namaszczenia, abyś literaturę poślubiając gotów był dla niej cierpieć, wyrzec się życia słodyczy i dorobków... jeśli ci mogą być miłe łachmany i praca dla miłości tej oblubienicy... ha!...
Robert zakrył twarz rękami.
— Nie — nie — rzekł — kochany profesorze, takiem powołaniem ja się chlubić nie mogę.
— Szukajże w sobie innego — odparł profesor. Ojciec i Matka nie narzucają ci nic.
— Oddają mnie własnej woli i kierunkowi zawołał Robert; biedny Ojciec lęka się zwichnąć mnie, a Matka! Matka się spodziewa jakiegoś cudu, który by uratował i dawną świetność przywrócił.
— Na cuda nikt rachować nie ma prawa, odezwał się Narymund — oprócz Świętych... Przyszłość trzeba rozliczać po ludzku, z chłodną rozwagą. Opatrzność może dopomódz, lecz może i na próby wystawić; człowiek ma dane od Boga siły, władze, zdolności, to jego wyposażenie. — Dalej, zdany jest sam na siebie... Odpowiedzialny za czyny swoje, jest też i powinien być ich panem... Myśl panie Robercie o sobie, a myśl z męzką odwagą i rozumem.
Robert siadł i ręce załamał — znać po nim było, że pragnął w sobie wyszukać jakiejś zdolności i powołania, lecz nigdy do tego nie gotując się wprzódy, schwytany nagle wypadkami — niepewności był wielkiej. Narymund poglądał nań niespokojnie i czekał.
— Profesorze! ratuj! znasz mnie lepiej może niż ja sam siebie, radź mi jak przyjaciel i opiekun — zawołał Robert, daję ci słowo, że będę posłusznym...
— Tyś nie badał siebie, odezwał się Narymund, a ja także nie miałem powodu wystawiać cię na próby, wiedząc, że ogólne wykształcenie jest zadaniem ludzi twojego stanu. Nie mogąc cię przygotowywać na specyalnego człowieka, starałem się abyś ogólnie wielostronnie kształcił się na te istotę, która u nas zowie się szlachcicem i obywatelem.
I ja także zbłądziłem... dodał profesor — Rodzice twoi i ty, że i my wierzyli w nieśmiertelność obywatelstwa tego, a nie przewidywali, iż może przyjść chwila, gdy przestając być tym obywatelem bez zajęcia, zapotrzebujesz zostać człowiekiem pracy; — twórcą własnego losu... Jest troszkę późno dziś obierać stan, ale szczęściem nie za późno...
Najłatwiejby ci było pewnie zostać literatem in partibus, malarzem lub muzykiem. Tu więcej potrzeba ogólnego rozwinięcia niż specyalnego przygotowania; grasz ładnie na fortepjanie, w parę lat możesz bydź wirtuozem, masz zdolność do rysunku i mógłbyś się wykształcić na artystę. Z twojem imieniem i stosunkami łatwoby ci było pozyskać rozgłos, sławę — wziętość. — Ale Robercie drogi, choć to są dosyć uśmiechające się powołania, odradzać ci je będę tak samo, jak cię odciągałem od literatury.
Kraj nasz i społeczność więcej potrzebują rąk do surowej pracy, poważnej, twardej, niż do tych zbytkowych życia przygrywek. W szczęśliwszych czasach i okolicznościach, artystom wiedzie się lepiej, w naszych, gdy o chleb i byt troskać się trzeba, sztuka jest dodatkiem na który nas prawie nie stać. Kto nie ma dachu nad głową, będzież myślał o obrazach na ścianie po której deszcz ścieka? Potrzebniejsze u nas stawianie płotów niż posągów. Ja, czciciel piękna, ofiarnik i kapłan nauki, mówiąc to popełniam grzech może przeciwko mojemu sercu, skłonności, lecz chcę twego dobra.
U nas artysta jest prawie żebrakiem. On potrzebuje społeczeństwa, społeczność obchodzi się bez niego, dzieła jeniuszu i natchnienia musi jej narzucać, jak w ulicy ci ubodzy co sprzedają fraszki, aby nie uchodzili za żebrzących.
Robert się wzdrygnął.
— Do matematyki, rzekł, nie miałem nigdy najmniejszej zdolności.
— Oprócz niej wiele ci jeszcze zostało powołań — mówił Narymund — tu jednak zachodzi znowu trudność wynikająca z twego położenia, jakie tworzy przeszłość. Jesteś paniczem, Rodzice nie zechcą cię mieć doktorem, ani uczonym ogrodownikiem, ani budowniczym, wszystko to wyda się im dla ich syna za nizkiem, za powszedniem, za upokarzającem, chociaż nie ma na świecie pracy i zajęcia uczciwego, któreby upokarzało.
Człowiek co się szanuje i szanować każe, na każdem stanowisku stanąć może wysoko.
Gdy Narymund rozgadywał się tak, Robert ze spuszczoną siedząc głową, dumał...
— A zatem, rzekł podnosząc głowę, skazany będę podobno na to, ażebym chodził jak już wprzód postanowiono na prawo, a przyszłości szukał w służbie i urzędowaniu. Jest to droga, na której Rodzicom najmilej podobno widzieć mnie będzie, posunąć się najłatwiej, i w razie szczęśliwych okoliczności, wyjść i cofnąć się najciszej niepostrzeżonemu.
Profesor zamilkł; Erazm chodził po pokoju przez ten czas, rozmyślając także nad losem Roberta, ale i on nic podobno lepszego w głowie i sercu dlań wylanem, znaleźć nie mógł.
— Będziecie się panowie ze mnie śmieli — odezwał się zbliżając — miałem myśl której się aż wstydzę.
— Jaką myśl? zapytał Robert.
— Dziecinną... rzekł Erazm — jeśli by ci przykro było zostać doktorem, cóż dopiero kupcem?
Robert się rozśmiał — Ja! kupcem?
— Mnie się zdawało, że to by było najłatwiej. Nauka handlu trudną nie jest ani długą, znalazł byś kapitał na początek, a w handlu robią się kolosalne fortuny. Raz wszedłszy na tę, drogę szybko byś się posuwał, i mógł powrócić do pierwszego stanu.
— Romanse! zawołał Narymund.
Robert uściskał Erazma. — Myśl oryginalna doprawdy — odezwał się, ale ani Matka ani Ojciec nie dopuściliby nigdy do tego, by ich syn łokciem mierzył i wagą. Stare szlacheckie przesądy prawnie znikły, nie obowiązują, ale w obyczajach tkwią dotąd.
— Bądź co bądź, dokończył, idę na prawo.
— Zostań że już prawnikiem i kameralistą co się zowie-dodał Narymund, ale pamiętaj, że to jedna z nauk najobszerniejszych, najwięcej wymagających pomocniczych wiadomości, a obejmująca całość stosunków społecznych, z dodatkiem dziejów tego społeczeństwa... Ukrzepże się dobrze na tę drogę mozołu, piękną zresztą i na szczyty prowadzącą.
Wiecie co, domówił profesor powstając. Widząc was tak na rozstajnych drogach życia, czuję się szczęśliwym żem już wszedł na moją ścieżynę skromną, którą kroczę, i że jej znowu szukać i wybierać nie potrzebuję.
Robert wstał także weselszy nieco.
— Wiem, rzekł, że wiele pracować potrzebuję, ale też lata dziecinne zeszły mi przy waszej pomocy swobodnie i wesoło, trzeba za nie zapłacić.
— No — i nie zaśpiewamy ostatni raz Gaudeamus? spytał Narymund, chcąc rozmowę ożywić. Gaudeamus, tę pieśń młodzieńczą, wyraz wesołości i otuchy z jakiemi życie męzkie rozpoczynać się powinno?
Robert ożywiony zanucił... Basem głębokim towarzyszył mu Narymund, contr-altem wtorował Erazm, okna do ogrodu były otwarte. Śliczna noc letnia, ciemna ale wyiskrzona gwiazdami, spokojna, cicha, otaczała trzech przyjaciół. — Oficyna dosyć była oddaloną od pałacu i mogli się nie lękać ażeby tam doszły ich głosy. Śpiewali więc, choć na powieki łzy przychodziły, a gdy ostatnia nuta przebrzmiała, podali sobie ręce po bratersku.
— Tylko śmiało, z podniesionem czołem, z sercem otwartem i wiarą w Bożą Opatrzność! w drogę! w drogę! zawołał Narymund.
Od chwili opisanej w ostatnim rozdziale, upłynęło lat dwadzieścia kilka. Jeden z głównych aktorów tego skromnego szkolnego dramatu, profesor Narymund, od lat już kilku spoczywał na cmentarzu piaszczystym za kościołkiem Aniołów Stróżów. — Do końca dni swoich przeżył w starej walącej się oficynie, walkę prowadząc z Benedyktem, który się codzień nieznośniejszym stając, w końcu zwycięzko tak Narymundem owładnął, iż mu nawet zbyt długo zaczytującemu się po nocach, świecę gasił.
Rozstawszy się z uczniami swoimi, profesor już się dozoru nad innymi podjąć nie chciał. Prowadził życie dosyć excentryczne, przychodził na lekcye regularnie, towarzystwa coraz bardziej unikał, w samotności się zagrzebał, zdziwaczał. Choroba jednostajnem a niewygodnem życiem sprowadzona, zaczęła mu coraz więcej dokuczać, a że w lekarzy nie wierzył i leczył się sam naturalnemi środkami, jak ich nazywał, począł boleć gorzej a gorzej, i zmieniony bardzo położył się w końcu na pół roku, by już nie wstać.
Całą dlań było pociechą, że kochający go towarzysze, nie dali mu doznać opuszczenia; ratowano go i zabawiano, choć ani uratować już ani zabawić nie było nadziei. Benedykt go zamęczał za to gderaniem i wymówkami bez końca. Już w ostatnich tygodniach zjawiła się uboga, niemłoda, zapomniana i niewidziana oddawna siostra, która przybyła, zda się tylko, by go pogrzebać. — Nie zostało po nim ani nawet tyle, ażeby bez pomocy towarzyszów przyzwoity pogrzeb sprawić było można. Złożyli się po cichu koledzy na grób i kamień prosty, na którym niezręczny rzeźbiarz wyrył z omyłkami nazwisko i dzień zgonu. Książki przekazał bibljotece szkolnej przed zgonem, garderobę dostał Benedykt zapewniwszy ją sobie pono za życia. Siostrze zostały papiery w które całą pracę długich lat złożył, nieocenioną przez nikogo.
Po cichym tym pracowniku, którego w szkole nikt prawie za życia widzieć się nie zdawał, który sobą nie zajmował nikogo, została jednak próżnia, która po zgonie dopiero czuć się dała. Ubogi uczeń nie miał pójść do kogo o pomoc, radę i opiekę; ręki tej niewidzialnej zabrakło.
Benedykt przeniósłszy się do bliskiej wsi, zajął tam, jak mówiono, obowiązki zakrystyana.
Przed zgonem jeszcze miał tę pociechę profesor, że już o los Radyga mógł być spokojnym. Erazm pomodliwszy się na grobie Matki, na który przed odjazdem, nie mogąc nagrobka postawić, sam własnemi rękami kamieni polnych naznosił, i niemi go opasał, wyruszył do Wilna. Miał tam gotowe już miejsce, które mu mieszkanie, stół i mały dodatek zapewniało. Z odwagą i chciwością nauki rzucił się tedy na medycynę. Razem z nim przybył prawie Robert studiować nauki kameralne, lecz w kilka miesięcy, z woli Ojca przeniósł się do Berlina. Tak znikli sobie z oczów towarzysze szkolni, przyrzekając przyjaźń dozgonną. Radyg został sam i szedł dalej obraną drogą. Był on jednym z najlepszych uczniów, upodobanych Sniadeckiemu, i w przedostatnim już roku celował tak nad innymi, że mu katedrę przepowiadano. Lecz wprzódy jeszcze rodzina, u której go Narymund umieścił, opuściła Wilno; znalezienie zatrudnienia, któreby nie przeszkadzając nauce, chleb do niej dostarczało, było trudnem. Radyg musiał się zapisać na koszt Uniwersytetu, co za sobą ciągnęło wysługę lat kilku. Na celu mając wykształcenie, tę drogę znajdował jeszcze najmniej uciążliwą, mógł się bowiem cały oddać nauce...
Zajęty nią tak dalece, że wakacye spędzał na dobrowolnej służbie przy szpitalach i czerpaniu w bibljotece, Erazm odosobniony, odcięty, od kraju, nie miał sposobności dowiedzieć się nawet o losie towarzysza. Robert, który przyrzekał pisać często i regularnie, dwa tylko listy nadesłał z Berlina. Na późniejsze powtarzane Radyg nie odbierał już odpowiedzi. Wytłomaczyło się to dlań wiadomością przypadkowo zasiągniętą od jednego z towarzyszów, który z okolicy zamieszkałej przez prezesowstwa pochodził, iż Robert Matkę stracił, a po jej zgonie długo zwlekana katastrofa pozbawiła ich resztek majątku..
Dopóki żyła Prezesowa, starano się oszczędzając jej zmartwienia, trzymać ten podkopany gmach, który stoczony potem runął nagle i gruzami pozostałą przysypał rodzinę. Prezesowi ocalono mały folwarczek o kilku włókach; co się stało z Robertem, nie wiedział nikt, to pewna, iż przy Ojcu go nie było, i że po śmierci Matki wyruszył w świat i zniknął.
Radyg pisał, dopytywał, starał się zasięgnąć jakiejś wiadomości, lecz opowiadania były tak sprzeczne, iż z nich nic pewnego wyciągnąć się nie dawało. Mówili jedni, że kosztem rodziny kończył nauki w Uniwersytecie, drudzy, że wszedł w służbę w odległych prowincyach, niektórzy utrzymywali, iż się miał żenić czy też ożenił bogato. Ostatnia powieść ze względu na młody wiek jego, najmniej była prawdopodobna; Radyg wcale jej wierzyć nie chciał.
Skończywszy naukę medycyny i otrzymawszy wkrótce potem stopień doktora, Radyg z rozporządzenia władzy został lekarzem wojskowym. Dawało mu to obszerną praktykę, która jest nauką wielką, i przy prawym a szlachetnym charakterze, możność odznaczenia się jako człowiekowi na którego uczciwość liczono. Nadzwyczaj też szybko postępując ze stopnia na stopień, okazawszy gorliwość i umiejętność szczególną w urządzeniu szpitalów, w lat kilka zajął Erazm stanowisko o którem nawet marzyć nie mógł. Ceniono go jako lekarza, więcej może jeszcze jako niezmordowanej pracy i miłości bliźniego człowieka poświęcenia, który w spełnianiu obowiązków znajdował nagrodę.
Sierotka ów liczył się naówczas do najwyższych urzędników w zarządzie lekarskim i wpływ miał wielki wszędzie. Znano go z tego, iż nigdy siebie nie miał na celu, służył naprzód biedniejszym bliźnim i tym którzy opieki nie mieli, potem sprawie nauki i światła. Najtrudniejsze posłannictwa powierzano jemu. On sam narzucał się gdzie widział niebezpieczeństwo, lub czuł zdobycz nową dla przyszłości. — Taka jest siła charakterów szlachetnych, iż one wszędzie nie dobijając się niczego, nie troszcząc o własny los, dochodzą z łatwością tam, gdzie drudzy intrygami, zabiegami i nikczemnem upadlaniem dojść nie mogą.
Zazdroszczono Radygowi, ale nikt nie miał odwagi naśladować go, ani talentu i nauki któremi się odznaczał. Chociaż sypał szczodrą dłonią co mu, jako lekarzowi, przychodziło obficie, sam nie wiedząc jak stał się bogatym. Życie surowe, obyczaje w których czuć było dumne ubóstwo, dozwalały mu oszczędzać, nie wiedząc prawie iż zbierał.
Przerzucany z miejsca na miejsce, z jednej świata półkuli na drugą, przerzynając kraj w różnych kierunkach, Radyg starał się dowiadywać wielekroć o Robercie. — Nie umiano nigdzie powiedzieć mu nic o nim. Już to milczenie źle wróżyć kazało — Erazm wzdychał myśląc, iżby teraz łatwo mógł mu być użytecznym i stary swój dług spłacić, lecz szukał próżno pożądanej zręczności.
W roku 185... jako jeneralny inspektor szpitalów, których reformę przedsiębrać miano, Radyg przybył w lecie do Kamieńca Podolskiego. Miał tu do oglądania rozłożone po prowincyi lazarety wojskowe, szpitale więzienne, zakłady prywatne, i musiał się na dłuższy nieco czas zatrzymać. Ukazująca się cholera w kilku sąsiednich miejscowościach, dozwalała mu wypróbowania nowych środków, o których skuteczności chciał się przekonać. — Korzystali też chorzy okoliczni z przybycia głównego lekarza, i chwili odpoczynku nie miał prawie..
Był to naówczas mężczyzna w sile wieku, pracowitem życiem ukrzepiony, zdrów, spokojnego oblicza, które nigdy pięknem nie było ale miłem być umiało, w obejściu łagodny i energiczny, — uśmiechający się pogodą wielkiego rozumu i serca Rysy jego twarzy w których mało co zostało z dawnego wyrazu, spoważniały i zmieniły się prawie nie do poznania. Opalony, śniady, nie przypominał nawet bladego chłopaka, jakim go Robert znalazł na grobie Matki.
Już od dni kilku bawił Radyg w Kamieńcu Podolskim, a sława jego lekarska zwabiała do niego mnóstwo pacjentów, których wcale sobie nie życzył, mając nadmiar koniecznych czynności urzędowych, gdy przechodząc spiesznie około katedralnego kościoła, którego minaret każdego oko zwrócić musi, zobaczył wlokącego się o kiju starca. Uderzyła go twarz jakby znajoma, chociaż sobie nie mógł w pierwszej chwili przypomnieć gdzie go widział.
Był to już znać bardzo podeszłego wieku człowiek, ciężko posuwający nogami, pochylony, siwy, posępnej twarzy, który idąc jakby zdyszany, często się musiał zatrzymywać dla odpoczynku.
Gdy Radyg stanął wlepiając oczy w niego i szukając w pamięci tej gdzieś sobie znanej postaci, staruszek podniósł głowę z ciężkością, powieki otworzył szeroko, dłonią się od światła zasłonił drżącą, i nawzajem jął mu się przyglądać. Oba jednak popatrzywszy na siebie mieli się rozejść już, nie mogąc przypomnieć czy gdzie się w świecie kiedy spotykali, gdy Radygowi jak błyskawicą przybiegło po głowie coś, i zawołał głośno:
— Pan Wanderski!
Starzec stanął i drgnął, rękę znowu przyłożył do czoła.
— Któż to mnie woła? zapytał.
Radyg podbiegł ku niemu, z wielką radością wyciągając ręce.
— Wanderski! kochany Wanderski!
Stary patrzał jak osłupiały. — Ubranie Radyga, mundur, ordery, wszystko to razem znać mu nie dozwalało ani przypuścić kto to mógł być.
— Ale któż aćpan dobrodziej jesteś? zapytał — kto? nie mam honoru znać! nie przypominam sobie.
— Wanderski, kochany panie Wanderski, żeby ci też choć mój głos nie przypomniał dziecka, które karmiłeś; jaż to przecie Erazmem jestem, ja jestem Radyg.
Staruszkowi kij wypadł z ręki.
— Miły Boże! zawołał — ty — Radyg? Z kąd? jakżeś ty się tu wziął? czy cię tu Opatrzność przyniosła?
— A ty, mój dobry stary przyjacielu, a ty jakże ty tu jesteś?
— Ja, ze łzami w oczach, przebąknął Wanderski — ja, mnie los gna jak niedołęgą, gdy już prawie chodzić nie mogę, z końca w koniec świata... Ja... a! wiele by mówić o tem, i pochwycił za rękę Radyga.
— Na miłość Boga, panie Erazmie.
Kiedy cię już Opatrzność tak cudownie spotkać dała, pozwól mi się rozmówić z tobą.
Radyg mu rękę podał i wziął go podjąwszy kij z ziemi, po który się staruszkowi trudno było schylić, aby z sobą prowadzić.
— Moje mieszkanie w rynku o trzy kroki — rzekł, chodź do mnie. Po tylu obiadach które przed laty ja jadłem z twej łaski, siądźże ty raz u mojego kawalerskiego stołu.
Stary, jak to starym łatwo, płakał ocierając oczy, o mało Radyga po rękach nie całując, a cieszył się i śmiał razem.
Doktor wprowadził go na wschody prawie niosąc na rękach, a gdy weszli na górę, posadził na krześle aby wypoczął.
W mieszkaniu oczekiwało nań już wiele lekarzy i wojskowych, świetne towarzystwo które zdumione zostało wprowadzeniem do swego grona, bardzo skromnie i ubogo odzianego staruszka z kijem w ręku.
— Niech się panowie nie dziwią, odezwał się Radyg, jest to jeden z tych ludzi, którym ja ubogi sierota wiele byłem i jestem winien z czasów mojego dzieciństwa. Byłem tak szczęśliwy, że mi go los spotkać nadarzył... Goście po krótkiej rozmowie, przez grzeczność porozchodzili się zaraz wszyscy, a stary miał czas ochłonąć, rozpatrzeć się i myśli rozbite pozbierać.
Służący nakrywał do stołu na dwie osoby.
Gdy pozostali sami, Radyg przypadł do niego żywo.
— Panie Wanderski kochany, nie wieszże, choć ty co o losie Roberta?
Na te słowa stary pochwycił go za rękę jak by się przeląkł, palec położył na ustach, łzy mu się do oczów rzuciły.
— Na miłość Boga! cóż się z nim stało? Wiesz co o nim?
— A któżby już lepiej o tem nieszczęśliwym miał wiedzieć nademnie, wyjąknął Wanderski — a pan?
— Ja od naszego rozstania w Wilnie, szukam go, dopytuję, gonię po świecie i dopytać nie mogę. Ja nie wiem nic, nawet czy żyje.
— A! żyje! żyje! rzekł Wanderski, ale — tu spuścił głowę.
Służący który miał do stołu podawać kręcił się ciągle, stary dał znak, że później opowie wszystko.
Ciekawość Radyga podbudzoną była do najwyższego stopnia, lecz posłuszny życzeniu gościa, przy obiedzie mówił tylko o dawnych studenckich historyach i obiadach. Przypominał swe przygody i Suchorowskiego, który teraz wysokie pono zajmował w hierarchij stanowisko, i Narymunda o którego zgonie wiedział, a jeszcze mu się na wspomnienie jego łzy kręciły.
— Czekam tylko żeby mi obowiązki moje dozwoliły choć na kilkanaście dni kiedy pojechać tam, do grobów moich, do Matki i Narymunda. Matce zawiozę kamień i położę przy tych, którem własnemi tam złożył rękami. Narymundowi drugi, bo ten mi był Ojcem z ducha.
Nareszcie obiad się skończył, sługę Radyg do miasta odprawił i przysiadł się do Wanderskiego. Na miłość Bożą, mów, począł nalegać, co się z Robertem stało?
A, potom ci ja tu przyszedł — odparł stary, ażebym wam powiedział wszystko i rady i pomocy wezwał. Żyje Robert... ale... niestety!... Powiem panu od początku, wszystko jak było, bo byś inaczej mało zrozumiał. Byłem prawie ciągłym świadkiem przygód mojego biednego panicza.. wlókłem się za nim.
Pokiwał głową — przecież raz tu choć przydam mu się na coś, wyszukawszy was, panie Erazmie, bo byśmy inaczej ani wiedzieli, że tu jesteś, a ty nam bardzo — bardzo pomocnym być możesz.
— Wiem, że Robert z Wilna pojechał do Berlina — rzekł Erazm — cóż potem? ani razu już nie pisał do mnie.
— Tak, Ojciec go do Berlina wyprawił. Krewni chcieli łożyć na koszta wychowania, bo już majątku nie było. Poszło wszystko resztę zabrali wierzyciele. Dopóki żyła pani, Prezes nieborak taił jej prawdę, jakim kosztem, to Bóg wie jeden. Aby jej oszczędzić zgryzoty, przeciągał interesa i tem się zgubił. A nie on przecie ale nasza dobra ale niespokojna pani wszystkiemu była winną. Nikt też jej nigdy nie objaśnił, nie powiedział, że na takie życie nie starczyło. Po śmierci nieboszczki jak krucy rzucili się na majątki wierzyciele, Prezes już siły nie miał się bronić, złamany był i długo tajoną biedą i świeżą stratą i troską o przyszłość syna. Krewni jak każdy, nikt nie ma do zbytku i nikt garściami pieniędzy na wiatr nie wyrzuca. — W dobrym bycie są dobrymi, przy złym wyprzeć by się radzi. Napróżno do ich drzwi stukał. Każdy się kulił, narzekał, przedstawiał liczne obowiązki, i ledwie wyżebrał, że na wychowanie Roberta łożyć obiecali. Znałeś naszego panicza jakim był za młodu takim pozostał, tylko w nim wszystko co było złego i dobrego wyrosło. Wziął dużo po Matce... Zdawało mu się, że go tak Bóg obdarzył, iż na świecie łatwo i prędko i bez pracy zdobędzie co zechce. Pojechał tedy do Berlina, pewien siebie. Ja tam nie byłem, zostałem przy Prezesie. Ojciec odbierał listy aż dusza rosła, szła nauka jak najlepiej, a co pan Robert sobie więcej jeszcze cenił, przyjmowali go tam po domach jako młodego grafa polskiego. Miał kredyt ogromny, robił sobie świetne znajomości i zdawało mu się, że jest już na wielkim gościńcu, prowadzącym do zaszczytów i bogactw.
Myśmy też Bogu dziękowali, żądał tylko często pieniędzy, a tu się robiło co mogło, aby mu je posyłać. Krewni, którzy obiecywali wiele, gdy przyszło regularnie dostarczać, i nie bardzo byli skorzy. Prezes uratował jakoś klejnoty po nieboszczce, które przeznaczał na pierwsze potrzeby Roberta. Sprzedawało się więc po troszę. Jeździłem do Wilna do Fiorentiniego, który sam po starej znajomości zbywanie ułatwiał i tak się to wlokło.
Gdyśmy się już spodziewali, że Robert powróci z dyplomem, nagle przez kogoś z krewnych dowiedział się Ojciec z boku, że Robert siedział schwycony za długi, że należności były ogromne i że w pojedynku ranny w rękę lewą, leczyć się razem musiał.
Starego o mało to do grobu nie wtrąciło. — Zwolna ledwieśmy go pocieszając dźwignęli. — Pojechałem z krzyżem brylantowym do Wilna i z bransoletą kosztowną, które już były niemal ostatnie. Za krzyż dano nam więcej niżeśmy się mogli spodziewać... bransoletę na złą godzinę chciałem oszczędzić, lecz ledwie starczyło to na wykupienie i powrót Roberta.
Sam on upokorzony, nie śmiał się już z powrotem pokazać Ojcu, bo czuł ile był winien. Wrócił i zaraz zapisał się do jakiegoś biura, a dopiero życie czynne rozpocząwszy, przyjechał, całując nogi Ojca przeprosić go.
Któż by mu nie przebaczył! Serce miał zawsze jak najlepsze, zły wybór płochych przyjaciół, złe przykłady, chwilowe uniesienia ciągnące za sobą potem następstwa nieobliczone, wciągnęły go.
Rok czy coś upłynął spokojnie. — Robert żył skromnie i pracował. Nie bywał nigdzie, życie prowadził pokutnicze, ale znano go z nazwiska, trochę z rozgłosu, bo chłopiec był piękny, dobrze ułożony, dowcipny, zaczęto go więc wciągać w towarzystwa.
Bronił się jak mógł od tego, znając siebie, uległ wreszcie. Drugiego roku znano go już w mieście jako dowódzcę złotej młodzieży. — Niebyło zabawy bez niego, nie było domu do którego by go nie ciągnięto.
Ten i ów coś przebąknął powracając z Wilna. Ojca to jeszcze nie dochodziło, ale myśmy już wiedzieli. Wyprosiłem się do miasta chcąc sam widzieć co się tam dzieje, i póki czas zreflektować.
Znalazłem Roberta już na bardzo pięknem mieszkaniu przy wielkiej ulicy zamkowej, paradne wieczory kawalerskie codzień, herbaty, karty, spacery. Cisnęło się tam do niego niekoniecznie co było najlepszego. Dosyć było spojrzeć, żeby to poznać. Nazajutrz, po przybyciu przyszedłem do niego z prośbami, z zaklęciami. Poczciwy a nieopatrzny chłopiec począł mnie ściskać i uspokajać. Dobry był, serdeczny, ale nie widział niebezpieczeństwa sam... a z mojego strachu śmiał się. Pokazał mi na uspokojenie pełną szufladkę pieniędzy, meble, porządki. Zachodziłem w głowę zkąd się to wszystko wziąć mogło, pewny jednak byłem, że przyszło poczciwie, bo Robert był zawsze szlachetnym.
Przyjął mnie, ugościł jak bym mu był krewnym. Począł mi się spowiadać z projektów, że mógł się bardzo bogato ożenić. Życzono go sobie i tu i tam; obiecywano mu miejsce bardzo korzystne słowem szło jak najlepiej.
Choć ja tego jakoś zrozumieć nie mogłem, alem z pocieszającą wiadomością, uspokojony powrócił do Prezesa.
Rok i dwa upłynęły bez zmiany żadnej, raz jeszcze w tym przeciągu czasu byłem w Wilnie, znalazłem Roberta nie w gorszem wcale położeniu, tylko smutniejszym znacznie i jakby znudzonym. Dostatek był i nie zbywało na niczem.
Znowuśmy tedy z Prezesem Boga chwalili, upłynęło lat trzy, aż jednego rana pan Robert niespodzianie przyjechał. Wyspowiadał się z tego, że chciał Ojca zobaczyć, że urlop dostał i pragnął kilka dni na wsi odpocząć. Ojciec był szczęśliwy, ja znalazłem go bardzo zmienionym, mizerniejszym i smutniejszym.
W pierwszych dniach rozmowy były różne, aż czwartego czy piątego gdym wieczór przyszedł Prezesowi życzyć dobrej nocy, zastałem go w ksześle ze złożonemi rękami jakby osłupiałego.
Nie powiedział mi nic, domyśliłem się łatwo, iż Robert coś niedobrego powiedzieć musiał. Przedemną do niczego się nie przyznał. Parę jeszcze dni żywe ciągle słyszałem rozmowy z Ojcem, spory, błagania, przekonywania i Robert odjechał.
Po tym odjeździe przez kilka dni słowa ze starego dopytać nie mogłem. Siedział jak osłupiały ciągle, a niekiedy łzy mu tylko z oczów płynęły, nigdy on wiele mówiącym nie bywał, a szczególniej gdy go co bolało zamykał to w sobie, póki nie przebolało z ludźmi się dzielić nie chcąc. Mnie się też słudze dobadywać nie wypadało, bo bym dopomódz nie mógł.
Uważałem tylko że częstsze listy biegały do Roberta i od niego, aż stary mi zachorował i położył się. Choroba się wzmogła, doktór kazał posłać po syna, napisałem natychmiast, a że był szczerze do Ojca przywiązany, przyleciał nie tracącą chwili dniem i nocą pędząc. Zastał go źle, zamykali się z sobą, więc nie wiem co były za rozmowy, ale się Prezesowi nie poprawiło na zdrowiu, owszem wzmogła się choroba i umarł na rękach syna.
Robert został sam na świecie, panem swojego losu i woli. Żal jego po tej stracie był szczery i wielki. W ostatniej chorobie na chwilę nie opuścił łoża Ojca, sprowadzał lekarzy, szafował groszem i sobą napróżo.
Pogrzeb był świetny, ten człowiek którego dom dawniej nie zamykał się na chwilę pełen gości, którego za dawnych czasów wynoszono, który służył współobywatelom mieniem, czasem i spokojem, zmarły nie został poszanowanym bo skończył dni w ubóztwie. Było nas za trumną kilku biednych sług i syn a z krewnych jedna stara jejmość która się czuła dla prezesa obowiązaną. Po pogrzebie trzeba było resztki interesów ułożyć, coś postanowić o tym folwarczku, papiery pozbierać, ale Robert jakby go co ciągnęło do miasta. Pilniejsze tylko zbył, resztę mnie pod straż a adwokatowi do roboty poruczył i poleciał.
Okazało się ze śmiercią Prezesa, że i ten folwarczek utrzymać się nie mógł przy Robercie, były jeszcze długi różne, zobowiązania: radzono sprzedać.
Sprzedawszy znaczniejsze majątki, dawną rezydencyją, ulubione miejsce pobytu Matki, trudno było ten ubogi kąt gdzie Ojciec życie skończył oszczędzać. Robert napisał do mnie, żebym w razie sprzedaży do niego przybył. Odmówiłem mu nie chcąc być ciężarem. Miałem mój mały kapitalik dawniej oszczędzony i mogłem się w miasteczku utrzymać przy jakiej takiej małej pracy i handelku byle stron rodzinnych nie opuszczać.
Folwark sprzedano...
Nie jechałem już do Wilna, wyniosłem się jak chciałem, a że i dawniej koszykarstwem się bawiłem, zacząłem koszyki sobie robić i sprzedawać.
Jeszcze rok nie upłynął po zgonie starego pana i nie obyłem się swoją samotnością i biedą, gdy powracający z Wilna kupiec, który obok mnie mieszkał, przyszedł do mnie jednego dnia uśmiechnięty.
— A co, panie Wanderski? powiada mi, ucieszysz się pewnie.
— Z czego się mam cieszyć? zapytałem.
— A no z losu waszego panicza, toż to teraz wielki pan.
— Z niego, zkąd i co?
— Ożenił się, powiada kupiec, z wdową czy też z rozwódką, nie wiem, starszą od siebie to prawda, ale niezmiernie bogatą. Piękna pani, dodał, znana powszechnie, za nią tam wszyscy w mieście przepadali. Powiedział mi nazwisko ale dla mnie ono nic nie znaczyło, bom go nie znał. Tknęło mnie to, że staremu słudze nie powiedział: pobłogosław! Gorzej że nawet roku żałoby po Ojcu nie dotrzymał, nie słusznie go jednak o zapomnienie obwiniałem, bo list przyszedł z poczty do mnie. Poczciwy Robert donosił mi biedakowi o ożenieniu swojem i zapraszał koniecznie na wieś do siebie dokąd się państwo przenieść mieli.
W początkach mi się nie chciało jechać, potem i tęsknota i ciekawość skłoniły skorzystać z zaproszenia. Napisałem dziękując i prosząc aby mi tam kątek naznaczyć kazał. Koszyki moje pozbywszy, grosz jaki tam był zabrałem, manatków było nie wiele, powlokłem się.
Znalazłem młodych państwa w rezydencyi wspaniałej, daleko przechodzącej jeszcze tę w której prezesowstwo za dobrych czasów przebywali. Pałac był książęcy, ogrody, park, wszystko urządzone wybornie.
Dostatek wielki, zbytek straszny. Dano mi dom przy ogrodzie z takiemi wygodami żem się ich niemal wstydził, ale Robert, który był do przeszłości przywiązany, a mnie jednego z niej tam miał, pamięć we mnie lepszych lat szanował.
Zaprezentował mnie pani, która wyglądała też na udzielną księżnę, znać niegdyś była bardzo piękną, ale już teraz niemłodą i choć może przyjęła dobrze, ale widać na niej było wielką dumę i to, że się tu czuła panią. Co mnie tam do tego było, byle Robert był szczęśliwy a zdawało się że mu na niczem nie zbywało...
Nie posiedzieli państwo długo na wsi, zostałem sam jeden, ruszyli zagranicę. Lata potem płynęły jednostajnie w podróżach po stolicach, rzadko w domu, Roberta też widywałem coraz mniej, a gdy czasem przybył nie zdawał mi się tak szczęśliwym jak z początku. Zaczęło się trafiać że on siedział na wsi, a pani była w podróży, to potem ona w domu, on gdzieś siedział w mieście. Życie się wiodło dziwne, ja plotłem znowu koszyki, nie było co robić. Tak przeszło lat kilka.
Nie chcę pana nudzić długiem opowiadaniem przygód tych, których dalekim tylko byłem świadkiem. W pośród różnych kolei, nagle gdy Robert siedział na wsi, a pani była u wód, dano znać że chora, a nazajutrz przyszła wiadomość że nie żyje.... Pobiegłem do niego aby żal z nim podzielić, myślałem że zastanę go w wielkiem strapieniu, był tylko pomięszany niezmiernie i jakby przelękniony. Nazajutrz kazał mi przyjść pomódz sobie do pakowania: ładowano powozy, rzeczy, sprzęty nawet kosztowniejsze i wyruszyliśmy znowu do Wilna. Nie pytałem o nic.... ale z Roberta widziałem znając go, że i żony żałował i jakichś się obawiał kłopotów. Prawnicy zaczęli do domu chodzić cały dzień, papiery się gromadziły po stołach, mieliśmy proces.
Prawował się z familją żony lat kilka, jeździł Robert do stolicy, sprzedawał co miał, długi robił, spokój stracił, a koniec końcem na głowę przegrał.. Gdy się to stało przyszedł do mnie i powiedział:
— Wiesz Wanderski, nie mam już nic jak nic nie miałem, teraz muszę iść służyć.
Cóżem miał mu odpowiedzieć, tylkom go uścisnął, nie chcąc mu być ciężarem wywędrowałem na stare śmiecie do miasteczka, a już ręce się trzęsły i koszyki było trudno pleść. Przecie się żyło, na starość ciepły kąt i spokój, oto wszystko co człek potrzebuje.
O Robercie trudno mi się było i dowiedzieć. Słyszałem o nim to tam, to owdzie, szukał znać biedaczysko szczęścia i ludzi, a znaleść ich nie mógł. Od jednego z krewnych jego dalekich, który przejeżdżał tędy, dowiedziałem się, że w Kamieńcu leży chory. Jeszczem miał dosyć sił aby się tu dostać, alem już zdrowego zastał. Był w służbie, wiodło mu się nie wyśmienicie, smutny był, zniechęcony, jakby mu życie obrzydło... Gdy mnie zobaczył rozpłakał się, nie wiedział gdzie i jak mnie posadzić.
— Tyś mi jeden wiernym został! — mówił; tyś mi też jeden jeszcze drogi i ciebie tylko szanuję.
Zobaczywszy go zdrowym a żem się też widział potrzebnym, chciałem wracać do tej chaty najętej do której jużem był nawykł i ona do mnie: ale mnie nie puścił. Zaczął dowodzić, że mi to wszystko jedno, tu czy tam siedzieć, i tak zostałem.
— Będzie temu już pół roku — tak pół roku — kończył Wanderski — gdy wieczorem, kiedy najspokojniej na Roberta czekam w domu, pacierzę mówiąc, bo mi izbę przy sobie dał — wpada chłopak nasz... blady, z rękami załamanemi i rzucił się twarzą na stół.
— Co tobie? — wołam docucić się go nie mogąc, — co tobie? Sądziłem że co zmalował i kary się obawiał. Nie rychłom głosu z niego dobył. Wskazał mi ręką na okno....
— A to pan nic nie wiesz! — zawołał — patrz co tam za kupa ludzi stoi przed restauracją.
— Cóż się stało?
— To tylko wiem, rzekł chłopiec, że nasz pan drugiego jakiegoś pana pchnął nożem i zabił.
W istocie lud się cisnął, krzyk był i wrzawa niezmierna — pobiegłem co sił stało. Od stojących ludzi dowiedziałem się, że jakaś kłótnia się wszczęła między nim a urzędnikiem, który mu przykre jakieś słowo powiedział. W uniesieniu Robert chwycił nóż i cisnął nim w piersi nieszczęśliwego tak, że go na miejscu przypadkiem, nierozmyślnie zabił.
Znałem go że był gorączką całe życie... lecz nigdy nie doszedł do takiego gniewu, znać słowa co go wywołały straszne być musiały. Ludzie powiadali iż tyczyły się przeszłości....
Urzędnik zabity, człowiek żonaty, ojciec czworga dzieci, zasłużony, mający wielkie stosunki i należący do rodziny bardzo znaczącej, powszechnie był żałowany.. Wściekłość na nieszczęśliwego Roberta, odgróżki, wrażenie z tego wypadku były tak wielkie, żem się lękał o jego życie... bo tłum przyjaciół zrazu się nawet rzucił na zabójcę i o mało go w miejscu nie rozszarpano... Stałem jeszcze wśród zbiegowiska, gdy straż nadbiegła, wyprowadziła Roberta bladego, związanego, miotającego się... wiodąc do więzienia....
— Jakto? przerwał Radyg załamując ręce — Robert jest tu i uwięziony dotąd?
— Od sześciu miesięcy, odrzekł Wanderski, śledztwo się ciągnie — do więzienia nawet nie dopuszczają. Chodzą wieści iż kara ma być najsurowsza... Robert nie ma tu nikogo prócz nieprzyjaciół. Z góry nakazano, bez względu na nic, domierzyć sprawiedliwość.
Słysząc to Radyg wstał z siedzenia, z rękami załamanemi począł się przechadzać po pokoju...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.