Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Prezesowi życzyć dobrej nocy, zastałem go w ksześle ze złożonemi rękami jakby osłupiałego.
Nie powiedział mi nic, domyśliłem się łatwo, iż Robert coś niedobrego powiedzieć musiał. Przedemną do niczego się nie przyznał. Parę jeszcze dni żywe ciągle słyszałem rozmowy z Ojcem, spory, błagania, przekonywania i Robert odjechał.
Po tym odjeździe przez kilka dni słowa ze starego dopytać nie mogłem. Siedział jak osłupiały ciągle, a niekiedy łzy mu tylko z oczów płynęły, nigdy on wiele mówiącym nie bywał, a szczególniej gdy go co bolało zamykał to w sobie, póki nie przebolało z ludźmi się dzielić nie chcąc. Mnie się też słudze dobadywać nie wypadało, bo bym dopomódz nie mógł.
Uważałem tylko że częstsze listy biegały do Roberta i od niego, aż stary mi zachorował i położył się. Choroba się wzmogła, doktór kazał posłać po syna, napisałem natychmiast, a że był szczerze do Ojca przywiązany, przyleciał nie tracącą chwili dniem i nocą pędząc. Zastał go źle, zamykali się z sobą, więc nie wiem co były za rozmowy, ale się Prezesowi nie poprawiło na zdrowiu, owszem wzmogła się choroba i umarł na rękach syna.
Robert został sam na świecie, panem swojego losu i woli. Żal jego po tej stracie był szczery i wielki. W ostaniej chorobie na chwilę nie opuścił łoża Ojca, sprowadzał lekarzy, szafował groszem i sobą napróżo.
Pogrzeb był świetny, ten człowiek którego dom dawniej nie zamykał się na chwilę pełen gości, którego za dawnych czasów wynoszono, który służył współobywatelom mieniem, czasem i spokojem, zmarły nie został poszanowanym bo skończył dni w ubóztwie. Było nas za trumną kilku biednych sług i syn a z krewnych jedna stara jejmość która się czuła dla prezesa obowiązaną. Po pogrzebie trzeba było resztki interesów ułożyć, coś postanowić o tym folwarczku, papiery pozbierać, ale Robert jakby go co ciągnęło do miasta. Pilniejsze tylko zbył, resztę mnie pod straż a adwokatowi do roboty poruczył i poleciał.
Okazało się ze śmiercią Prezesa, że i ten folwarczek utrzymać się nie mógł przy Robercie, były jeszcze długi różne, zobowiązania: radzono sprzedać.
Sprzedawszy znaczniejsze majątki, dawną rezydencyją, ulubione miejsce pobytu Matki, trudno było ten ubogi kąt gdzie Ojciec życie skończył oszczędzać. Robert napisał do mnie, żebym w razie sprzedaży do niego przybył. Odmówiłem mu nie chcąc być ciężarem. Miałem mój mały kapitalik dawniej oszczędzony i mogłem się w miasteczku utrzymać przy jakiej takiej małej pracy i handelku byle stron rodzinnych nie opuszczać.
Folwark sprzedano...
Nie jechałem już do Wilna, wyniosłem się jak chciałem, a że i dawniej koszykarstwem się bawiłem, zacząłem koszyki sobie robić i sprzedawać.
Jeszcze rok nie upłynął po zgonie starego pana i nie obyłem się swoją samotnością i biedą, gdy powracający z Wilna kupiec, który obok mnie mieszkał, przyszedł do mnie jednego dnia uśmiechnięty.
— A co, panie Wanderski? powiada mi, ucieszysz się pewnie.
— Z czego się mam cieszyć? zapytałem.
— A no z losu waszego panicza, toż to teraz wielki pan.
— Z niego, zkąd i co?
— Ożenił się, powiada kupiec, z wdową czy też z rozwódką, nie wiem, starszą od siebie to prawda, ale niezmiernie bogatą. Piękna pani, dodał, znana powszechnie, za nią tam wszyscy w mieście przepadali. Powiedział mi nazwisko ale dla mnie ono nic nie znaczyło, bom go nie znał. Tknęło mnie to, że staremu słudze nie powiedział: pobłogosław! Gorzej że nawet roku żałoby po Ojcu nie dotrzymał, nie słusznie go jednak o zapomnienie obwiniałem, bo list przyszedł z poczty do mnie. Poczciwy Robert donosił mi biedakowi o ożenieniu swojem i zapraszał koniecznie na wieś do siebie dokąd się państwo przenieść mieli.
W początkach mi się nie chciało jechać, potem i tęsknota i ciekawość skłoniły skorzystać z zaproszenia. Napisałem dziękując i prosząc aby mi tam kątek naznaczyć kazał. Koszyki moje pozbywszy, grosz jaki tam byi zabrałem, manatków było nie wiele, powlokłem się.
Znalazłem młodych państwa w rezydencyi wspaniałej, daleko przechodzącej jeszcze tę w której prezesowstwo za dobrych czasów przebywali. Pałac był książęcy, ogrody, park, wszystko urządzone wybornie.
Dostatek wielki, zbytek straszny. Dano mi dom przy ogrodzie z takiemi wygodami żem się ich niemal wstydzi, ale Robert, który był do przeszłości przywiązany, a mnie jednego z niej tam miał, pamięć we mnie lepszych lat szanował.
Zaprezentował mnie pani, która wyglądała też na udzielną księżnę, znać niegdyś była bardzo piękną, ale już teraz niemłodą i choć może przyjęła dobrze, ale widać na niej było wielką dumę i to, że się tu czuła panią. Co mnie tam do tego było, byle Robert był szczęśliwy a zdawało się że mu na niczem nie zbywało...
Nie posiedzieli państwo długo na wsi, zostałem sam jeden, ruszyli zagranicę. Lata potem płynęły jednostajnie w podróżach po stolicach, rzadko w domu, Roberta też widywałem coraz mniej, a gdy czasem przybył nie zdawał mi się tak szczęśliwym jak z początku. Zaczęło się trafiać że on siedział na wsi, a pani była w podróży, to potem ona w domu, on gdzieś siedział w mieście. Życie się wiodło dziwne, ja plotłem znowu koszyki, nie było co robić. Tak przeszło lat kilka.
Nie chcę pana nudzić długiem opowiadaniem przygód tych, których dalekim tylko byłem świadkiem. W pośród różnych kolei, nagle gdy Robert siedział na wsi, a pani była u wód, dano znać że chora, a nazajutrz przyszła wiadomość że nie żyje.... Pobiegłem do niego aby żal z nim podzielić, myślałem że zastanę go w wielkiem strapieniu, był tylko pomięszany niezmiernie i jakby przelękniony. Nazajutrz kazał mi przyjść pomódz sobie do pakowania: ładowano powozy, rzeczy, sprzęty nawet kosztowniejsze i wyruszyliśmy znowu do Wilna. Nie pytałem o nic.... ale z Roberta widziałem znając go, że i żony żałował i jakichś się obawiał kłopotów. Prawnicy zaczęli do domu chodzić cały dzień, papiery się gromadziły po stołach, mieliśmy proces.
Prawował się z familją żony lat kilka, jeździł Robert do stolicy, sprzedawał co miał, długi robił, spokój stracił, a koniec końcem na głowę prze-