Bracia mleczni/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Drugiego dnia potem Radyg miał zwiedzić więzienie. Zdziwiło to nieco otaczających go, gdyż wprzódy inne było postanowienie, potrafił wytłumaczyć jednak zmianę tem, że one na szczególną baczność pod względem lekarskim zasługiwały, w chwili gdy w okolicy zaczynała się objawiać cholera. Od rana tedy rozpoczęła się ta urzędowa wizyta, tak przeciągnięta długo iż towarzyszący lekarzowi urzędnicy, dali się pod rozmaitemi pozorami pooddalać a lekarz z dodanym mu tylko do przeprowadzenia żołnierzem, sam pozostał. — Obchodząc gmach podzielony na różne kategorje uwięzionych wszelkiego stanu i płci ludzi, już gromadnie już pojedyńczo pozamykanych, Radyg w końcu znalazł się w korytarzu, w którym mieściły się izby dla szlachty przeznaczone. Jak wiadomo, nieosądzeni winowajcy w więzieniu korzystają jeszcze z praw stanu do którego należą. Szlachta może mieć osobne izby i wygodniejszą posługę.
Na ten raz żołnierz zapewniał Radyga, iż oprócz jednej — izby były próżne i więźnia w nich nie było żadnego. — Wskazał przy tem na drzwi, w których klucz był na zewnątrz umieszczony... Radyg dał mu znak iż może pozostać w korytarzu. Sam wszedł do środka.
Izdebka w której się znalazł, podobna do innych więziennych, niegdyś cela klasztorna z oknem od podwórka zabitem deskami, które tylko w górze nieco światła wpuszczały... z kratami żelaznemi w mur wbitemi, ciasna była i ciemna... Pod oknem jedynem stał mały stolik, obok tapczan z siennikiem i kołdrą wełnianą.. Na stoliku otwartą książkę łatwo poznać było jako Biblję. — W rogu tapczana siedział człowiek ubrany nędznie, z głową wypełzłą, z cerą żółtą, wsparty na rękach.. Usłyszawszy otwierające się drzwi, powoli podniósł oczy i ciekawie zaczął się przypatrywać nieznajomemu.
Radyg zamknąwszy za sobą celę, stanął opodal milczący, nie mówiąc słowa. — Więzień powoli wstał i opierając się o stolik, z oczyma wlepionemi w niego, czekał.
Chwila tak upłynęła... Robert kilka razy podniósł i spuścił oczy, nie poznał dawnego towarzysza, dziwiło go groźne milczenie przybyłego.
Erazm też nie wiedząc o przyjacielu nie domyśliłby się go w znędzniałym i zestarzałym przedwcześnie człowieku, którego miał przed sobą. Z pięknego owego Roberta został szkielet obleczony skórą zżółkłą, zmarszczoną, choć w rysach jego jeszcze czytać było można znękany ale niegdyś szlachetny charakter.
Radygowi serce biło; chciał mu się rzucić w objęcia, postanowił jednak choć spróbować, czyli go po głosie nie przypomni, czy w rozmowie go nie odgadnie. Zaczął ją od słów obojętnych, zapytując go o zdrowie, o wygody, o powietrze....
Usłyszawszy głos ten Robert drgnął, począł się pilnie wpatrywać i po chwili odwrócił oczy... Na zapytanie odpowiedział, iż tak jak jest, znajduje się niewygodnie ale znośnie.
— Pan jesteś lekarzem? zapytał.
— Odwiedzam szpitale i więzienia, dodał Radyg...
Dłużej już trudno mu było wytrzymać, szło tylko o to, ażeby żołnierz stojący pode drzwiami, nie usłyszał wykrzyku zdziwienia i radości. Korzystając więc z chwili, gdy Robert zwrócił nań oczy, Erazm palec położył na ustach i dał mu znak wyrazisty milczenia, a nim Robert z podziwienia mógł ochłonąć, rzucił mu się na szyję szepcząc cicho:
— Nie poznałeś mnie? Erazma? Jestem... Robercie... twój stary i wierny przyjaciel, o którym zapomniałeś zupełnie...
Nadzwyczajne było zdziwienie więźnia, który w uścisku tym osłabły, musiał w końcu paść na tapczan i słowa odpowiedzieć nie umiał...
— Powiedz żeś słaby, i żądaj aby cię umieszczono w szpitalu, dodał po cichu Radyg. Na dziś ci więcej powiedzieć nie mogę... Miej otuchę... zrobię co tylko jest w mocy ludzkiej, byś był wolnym.
Oczy Roberta błysnęły na chwilę, lecz jakby rozmysł nadszedł, spojrzał wnet ze zwątpieniem, z niedowierzaniem, ruszając ramionami.
— Powtarzam ci, proś zaraz jutro o przeniesienia cię do szpitala... ja wprzódy jeszcze powiem, że cię znalazłem chorym... dłużej pozostać nie mogę. Dla tego, że chcę ci służyć, nie powinienem podejrzeń obudzać... Bądź spokojnym.
Potem odstąpił Radyg żywo i głośno, począł mówić coś obojętnego skłonił się i wyszedł.
Ostrożność nie była zbyteczną, gdyż otwierając drzwi, znalazł żołnierza tuż przy nich, jakby na podsłuchach, co zresztą łatwo się ciekawością bezmyślną tłomaczyć mogło.
Wieczorem tegoż dnia przyszedł Wanderski niespokojny, dowiedzieć się o Roberta.. Radyg namyślał się czy ma go przypuścić do narady, czy sam wziąść na siebie spełnienie tego, co znajdował swym obowiązkiem.
Całą noc walczył z sobą usiłując zbadać własne sumienie, co mu czynić należało. Robert nie był zbrodniarzem rozmyślnym i zepsutym, w chwili gwałtownego gniewu obrażony, zapomniał się, bronił honoru swego... zabójstwo było przypadkowe. Czystem więc sumieniem mógł Radyg starać się go uwolnić w jakikolwiek sposób od kary ciężkiej, która go spotkać mogła. Wkrótce po zwiedzeniu więzienia znajdował się u gubernatora, i umyślnie w rozmowie wspomniał o więźniu, który, wedle jego zdania miał zaród niebezpiecznej choroby, i powinien był być przeniesionym do szpitala.
— Jak się nazywa? spytał gubernator.
Radyg powiedział nazwisko.
Na twarz urzędnika wystąpił wyraz gniewu i rozjątrzenia.
— Tego zbójcę, rzekł, nie warto by ratować nawet. Pan wiesz? zabił nam jednego z najzdolniejszych naszych radzców komissyi... księcia N... ojca kilkorga dzieci, nadzieję rodziny... człowieka, który miał najpiękniejszą przyszłość przed sobą.
— I jakaż była przyczyna tego wypadku? jeśli wolno zapytać? odezwał się Radyg.
— Stare jakieś współzawodnictwo z kawalerskich czasów, odrzekł gubernator, gdy jeszcze oba ci panowie starali się o tę panią z którą potem zabójca był żonaty... Książe miał się o niej odezwać nieprzyzwoicie... ale to go nie tłomaczy, mógł dochodzić krzywdy, mógł go wyzwać na pojedynek, a nie bezbronnemu nóż wbić w piersi.
Radyg zamilkł.
— Tego chorego, dodał urzędnik, można przenieść gdy się podoba, czy do szpitala, czy gdzie zechcecie, ale to mu się nie na wiele przyda... będzie w kajdankach taczki woził, to pewna. Książe... miał rodzinę możną. Żona, bracia, stryj, osoby wysoko położone, poprzysięgli, że najsrożej ukaranym być musi. I to mu się należy, to mu się słusznie należy, dodał gubernator.
— Ale pomimo to, przerwał Radyg, chory choćby nazajutrz miał być karanym, ma swe prawa, ja tylko te znam i o te się upominać muszę, to mój obowiązek.
— A! zapewne! zapewne, bardzo słusznie, dokończył urzędnik, alem chciał pana objaśnić, ażebyś się jego losem do zbytku nie rozczulał. Człowiek był płochy, zuchwały i dumny... chociaż nie miał się czem pysznić, bo majątku nie miał i zrujnowany był pod każdym względem.
Radyg w interesie przyjaciela musiał zupełnie zamilczeć o swoich z nim dawnych stosunkach i znajomości, odwrócił więc rozmowę na inny przedmiot.
Szukać musiał jakichś środków do uwolnienia Roberta, a najpierwszym z nich było przeniesienie go do szpitala, gdzie on rozporządzał i był sam za wszystko odpowiedzialnym.
Wprawdzie nie miał tu znajomych, brakło mu stosunków, a Wanderski na niewiele mógł się przydać, lecz Radyg nie tracił otuchy, że w jakikolwiek bądź sposób potrafi Roberta wyrwać z więzienia, choćby sam za niego paść miał ofiarą.
Wanderskiemu nie zdawało się potrzebnem zwierzać, ani starca niedołężnego wciągać w tę robotę, do której wcale dopomódz nie mógł. Gdy więc wieczorem nadszedł staruszek niespokojny aby się coś dowiedzieć o Robercie, Radyg uściskał go, posadził, ugościł, lecz na naglące zapytania, odpowiedział tylko ogólnikowo, iż wszelkich starań dołoży i nie ruszy się ztąd, póki Roberta z tego nieszczęścia nie wydźwignie.
— Ale cóż ty zrobisz, co możesz poradzić, mój panie Erazmie, łamiąc ręce zawołał Wanderski, mów, przecież my tu głowy łamali, ale cała klika przeciw niemu, zawzięli się... co tu począć. Dla nikogo nie są tak surowi jak dla niego. Do innych więźniów przystęp dozwolony, ja sobie wymodlić nie mogłem, żeby się do niego na chwilę docisnąć.
Radyg milczał słuchając.
— Różne mi myśli przychodziły do głowy, mówił Wanderski, na różne się brałem sposoby, wszystko daremne. Dawni przyjaciele, stosunki, krewni znać go dziś nie chcą. Jednego tu człowieka miłego przypadkiem znalazłem, co się nad nim ulitował, ale ten, choćby chciał, nie wiele może.
— Któż to taki? spytał, nie przywiązując zbytniej wagi do odpowiedzi Radyga.
— Nie wiem czy pan sobie przypomina ekonoma u prezesowstwa, Baworski się zwał.
— Pamiętam, miał syna, oddawał go do szkół.
— Tak jest, i niech mi pan daruje, mówił stary, jak to zwykle ubodzy łaknąc chleba, poszedł chłopiec na medycynę.
Radyg się uśmiechnął i dodał: jak ja...
— Jużciż, odparł Wanderski, w tem przecie nic złego nie ma.
— A cóż się z nim stało?
— Jest tu przy szpitalu.
— Kto? Julek Baworski!
— Ano! pan sobie nawet imię jego przypomniał.
— Spodziewam się, bom go dzieckiem czytać uczył w czasie wakacyi; ale, przy jakimże szpitalu? Wszak ja tu zwiedzałem wszystkie.
— Albo ja wiem jak on się nazywa: ale jeśliś pan zwiedzał szpitale jako zwierzchnik, toś go przecie gdzieś napotkać musiał.
Radyg napróżno usiłował sobie przypomnieć.
— To poczciwy, dobry, zacny chłopiec, rzekł Wanderski, przynajmniej przez niego coś posłać było można Robertowi, żeby mu więzienie osłodzić.
— Wiesz gdzie mieszka? spytał Radyg.
— Na Folwarkach, rzekł Wanderski, u rzeźnika Schaby.
— A mógłbyś go jutro prosić żeby był u mnie na obiedzie, wszakci to z jednej oba jesteśmy prowincyi, z jednego biednego stanu i jednego powołania. Mówicie że poczciwy i dobre ma serce, radbym go poznać.
— To on będzie szczęśliwy! zawołał stary, bo tu nie ma ani znajomych ani łaskawych... O! jutro go na obiad zamówię, nieochybnie.
— I sam przyjdź...
Na tem się skończyła rozmowa.
Radyg uszczęśliwiony był ze znalezienia Baworskiego, zdało mu się, iż od niego jakiegokolwiek światła zasięgnąć potrafi. Czekał więc niecierpliwie jutra.
W godzinie obiadowej, jeszcze przed Wanderskim stawił się młody doktór, którego Radyg już widział wprzódy w istocie, ale nazwiska jego nie zapamiętał. Jak wielu z pracowitego stanu ludzi, Juljan miał i postawę i twarz energiczną, nie uderzającą pięknością rysów, prawie pospolitą, lecz wpatrzywszy się w niego, poznać było można naturę zamkniętą w sobie, skupioną i silną; wyprostowany, sztywny, ruchów ostrych i niewyszukanych wcale, nie był zrazu ani miłym, ani pociągającym, oko Radyga znalazło w nim jednak człowieka, któremu śmiało zaufać było można.
Poznali się bez wielkiego wylewu słów, nie prawiąc sobie grzeczności, po żołniersku niemal. Zmierzyli się oczyma, Radyg podał mu szczerze dłoń i ofiarował przyjaźń. Baworski przyjął i dłoń i ofiarę bez zdziwienia, bez zbytnich uniesień, z prostotą, jakby czuł się godnym obojga. Podobało się Radygowi, że zbyt pochlebstwem i uniżonością nie zdobywał sobie szacunku, i umiał swą godność utrzymać, choć bardzo dobrze wiedział, jak jedno słowo wysoko położonego urzędnika, wiele dlań znaczyć mogło.
— Wątpię żebyś pan pamiętał stary elementarz z obrazkami, na którym miałem przyjemność uczyć go alfabetu, odezwał się Radyg... ale ja z tego biorę powód do przypomnienia się starej znajomości.
— Ja elementarz nietylko pamiętam, rzekł Julian, ale go nawet zachowałem na wieczną pamiątkę.
— A dla czegóż przy przedstawieniu nie chciałeś mi się pan przypomnieć?
— To rzecz bardzo naturalna, odpowiedział Baworski, ja jestem młodym, świeżo na medyka wyświęconym, dopiero doktorkiem, pan inspektorem i wysokim zwierzchnikiem. Gdybym się narzucał, mogłoby to ujść za interesowane wciskanie się pod jego protekcyję, a ja przyznam się panu, nie protekcyi chcę być sobie winien los lepszy, jeśli mi on przeznaczony.
Tak się poczęła rozmowa.
Po obiedzie, który upłynął na pogadankach o miejscowych różnych urządzeniach i ciekawościach, Wanderski odszedł, a dwaj medycy zostali sami. Radyg zaprowadził Baworskiego do swego gabinetu na cygaro.
— Widujesz pan Roberta? zapytał go po cichu.
— Właśnie dziś go przeniesiono do mojego szpitalu, rzekł Juljan.
— A! zawołał Radyg, to bardzo szczęśliwie, pan wiesz jakie mnie z nim łączyły stosunki, ile ich rodzinie winienem.
— Ja się też im czuję obowiązanym, kosztem prezesa oddawany byłem do szkół... przerwał Baworski.
— Czemby losowi jego ulżyć można? spytał Radyg.
— Tymczasową ulgę przyniesie szpital, bo mu tu będzie wygodniej, lecz mała ztąd pociecha. Ludzie są zajadli na niego, niema ani jednego obrońcy i przyjaciela, oprócz nas... Sąd lada chwila o losie jego rozstrzygnie, a zdaniem powszechnem, czeka go pozbawienie praw stanu, i zesłanie na lat kilkanaście do ciężkich robót w kopalniach. O ile mnie się zdaje, Robert nie wytrzyma ani podróży, ani klimatu, ani niewygód jakie znieść będzie musiał. Zdrowie jego wątłe.
Radyg zachmurzył się, milczał.
— Staraj się go pan jak najdłużej zatrzymać w szpitalu, dorzucił.
— Jest to rzecz niemożliwa. Póki pan tu jesteś, mówił Juljan, poparty przez niego, mogę decydować, że pobyt w szpitalu jest konieczny; na nieszczęście, starszy lekarz od którego zależę, jak najgorzej jest usposobiony. Już dziś wyrzucał mi, że go niepotrzebnie wzięto, i że mu lepszą izbę naznaczyłem, złożyłem się wiadomym mi rozkazem pańskim. Co potem będzie, nie wiem. Radbym mu usłużyć, ale jestem podwładnym, słuchać muszę.
Radyg się zamyślił.
— Ułatw mi pan przynajmniej bezpieczną z nim rozmowę, wszak to możliwe, rzekł po chwili.
— Nie tylko możliwe, ale z mojej strony niewymaga żadnego ułatwienia. Przyjedziesz pan kiedy zechcesz na oglądanie szpitala... a zabawisz nie zwracając oczów, ile się podoba.
— Ale starszy lekarz nadjechać może?
— Wybierz pan godzinę w której właśnie przybyćby nie mógł.
— A ta jest?
— Poobiednia, rzekł Juljan, sypia po obiedzie i zakazał się budzić.
— Ja go dziś jeszcze uwolnię od towarzyszenia mi w wycieczkach po koleżeńsku, dodał Radyg.
Skutkiem tej umowy, Erazm o naznaczonej godzinie, pieszo aby na siebie nie zwracać uwagi, jakby tylko dla odwiedzenia Baworskiego, udał się do szpitala. Gospodarz w pełnej formie czekał nań już w progu, weszli o mroku. Dla niepoznaki przesunęli się przez parę sal i do kilku łóżek przystąpili, nareszcie Radyg przez wskazane drzwi wszedł do celi Roberta.
Tu już wygodniej mu było, jaśniej, czyściej, a choć przywdziać musiał strój wszystkich szpitalnych gości, miał niektóre wyjątkowe wygody, w które go troskliwy Juljan mógł opatrzeć.
Przy jaśniejszem świetle, twarz Roberta jeszcze straszniej wychudłą i zniszczoną wydała się Radygowi. Oczy miały jakiś blask chorobliwy, ruchy coś gorączkowego, wyraz fizyognomii był rozpaczliwy chwilami lub apatyczny.
Erazm usiadł przy nim z czułością chwytając go za ręce.
— Nieprawda, tu ci lepiej trochę?
— I wiem, że tobie to winienem, ale niedługo potrwać to może.
Obejrzał się i począł pilnie wpatrywać w przyjaciela.
— Mój Boże! zawołał, co za zmiany nietylko w losie nas obu, ale w twarzy... jabym cię nie poznał, ty mnie.
— Zdaje mi się, że poznałbym cię był jeszcze.
— Któżby powiedział, gdyśmy się w Wilnie żegnali, a ja jechałem w świat pełen nadziei, że tak się spotkamy.
— I ktoby powiedział, dodał Radyg, że ja, owo chłopię zmarzłe, które ty odciągnąłeś od grobu Matki i uratowałeś od zatracenia, przyjdzie do ciebie do więzienia powiedzieć ci: oto jestem, abym ci mój dług spłacił!
Robert zaczął nań zdziwionemi poglądać oczyma. Trochę się zmarszczył i zdawał jakby urażonym...
— Nie wiem o jakim długu mówisz, przerwał żywo. Wypłacił mi się uczynek, który serce dokonało, tylą pociechami, że z lichwą za tę zasługę oddaliście mi dawno, więcej niż ona była warta.
— Wolno ci to tak pojmować, rzekł Radyg, ale mnie, nie.. Prawdziwie opatrznościowo się tu znajduję, i zrozumiałem co mi rozkazano dokonać. Kochany Robercie! Nie mam ani rodziny, ani żony, ani dzieci, na świecie jestem sam... Mojem zadaniem dotąd było służyć chorym, ubogim, biednym, cierpiącym... pamiętam los mojej Matki! Nie wiem sam jak dobiłem się stanowiska, majątku, pewnego znaczenia i zaufania. Do wszystkiego tego nie przywiązuję zbytniej wagi, gotów jestem poświęcić wszystko, a muszę cię ocalić.
— Mnie? ocalić? śmiejąc się boleśnie, spytał Robert, ale to jest rzecz niepodobna po prostu, jakimże sposobem?
— Właśnie, sposobu szukać muszę i znajdę, dodał Radyg, chcę tylko ażebyś wiedział, o tem mojem postanowieniu i nabrał otuchy.
Słysząc to Robert wcale nie okazał radości, wziął go za rękę, ścisnął i począł wolnym głosem:
— Słuchałem ciebie, posłuchaj że ty mnie. Mówiłeś mi o swoim losie, ja ci moje położenie w dwóch słowach odmaluję. Zużyłem się, przeżyłem, na nic nikomu nie jestem ani potrzebnym, ani użytecznym. Po cóż ty masz mnie ratując, siebie ważyć na nierównej szali, będąc stokroć więcej wart... Tyś dla biednych pomocą i ratunkiem, a ja nawet sam sobie na nic się już nie zdam... Dziękuję ci... ale to...
Niedokończył Robert.
— Ot, rzekł po chwili, miło mi, żem cię tu spotkał, że mogę ścisnąć jeszcze dłoń przyjazną, gdy tu żadnej nie mam; miło mi przemówić, przypomnieć, odetchnąć, potem co będzie to będzie. Ochoty do życia nie mam.
— Ale masz obowiązek życia i niesienia niem pożytku światu, zawołał Radyg. Nie będę ci prawił kazań, ale im więcej sam czujesz się przygniecionym, tem konieczniejszą rzeczą jest podnieść się, choćby życie na nowo rozpocząć było potrzeba.
— Spojrz-że na mnie! śmiejąc się gorzko, rzekł Robert... to ironija chyba. Z czemże ja to życie rozpocznę?
— Nie wiem z czem, ale ci powiem z kim. Ze mną, bo ja cię nie opuszczę.
Robert zamilkł, jakby już spierać się nie chciał więcej, i uważał to za rzecz próżną, do niczego nie prowadzącą.
Radyg nie zdołał martwego rozbudzić jeszcze, nie zrozpaczył wszakże.
Zaczęli mówić o innych rzeczach. Doktór opowiadał mu swoje życie, przejścia, szczęśliwe okoliczności, które mu dopomogły do wydźwignięcia się tak prędkiego. Robert słuchał mało się ożywiając. Kilka razy chciał go na spowiedź wzajemną wyciągnąć doktór, lecz napróżno. Zamykał się w ogólnikach, nic szczegółów nie dotykając.
Na ten raz trzeba było na tem poprzestać. Nadszedł Juljan, usiłowano więźnia rozbawić, przyniesiono herbatę; starano się myśl jego oderwać od teraźniejszego stanu, był zaś długą samotnością i cierpieniem tak zdziczały, iż się na chwilę rozerwać nie dał.
Spóźniona godzina zmusiła Radyga na ten pierwszy raz, po wyczerpaniu wszystkich przedmiotów wyjść, przyrzekając powrót jak tylko będzie można najrychlejszy. Juljan wyszedł z nim razem. Udali się do jego mieszkania.
— Stan Roberta gorszy jest niż się spodziewałem, odezwał się Radyg. Ufałem jego temperamentowi wrażliwemu, ale łatwo pozbywającemu się wrażeń. Znękany jest nad wyraz, moralnie i cieleśnie chory. Pan staraj się go pokrzepić, ja będę pomagał.
Ścisnęli się za ręce, niepotrzebując słów wielu aby się zrozumieć i rozeszli.
Radyg, który początkowo krótki tylko czas miał zabawić w Kamieńcu, musiał szukać pozorów dla przeciągnięcia tu swego pobytu. Nie wszyscy mu tu radzi byli, szczególniej podwładni. Przedłużone te odwiedziny obudzały niepokój w nich, bo się kazały domyślać, że znalazł coś co chciał pilniej dośledzić i zbadać; trwożyli się wszyscy, którzy w sumieniu grzech jakiś mieli sobie do wyrzucenia. Radyg głośno tłomaczył się tem, iż rad był wypróbować nowe lekarstwo o cholerze, która się tu objawiała. Nie wierzono mu jednak; w głowach niespokojnych ludzi roiło się, że się maskować tylko musiał, że mogły być jakieś doniesienia tajemne o nadużyciach, które usiłował dośledzić.
Drugiego dnia sam miejscowy urzędnik najwyższy, wziąwszy go do gabinetu na cztery oczy, począł się niespokojnie wypytywać, czy co znalazł w nieporządku, czy miał jakie polecenia szczególne?
— Ale nie, daję panu słowo, rzekł Radyg. Mój objazd urządziłem tak, ażebym miał dosyć czasu zatrzymać się dłużej tam, gdzie mnie stan zdrowia ogólnego, położenie miejsca, szczególne choroby będą zajmować. Korzystam z tego i chcę tu dłużej zabawić, ale nic w tem tajemnego i tajemniczego nie ma.
Wejrzenie otwarte, mowa wesoła i szczera przekonały: na tem się skończyło. Lecz w mieście wcale się nie uspokojono. Wiedząc o stosunkach Juljana z Radygiem, zabiegano do niego, zaklinając go ażeby starał się dobadać przyczyny. Baworski napróżno zaklinał się i ręczył, że Radyg po prostu chciał wypocząć; kiwano głowami... Czapki gorzały!
Ten i ów starał się ująć zwierzchnika, zapraszano go na wieczory, na obiady, Radyg nie lubił właśnie tych przyjęć i uwalniał się od nich.
Co najgorzej śledzono jego kroki, stosunki, nie mógł się ruszyć z domu, by za nim kto nie szedł w tropy, a to właśnie nadzwyczaj utrudniało i widywanie się z Robertem i obmyślenie środków uratowania go.
Ratunek jedyny był w ucieczce... o tej wszakże pomyśleć nawet było trudno. Szpital ten, w którym i więźniów było wielu, i żołnierzy, strzeżony był dniem i nocą; wszystkie wyjścia osadzone były wartami, podwórze otaczał wysoki częstokoł, po za nim jeszcze chodziły szyldwachy i pilność była jak największa. Oprócz straży wojskowej lekarz zawiadujący szpitalem, a tym był właśnie Juljan, odpowiadał za chorych, zostających pod jego nadzorem.
Kilka dni rozpatrując się w tem wszystkiem, Erazm przekonał się tylko o niemożliwości ułatwienia ucieczki. Trzeba było szukać innego jakiegoś środka, zachodził w głowę, nie mógł go znaleść. Wreszcie sam Robert tak zawsze jeszcze był znękany i obojętny, iżby się na żaden plan i usiłowanie wyrwania z więzienia nie zgodził.
Nie zrażało to Radyga.
— Muszę, powtarzał sobie codziennie, winienem mu to czem jestem, nie opuszczę go!
Tymczasem, na wszelki wypadek, zawiązywały się znajomości i stosunki. Urzędowe położenie Radyga czyniło go pożądanym wszędzie, równie jak sława lekarska. Szukano go, zapraszano, narzucano mu się aż do zbytku. On, wśród tego tłumu upatrywał kogoś coby mu się przydać mógł, i wprost lub bez wiedzy dopomódz...
W liczbie osób, które codziennie widywał, znajdował się człowiek niemłody, niegdyś bardzo możny, dziś zrujnowany zupełnie, który pozbywszy wsi i majątków, od lat wielu już siedział w mieście, miał dom otwarty, przyjmował u siebie zawsze dosyć liczne towarzystwo i umiał dobrze być ze wszystkiemi. Byłto sędzia Bydlewski, lat mieć mogący około sześćdziesięciu, figura poważna na pozór i serio zawsze prawiąca rzeczy dowcipne i zabawne; sławny smakosz i doskonały gospodarz do paradnych obiadów, naostatek najlepszy gracz w wista i preferansa na gubernię całą. Co wieczora zbierało się u niego przynajmniej cztery stoliki miłośników gry skromnej; dawano doskonałą herbatę i ciasteczka, były cygara, towarzystwo miłe i bez ceremonii, a najwyżsi urzędnicy i najmożniejsi obywatele z przyjemnością tu uczęszczali. Bydlewski starał się wielce o znajomości z doktorem, bo miał starą chorobę wątrobową, nieuleczoną, którą z pomocą każdego nowego lekarza, próbował zwyciężyć napróżno. Nie zrażało go to wcale, i gdy się trafił doktór inny, radził się go, aby po kilku tygodniach przekonać, że stara słabość była nieuleczoną.
Sławny Radyg obudził w nim nadzieję, nie dziw też, że się chciał wszelkiemi środkami przypodobać, a że pieniędzy nie miał, usłużnością i grzecznościami płacił. Ponieważ Bydlewski oddawna tu zamieszkały, znał doskonale ludzi i stosunki, a w pierwszej rozmowie okazał trochę sympatyi dla wspomnionego przypadkiem Roberta, Radyg postanowił spróbować, czyby mu się nie udało spożytkować tę znajomość. Jednego dnia zacząwszy od wątroby pacjenta, o której długo i szeroko się rozgadał, Erazm przeszedł do rozmowy o różnych rzeczach, aż o nieszczęśliwym wypadku Roberta. Przyznał się panu Bydlewskiemu, iż znał jego rodziców, że bardzo żałował zagrożonego ciężkim losem, nieszczęśliwego, a opuszczonego od wszystkich człowieka.
— Ja go także żałuję, rzekł cicho sędzia, znałem go dobrze, miły człowiek, sympatyczny, grywał tu u mnie w wista i preferansa co wieczór. Bardzo mi go żal, a tu z żalem i przyjaźnią dla niego, nawet się zdradzić nie można nie chcąc być źle widzianym, tak są na niego wszyscy zajadli.
— Czyżby nie było środka uratowania go? zapytał Radyg?
— Jaki? spytał Bydlewski, nie widzę żadnego. Jeśli się mam panu przyznać, nie dalej jak wczoraj mówił mi prezes sądu kryminalnego, że wyrok jest bliski, i że będzie do ciężkich robót skazanym.
— Ale on nie wytrzyma podróży, rzekł Radyg.
— To umrze w drodze biedny! odparł Bydlewski.
— Szkoda człowieka!
Sędzia powtórzył: wielka szkoda człowieka.
Po chwilce Radyg znowu coś zaczął o wątrobie, a poradziwszy coś choremu, dodał:
— Zrób mi pan tę łaskę, dowiedz się kiedy wyrok ma być ogłoszony?
— Dobrze, rzekł sędzia, a gdybym w czem jeszcze mógł mu być pomocnym...
Radyg ścisnął jego rękę.
— Czyń pan co możesz dla ulżenia jego losowi, obudź litość dla niego...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.