Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rysy jego twarzy w których mało co zostało z dawnego wyrazu, spoważniały i zmieniły się prawie nie do poznania. Opalony, śniady, nie przypominał nawet bladego chłopaka, jakim go Robert znalazł na grobie Matki.
Już od dni kilku bawił Radyg w Kamieńcu Podolskim, a sława jego lekarska zwabiała do niego mnóstwo pacjentów, których wcale sobie nie życzył, mając nadmiar koniecznych czynności urzędowych, gdy przechodząc spiesznie około katedralnego kościoła, którego minaret każdego oko zwrócić musi, zobaczył wlokącego się o kiju starca. Uderzyła go twarz jakby znajoma, chociaż sobie nie mógł w pierwszej chwili przypomnieć gdzie go widział.
Był to już znać bardzo podeszłego wieku człowiek, ciężko posuwający nogami, pochylony, siwy, posępnej twarzy, który idąc jakby zdyszany, często się musiał zatrzymywać dla odpoczynku.
Gdy Radyg stanął wlepiając oczy w niego i szukając w pamięci tej gdzieś sobie znanej postaci, staruszek podniósł głowę z ciężkością, powieki otworzył szeroko, dłonią się od światła zasłonił drżącą, i nawzajem jął mu się przyglądać. Oba jednak popatrzywszy na siebie mieli się rozejść już, nie mogąc przypomnieć czy gdzie się w świecie kiedy spotykali, gdy Radygowi jak błyskawicą przybiegło po głowie coś, i zawołał głośno:
— Pan Wanderski!
Starzec stanął i drgnął, rękę znowu przyłożył do czoła.
— Któż to mnie woła? zapytał.
Radyg podbiegł ku niemu, z wielką radością wyciągając ręce.
— Wanderski! kochany Wanderski!
Stary patrzał jak osłupiały. — Ubranie Radyga, mundur, ordery, wszystko to razem znać mu nie dozwalało ani przypuścić kto to mógł być.
— Ale któż aćpan dobrodziej jesteś? zapytał — kto? nie mam honoru znać! nie przypominam sobie.
— Wanderski, kochany panie Wanderski, żeby ci też choć mój głos nie przypomniał dziecka, które karmiłeś; jaż to przecie Erazmem jestem, ja jestem Radyg.
Staruszkowi kij wypadł z ręki.
— Miły Boże! zawołał — ty — Radyg? Z kąd? jakżeś ty się tu wziął? czy cię tu Opatrzność przyniosła?
— A ty, mój dobry stary przyjacielu, a ty jakże ty tu jesteś?
— Ja, ze łzami w oczach, przebąknął Wanderski — ja, mnie los gna jak niedołęgą, gdy już prawie chodzić nie mogę, z końca w koniec świata... Ja... a! wiele by mówić o tem, i pochwycił za rękę Radyga.
— Na miłość Boga, panie Erazmie.
Kiedy cię już Opatrzność tak cudownie spotkać dała, pozwól mi się rozmówić z tobą.
Radyg mu rękę podał i wziął go podjąwszy kij z ziemi, po który się staruszkowi trudno było schylić, aby z sobą prowadzić.
— Moje mieszkanie w rynku o trzy kroki — rzekł, chodź do mnie. Po tylu obiadach które przed laty ja jadłem z twej łaski, siądźże ty raz u mojego kawalerskiego stołu.
Stary, jak to starym łatwo, płakał ocierając oczy, o mało Radyga po rękach nie całując, a cieszył się i śmiał razem.
Doktor wprowadził go na wschody prawie niosąc na rękach, a gdy weszli na górę, posadził na krześle aby wypoczął.
W mieszkaniu oczekiwało nań już wiele lekarzy i wojskowych, świetne towarzystwo które zdumione zostało wprowadzeniem do swego grona, bardzo skromnie i ubogo odzianego staruszka z kijem w ręku.
— Niech się panowie nie dziwią, odezwał się Radyg, jest to jeden z tych ludzi, którym ja ubogi sierota wiele byłem i jestem winien z czasów mojego dzieciństwa. Byłem tak szczęśliwy, że mi go los spotkać nadarzył... Goście po krótkiej rozmowie, przez grzeczność porozchodzili się zaraz wszyscy, a stary miał czas ochłonąć, rozpatrzeć się i myśli rozbite pozbierać.
Służący nakrywał do stołu na dwie osoby.
Gdy pozostali sami, Radyg przypadł do niego żywo.
— Panie Wanderski kochany, nie wieszże, choć ty co o losie Roberta?
Na te słowa stary pochwycił go za rękę jak by się przeląkł, palec położył na ustach, łzy mu się do oczów rzuciły.
— Na miłość Boga! cóż się z nim stało? Wiesz co o nim?
— A któżby już lepiej o tem nieszczęśliwym miał wiedzieć nademnie, wyjąknął Wanderski — a pan?
— Ja od naszego rozstania w Wilnie, szukam go, dopytuję, gonię po świecie i dopytać nie mogę. Ja nie wiem nic, nawet czy żyje.
— A! żyje! żyje! rzekł Wanderski, ale — tu spuścił głowę.
Służący który miał do stołu podawać kręcił się ciągle, stary dał znak, że później opowie wszystko.
Ciekawość Radyga podbudzoną była do najwyższego stopnia, lecz posłuszny życzeniu gościa, przy obiedzie mówił tylko o dawnych studenckich historyach i obiadach. Przypominał swe przygody i Suchorowskiego, który teraz wysokie pono zajmował w hierarchij stanowisko, i Narymunda o którego zgonie wiedział, a jeszcze mu się na wspomnienie jego łzy kręciły.
— Czekam tylko żeby mi obowiązki moje dozwoliły choć na kilkanaście dni kiedy pojechać tam, do grobów moich, do Matki i Narymunda. Matce zawiozę kamień i położę przy tych, którem własnemi tam złożył rękami. Narymundowi drugi, bo ten mi był Ojcem z ducha.
Nareszcie obiad się skończył, sługę Radyg do miasta odprawił i przysiadł się do Wanderskiego. Na miłość Bożą, mów, począł nalegać, co się z Robertem stało?
A, potom ci ja tu przyszedł — odparł stary, ażebym wam powiedział wszystko i rady i pomocy wezwał. Żyje Robert... ale... niestety.ł.. Powiem panu od początku, wszystko jak było, bo byś inaczej mało zrozumiał. Byłem prawie ciągłym świadkiem przygód mojego biednego panicza.. wlókłem się za nim.