Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rę lat możesz bydź wirtuozem, masz zdolność do rysunku i mógłbyś się wykształcić na artystę. Z twojem imieniem i stosunkami łatwoby ci było pozyskać rozgłos, sławę — wziętość. — Ale Robercie drogi, choć to są dosyć uśmiechające się powołania, odradzać ci je będę tak samo, jak cię odciągałem od literatury.
Kraj nasz i społeczność więcej potrzebują rąk do surowej pracy, poważnej, twardej, niż do tych zbytkowych życia przygrywek. W szczęśliwszych czasach i okolicznościach, artystom wiedzie się lepiej, w naszych, gdy o chleb i byt troskać się trzeba, sztuka jest dodatkiem na który nas prawie nie stać. Kto nie ma dachu nad głową, będzież myślał o obrazach na ścianie po której deszcz ścieka? Potrzebniejsze u nas stawianie płotów niż posągów. Ja, czciciel piękna, ofiarnik i kapłan nauki, mówiąc to popełniam grzech może przeciwko mojemu sercu, skłonności, lecz chcę twego dobra.
U nas artysta jest prawie żebrakiem. On potrzebuje społeczeństwa, społeczność obchodzi się bez niego, dzieła jeniuszu i natchnienia musi jej narzucać, jak w ulicy ci ubodzy co sprzedają fraszki, aby nie uchodzili za żebrzących.
— Robert się wzdrygnął.
— Do matematyki, rzekł, nie miałem nigdy najmniejszej zdolności.
— Oprócz niej wiele ci jeszcze zostało powołań — mówił Narymund — tu jednak zachodzi znowu trudność wynikająca z twego położenia, jakie tworzy przeszłość. Jesteś paniczem, Rodzice nie zechcą cię mieć doktorem, ani uczonym ogrodownikiem, ani budowniczym, wszystko to wyda się im dla ich syna za nizkiem, za powszedniem, za upokarzającem, chociaż nie ma na świecie pracy i zajęcia uczciwego, któreby upokarzało.
Człowiek co się szanuje i szanować każe, na każdem stanowisku stanąć może wysoko.
Gdy Narymund rozgadywał się tak, Robert ze spuszczoną siedząc głową, dumał...
— A zatem, rzekł podnosząc głowę, skazany będę podobno na to, ażebym chodził jak już wprzód postanowiono na prawo, a przyszłości szukał w służbie i urzędowaniu. Jest to droga, na której Rodzicom najmilej podobno widzieć mnie będzie, posunąć się najłatwiej, i w razie szczęśliwych okoliczności, wyjść i cofnąć się najciszej niepostrzeżonemu.
Profesor zamilkł; Erazm chodził po pokoju przez ten czas, rozmyślając także nad losem Roberta, ale i on nic podobno lepszego w głowie i sercu dlań wylanem, znaleźć nie mógł.
— Będziecie się panowie ze mnie śmieli — odezwał się zbliżając — miałem myśl której się aż wstydzę.
— Jaką myśl? zapytał Robert.
— Dziecinną... rzekł Erazm — jeśli by ci przykro było zostać doktorem, cóż dopiero kupcem?
Robert się rozśmiał — Ja! kupcem?
— Mnie się zdawało, że to by było najłatwiej. Nauka handlu trudną nie jest ani długą, znalazł byś kapitał na początek, a w handlu robią się kolosalne fortuny. Raz wszedłszy na tę, drogę szybko byś się posuwał, i mógł powrócić do pierwszego stanu.
— Romanse! zawołał Narymund.
Robert uściskał Erazma. — Myśl oryginalna doprawdy — odezwał się, ale ani Matka ani Ojciec nie dopuściliby nigdy do tego, by ich syn łokciem mierzył i wagą. Stare szlacheckie przesądy prawnie znikły, nie obowiązują, ale w obyczajach tkwią dotąd.
— Bądź co bądź, dokończył, idę na prawo.
— Zostań że już prawnikiem i kameralistą co się zowie-dodał Narymund, ale pamiętaj, że to jedna z nauk najobszerniejszych, najwięcej wymagających pomocniczych wiadomości, a obejmująca całość stosunków społecznych, z dodatkiem dziejów tego społeczeństwa... Ukrzepże się dobrze na tę drogę mozołu, piękną zresztą i na szczyty prowadzącą.
Wiecie co, domówił profesor powstając. Widząc was tak na rozstajnych drogach życia, czuję się szczęśliwym żem już wszedł na moją ścieżynę skromną, którą kroczę, i że jej znowu szukać i wybierać nie potrzebuję.
Robert wstał także weselszy nieco.
— Wiem, rzekł, że wiele pracować potrzebuję, ale też lata dziecinne zeszły mi przy waszej pomocy swobodnie i wesoło, trzeba za nie zapłacić.
— No — i nie zaśpiewamy ostatni raz Gaudeamus? spytał Narymund, chcąc rozmowę ożywić. Gaudeamus, tę pieśń młodzieńczą, wyraz wesołości i otuchy z jakiemi życie męzkie rozpoczynać się powinno?
Robert ożywiony zanucił... Basem głębokim towarzyszył mu Narymund, contr-altem wtorował Erazm, okna do ogrodu były otwarte. Śliczna noc letnia, ciemna ale wyiskrzona gwiazdami, spokojna, cicha, otaczała trzech przyjaciół. — Oficyna dosyć była oddaloną od pałacu i mogli się nie lękać ażeby tam doszły ich głosy. Śpiewali więc, choć na powieki łzy przychodziły, a gdy ostatnia nuta przebrzmiała, podali sobie ręce po bratersku.
— Tylko śmiało, z podniesionem czołem, z sercem otwartem i wiarą w Bożą Opatrzność! w drogę! w drogę! zawołał Narymund.
Od chwili opisanej w ostatnim rozdziale, upłynęło lat dwadzieścia kilka. Jeden z głównych aktorów tego skromnego szkolnego dramatu, profesor Narymund, od lat już kilku spoczywał na cmentarzu piaszczystym za kościołkiem Aniołów Stróżów. — Do końca dni swoich przeżył w starej walącej się oficynie, walkę prowadząc z Benedyktem, który się codzień nieznośniejszym stając, w końcu zwycięzko tak Narymundem owładnął, iż mu nawet zbyt długo zaczytującemu się po nocach, świecę gasił.
Rozstawszy się z uczniami swoimi, profesor już się dozoru nad innymi podjąć nie chciał. Prowadził życie dosyć excentryczne, przychodził na lekcye regularnie, towarzystwa coraz bardziej unikał, w samotności się zagrzebał, zdziwaczał. Choroba jednostajnem a niewygodnem życiem sprowadzona, zaczęła mu coraz więcej dokuczać, a że w lekarzy nie wierzył i leczył się sam naturalnemi środkami, jak ich nazywał, począł boleć gorzej a gorzej, i zmieniony bardzo położył się w końcu na pół roku, by już nie wstać.
Całą dlań było pociechą, że kochający go towarzysze, nie dali mu doznać opuszczenia; ratowano go i zabawiano, choć ani uratować już ani zabawić nie było nadziei. Benedykt go zamęczał za to gderaniem i wymówkami bez końca. Już w ostatnich tygodniach zjawiła się uboga, niemłoda, zapomniana i niewidziana oddawna siostra, która