Bracia Karamazow/Rozdział szósty/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MORDERSTWO.

Dymitr pewien był, że Grusza znajduje się u Fedora Pawłowicza, tam też i sam pośpieszył. Zdawało mu się, że uchwycił nić całej intrygi, a w głowie szumiało mu, jak wichrem. Posądzał wszystkich o zaprzedanie się ojcu, nawet Smerdiakow wydał mu się niepewnym, to też nie poszedł do przyjaciółki jego, Maryi Kondratiewny, której ogród służył mu zwykle jako punkt obserwacyjny. Obrał zupełnie inną drogę i, okrążywszy ogród ojca, dostał się do niego od tyłu, przełażąc przez płot, w miejscu, gdzie, według opowiadań, przedostała się tam niegdyś Elżbieta Smerdiaszka, matka Smerdiakowa. — Z wysokości parkanu Dymitr dojrzał oświecone okna domu. — „W sypialni światło, rzekł sam do siebie, zatem ona tam jest” — skoczył do ogrodu i ukrył się tam, zachowując się jaknajciszej, aby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. — Spokój i milczenie panowały wszędzie, a noc była tak cicha, że nie słychać było najlżejszego nawet szmeru wiatru.
„Byle kto nie usłyszał mego skoku” — pomyślał, — „zdaje się nie”. — Postał minutę, a potem zaczął cicho stąpać po trawie, przekradając się w stronę okna. — Pod samym oknem rosły gęste krzaki bzu i kaliny, tam postanowił się ukryć, co mu się wkrótce udało. Przyczaił się więc, wstrzymując dech w piersiach. „Trzeba przeczekać” — pomyślał. — „Jeżeli słyszeli kroki moje i nadsłuchują, trzeba ich przekonać, że się im ten szelest przesłyszał. Byle tylko nie kaszlnąć, ani kichnąć”.
Przeczekał dwie minuty, ale serce biło mu tak mocno, że się prawie dusił. — „Nie wytrzymam dłużej” pomyślał, trzeba spojrzeć przez okno.
Stał w tej chwili za krzakiem, którego przednia część oświecona była blaskiem światła, płynącym z okna sypialni Fedora Pawłowicza. — „Jaka czerwona kalina” — pomyślał niewiadomo zkąd Mitia. — Cicho ostrożnie, podkradł się ku oknu, a wspiąwszy się na palcach, spojrzał do wnętrza. — Widać było, jak na dłoni, całą sypialnię. Był to niewielki pokój, przedzielony w poprzek parawanem, który Fedor Pawłowicz mianował z pompą „chińskim”. „Oto chiński parawan, — pomyślał sobie, — a za nim Grusza”. Przyglądać się zaczął uważnie postaci ojca. Stary rozpustnik ubrany był w jedwabny pasiaty szlafrok, którego Mitia nieznał, przepasany był jedwabnem sznurem zakończonym kutasami, poły szlafroka odchylone na piersiach, odkrywały cienką koszulę śnieżnej białości, ze złotymi spinkami, na głowie miał Fedor Pawłowicz czerwoną chusteczkę, tę samą, w której go widział Alosza. „Wystrojony” — pomyślał Dymitr. — Stary stał blizko okna widocznie zamyślony, i jakby nasłuchiwał. Nie usłyszawszy nic, zbliżył się do stołu i nalał sobie kieliszek koniaku, który wychylił. Odetchnął potem całą piersią, a zbliżywszy się ze światłem do zwierciadła, począł się sobie uważnie przypatrywać. Prawą ręką poprawiał czerwoną przepaskę na czole, — i dotykał guzów i siniaków, które mu jeszcze nie znikły.
„Widocznie jest sam” — pomyślał Mitia. — W tej chwili Fedor Pawłowicz odszedł od zwierciadła i zbliżył się do okna, zaglądając w ogród. Mitia w jednej chwili odskoczył w tył. „Więc może ona ukryta za parawanem, może już śpi” ukłuło go w serce. Fedor Pawłowicz odstąpił od okna i siadł przy stole z twarzą widocznie zafrasowaną, oparłszy głowę na ręku. „Niema jej, gdyby była, wyglądałby inaczej” — pomyślał Dymitr. — Jakaś głupia, bezmyślna złość zakipiała w nim na przypuszczenie, że Gruszy niema. Umysł miał w tej chwili dziwnie jasny, i zdawał sobie sprawę ze wszystkiego z najściślejszą dokładnością. Ale troska z powodu niewiadomości i niepewności rosła w nim z każdą chwilą.
„Jest ona tu wreszcie? czy nie ma jej?” — pomyślał ze wściekłością w duszy i powziąwszy zaraz stanowcze postanowienie, stuknął w okno podług umówionego ze Smerdiakowem sposobu, najpierw dwa razy cicho, a potem trzy razy głośno, stuk, stuk, stuk. Tak właśnie miała dawać znać o sobie Grusza, w razie, gdyby przybyła. Słysząc te uderzenia stary Karamazow wzdrygnął się cały potem skoczył ku oknu, otworzył je szybko i rozpatrywać się począł w ciemności.
Mitia, oczywiście, usunął się w cień.
— Gruszeńka! — wołał drżącym pół szeptem Fedor Pawłowicz! — czy to ty?
Odezwijże się, mamoż ty moja! Aniele drogi. — Był straszne wzruszony i zadyszany.
— Więc niema jej. — uspokoił się Mitia.
— Gdzieżeś ty! — wołał stary, wychylając głowę na prawo to na lewo. — Chodże tu, chodź, prezent ci śliczny przygotowałem, zaraz pokażę.
— Mówi o trzech tysiącach, — pomyślał Dymitr.
— Gdzież jesteś? gdzie! rybko ty moja, może pod drzwiami, czekaj, zaraz otworzę. — I stary posunął się ku drzwiom. Mitia nie spuszczał go z oka. Nienawistny profil starego rysował się wyraźnie na tle oświeconej szyby. Obrosły jego podbródek, haczykowaty nos, rozchylone lubieżnym uśmiechem usta. Mitia uczuł w sercu dziki gniew, połączony z nieopisanym wstrętem. Było to uczucie, o którem mówił Aloszy, w chwili gdy ten robił mu wyrzuty mówiąc: „Jak możesz nawet mówić, że byłbyś w stanie ojca zabić”?
— Nie wiem — odparł wówczas Mitia, — może go zabiję, a może nie zabiję, boję się wstrętu mego i nienawiści dla jego twarzy i jego bezwstydnego uśmiechu.
Tych samych uczuć doświadczał i teraz.
— Bóg sam czuwał nademną, — opowiadał później Mitia, przypominając tę chwilę.
W tym samym czasie ocknął się ze snu stary Grigor i mimo, że czuł silny ból krzyża, ubrał się i wyszedł na ganek oficyn. Być może, czujne sumienie starego sługi poczęło mu robić wyrzuty, że zostawia dom bez nadzoru w tak niebezpiecznych czasach. Smerdiakow leżał w przyległej izdebce, wśród powtarzających się ataków epileptycznych. Grigor obaczył odrazu, że okno od sypialni Fedora Pawłowicza oświecone jest i otwarte. Cóż to może znaczyć? nie lato przecie — mruknął sam do siebie. W tej chwili, w odległości jakich czterdziestu kroków, przebiegła w poprzek ogrodu jakaś postać ludzka. Widząc to Grigor pośpieszył w głąb ogrodu, a znając widocznie miejscowość lepiej, niż zbieg, przeciął mu drogę, w chwili właśnie, gdy ten usiłował przeleźć przez parkan. Uciekającym był, oczywiście, Dymitr, który stał już na parkanie, Grigor wspiął się i obiema rękami uchwycił go za nogę, krzycząc na cały głos:
— Ojcobójca!
W tejże chwili jednak padł na ziemię, jak gromem rażony. Mitia zeskoczył z parkanu i pochylił się nad leżącym. W ręku trzymał jeszcze mosiężny tłuczek, który machinalnie rzucił na trawę. Tłuczek potoczył się dalej na środek ścieżki. Mitia dotknął ręką głowy starca, była ona cała we krwi. Chciał koniecznie dowiedzieć się, czy rozwalił mu czerep na śmierć, czy też ogłuszył go tylko, ale krew ciepła oblała obficie drżące jego palce, nie pozwalając mu rozpoznać głębokości rany. Wyjął machinalnie chustkę z kieszeni i począł nią bezmyślnie obcierać zranioną głowę Grigora, oczywiście, bez żadnego skutku, chustka tylko przemokła na wskroś krwawą posoką. „Boże wielki i czemuż to właśnie on, — szepnął Dymitr, jakby się ocknąwszy. — No, teraz już wszystko jedno, upadł stary i leży”. Wdrapał się szybko na parkan, skoczył na ulicę i począł szybko biedz. Niektórzy zapóźnieni przechodnie, opowiadali później, że widzieli człowieka przebiegającego niezmiernie szybko ulice miasta.
Dymitr pobiegł, oczywiście, do mieszkania Gruszy. Pokojówka jej, Fenia, zaklęła na wszystko stróża, aby nie wpuszczał do bramy kapitana. Ale zdarzyło się tak, że stróż wezwany został do gospodyni, a miejsce jego zastępował bratanek, który lubił Dymitra za jego sute napiwki i wpuścił go natychmiast.
Chłopak, wiedząc, że Dymitr był częstym gościem Gruszy, nie omieszkał uwiadomić go, o jej wyjeździe.
— Gdzież wyjechała? — pytał Dymitr.
— Do Mokroje.
— A poco?
— Tego nie mogę wiedzieć. Podobno do jakiegoś oficera, który ją tam zaprosił i konie po nią przysłał.
Dymitr, nieprzytomny, rzucił się do kuchni, szukając Feni. Dziewczyna szykowała się właśnie do snu wraz z babką; obie kobiety, polegając na przyrzeczeniu stróża, że nie wpuści kapitana, zaniedbały zaryglować drzwi. Dymitr rzucił się przeto ku Feni i chwycił ją za gardło.
— Gadaj mi zaraz! gdzie ona? z kim pojechała do Mokroje! — wrzasnął jak obłąkany.
— Ach powiem gołąbku, powiem wszystko, nic nie zataję, — jęczała zdławionym głosem Fenia, — na wpół żywa ze strachu. — Pojechała tam do oficera.
— Do jakiego oficera? — ryknął Mitia.
— Do tego swojego, pierwszego, co to był pięć lat temu, a potem ją rzucił, a teraz znów powrócił.
Dymitr puścił gardło Feni i stał teraz przed nią, blady i bez słowa. Po oczach tylko jego można było poznać, że do najdrobniejszego szczegółu i wszystkiego się domyślił. Biedna Fenia, zmartwiała ze strachu, siedziała w postawie obronnej, z wyciągniętemi przed siebie rękoma, wpatrując się rozszerzonemi źrenicami w twarz swego prześladowcy. Dymitr stał przed nią nieruchomy, mając twarz i ręce uwalane we krwi, widocznie biegnąc szybko, ocierał pot z czoła zakrwawioną chustką, i ztąd zostały mu czerwone plamy na czole i prawym policzku. Usposobienie jego zmieniło się nagle z gruntu, zapomniał o poprzedniem swojem uniesieniu, które przerazić tak musiało obie kobiety i w martwem jakiemś osłupieniu opadł na krzesło obok Feni. Siedział tak pogrążony w myślach i wszystko rozjaśniło mu się nagle, jak na dłoni. Wszakże wiedział doskonale o tym oficerze, sama Grusza opowiadała mu o nim kilka razy, czytał nawet jego list, przysłany przed miesiącem. Jakim sposobem mógł tak gruntownie o tem zapomnieć. Więc cały miesiąc prowadziła się ta cała sprawa, przy nim i w jego oczach prawie, a on niczego się nie domyślał i nie zwrócił na to uwagi. Dlaczego? dlaczego tak zupełnie nie troszczył się o tego oficera, on, tak namiętnie zazdrosny o każdego innego.
Naraz zwrócił się do Feni i cicho, łagodnie, jak dziecko potulne, zadawać jej zaczął pytania. Ona też odpowiadała mu z dziwną gotowością, jak gdyby chcąc przedstawić mu całą prawdę, o ile można najwierniej. Nie chciała przytem wcale robić mu przykrości, owszem, przeciwnie, w głosie jej czuć było jakby chęć złagodzenia tego, co mogło mu być niemiłe. Opowiedziała więc o wizycie Aloszy i Rakitina, i przyjazd trójki z Mokroje i jak pani jej, odjeżdżając, poleciła jeszcze przez okno powiedzieć Dymitrowi, że kochała go przez całą godzinę i że nakazuje mu, aby o tem nie zapominał. W końcu Fenia ośmieliła się już tak dalece, że nie wahała się spytać wprost:
— Dlaczego pan ma ręce zakrwawione, Dymitrze Fedorowiczu, całe we krwi.
— We krwi, — odpowiedział machinalnie Dymitr, patrząc na swoje ręce, natychmiast jednak zapomniał znów i o rękach swoich i o pytaniu Feni i pogrążył się powtórnie w martwą zadumę. Upłynęło może jakich dwadzieścia minut od chwili, gdy wpadł tutaj, a siedział jeszcze zamyślony, tylko z twarzy jego znikł wyraz pierwotnego osłupienia, a miejsce jego zajęła jakby nowa jakaś myśl, lub raczej silne jakieś postanowienia.
Wstał nagle z miejsca i uśmiechnął się dziwnie.
— Panie! co się panu stało? — pytała znów Fenia, tym razem jakby ze współczuciem, pokazując na jego ręce.
Dymitr spojrzał znów na swoje ręce.
— To krew Feniu, — rzekł, patrząc na nią z dziwnym wyrazem — ludzka krew. O Boże, i pocóż została przelana?
— Widzisz — mówił dalej, patrząc na nią, jakby chciał jej dać do odgadnięcia jakąś zagadkę. — Ja taki jeden wysoki płot... przeszkoda... rozumiesz. Otóż jutro, nim słońce wejdzie... Mitieńka Karamazow przeszkodę tę przeskoczy. Nierozumiesz Feniu, co to za przeszkoda, mniejsza z tem i tak jutro usłyszysz o mnie i wszystko zrozumiesz. A teraz bywaj zdrowa. Nie będę nikomu zaporą, usunę się, potrafię się usunąć. Żyj radości moja! Kochała mnie godzinę, a ty kochaj na wieki Mitienko, tak mnie nazywała, pamiętasz?
Z tymi słowami wyszedł z kuchni, a Fenia przeraziła się tem jeszcze bardziej, niż poprzednio jego wejściem. W dziesięć minut potem Dymitr wchodził do mieszkania młodego Perchotina, owego urzędnika, który pożyczył mu dziesięć rubli na zastaw pistoletów. Perchotin zabierał się właśnie do wyjścia i Dymitr zatrzymał go w progu.
— Co panu jest? — zawołał, dostrzegłszy krew na jego twarzy.
— Przychodzę po pistolety, — mówił śpiesznie Dymitr, — przynoszę panu pieniądze, dług mój, który z wdzięcznością zwracam. Tylko proszę, dajcie mi prędko moje pistolety, Piotrze Iliczu.
Perchotin wpadał w coraz to większe zdumienie. W rękach Miti ujrzał sporą pakę banknotów, które ten trzymał przed sobą jakby na pokaz. Chłopak posługujący, który otwierał drzwi Dymitrowi, opowiadał potem, że ten, wchodząc do przedpokoju, trzymał w ten sam sposób banknoty, widocznie niósł je tak przez całą ulicę. Nikt przecie nie obchodzi się tak z pieniędzmi. Były to same tęczowe storublówki, a według późniejszych zeznań Perchotina, musiało ich być, sądząc na oko, jakich dwa lub trzy tysiące. Sam Dymitr Fedorowicz był w jakiemś wyjątkowem nienormalnem podnieceniu. Odpowiadał w sposób urywany i zagadkowy i wyglądał na człowieka bardzo czemś rozradowanego.
— Co się panu stało? — zawołał znów Piotr Ilicz, przypatrując się swemu gościowi, — wszędzie krew, czy się pan skaleczył, spójrz pan na siebie. — To mówiąc ujął go za ramiona i postawił przed zwierciadłem.
Mitia, obaczywszy krwawe plamy na twarzy, gniewnie brwi zmarszczył.
— Tego jeszcze brakowało! — mruknął ze złością i szybko przełożył banknoty z prawej, do lewej ręki, poczem sięgnął do kieszeni po chustkę.
Wtedy pokazało się, że chustka jest cała przesiąknięta krwią, ale to tak, że nie było na niej ani jednego białego miejsca. Krew była nie zupełnie jeszcze zaschnięta, zgęszczona i lepka. Dymitr z gniewem rzucił zakrwawioną chustkę na podłogę.
— Cóż u dyabła! Nie mógłbyś pan mi dać jakiej suchej szmatki do obtarcia?
— A! więc pan nie jesteś skaleczony, a tylko poplamiłeś się, w takim razie najlepiej byłoby umyć się odrazu. Oto umywalnia, znajdziesz tu wszystko, co potrzeba.
— A! dobrze, ale gdzież ja tymczasem to zostawię, — odpowiedział Mitia, wskazując bezradnie na banknoty, które trzymał w ręku i patrzył pytająco na Perchotina, jakgdyby on jeden mógł doradzić mu skutecznie, co ma robić z pieniędzmi.
— Wsuń pan je do kieszeni, albo połóż tu na stole, nikt nie ruszy.
— Do kieszeni, a tak, dobrze. Chociaż nie, to wszystko głupstwo, — zawołał, jakby nagle oprzytomniawszy. — Najpierw skończymy z pistoletami, oddaj mi je pan, bo mi są bardzo, bardzo potrzebne, a to pańskie pieniądze. Tylko śpieszmy, bo mi bardzo pilno. — I wyjął z pakietu jedną sturublówkę, którą podał Perchotinowi.
— Nie będę mógł nawet wydać panu reszty — zauważył tamten. — Czy nie masz pan drobniejszych pieniędzy?
— Nie mam, — odparł Mitia, odwracając kilka banknotów, jakby się chciał upewnić o prawdzie słów swoich. — Cóż teraz będzie? — Zwrócił znów pytające wejrzenie na Perchotina.
— Zkądże się pan tak nagle zbogacił? — zauważył ten. — Poczekaj pan, poślę chłopca do sklepu Płotnikowa, tam późno zamykają, będą więc nam mogli zmienić. Chodź-no tu, Misza! — zawołał na chłopca.
— U Płotnikowa! wyborna myśl! — zawołał Mitia, jakby wpadłszy nagle na dobry pomysł. — Słuchaj, Misza, — mówił zwracając się do chłopca, — biegnij do Płotnikowa i powiedz mu, że Dymitr Fedorowicz kazał mu się kłaniać i zaraz sam tam będzie. Niech każe przygotować trzy tuziny flaszek szampana, tak samo, jak przeszłym razem, kiedyśmy jeździli do Mokroje. Wtedy wziąłem z sobą cztery tuziny — objaśnił Perchotina, poczem znów zwrócił się do chłopca, wydając mu polecenia. — Niech przygotuje jeszcze sery, pasztet strasburski, szynkę, kawior, tak za sto, lub sto dwadzieścia rubli. Niech dodadzą jeszcze kawonów, dwa lub cztery, czekolady, lodowatego cukru, kilka funtów pomadek, tak samo, jak wtedy, tak, na trzysta rubli, razem z szampańskiem. Nie zapomnij tylko, Misza! Misza mu na imię? — pytał Perchotina.
— Ależ poczekaj pan, — przerwał mu tamten, słuchając z niepokojem i patrząc na niego badawczo. — Pójdź pan lepiej sam, on nie spamięta i coś poplącze.
— Poplącze, niezawodnie poplącze, — potwierdził Dymitr. — Słuchaj Misza! uściskam cię za fatygę, jeżeli nic nie zapomnisz. Pamiętaj, szampan grunt, a oprócz tego koniak, czerwone wino, białe wino, tak samo, jak wtedy, oni już będą wiedzieli, dziesięć rubli ci dam, jeśli się sprawisz dobrze.
— Ależ, posłuchaj pan — przerwał już niecierpliwie Perchotin, — niech on tylko pieniądze zmieni i powie, aby nie zamykano sklepu, dokąd pan przyjdzie. Resztę załatwi pan sam.
— Masz tu sto rubli i biegnij na jednej nodze do Płotnikowa, aby ci je zmienił, tylko prędko. No, marsz, — nakazywał Perchotin Miszy. Wyprawił on umyślnie chłopaka, dostrzegłszy, że ten przygląda się Dymitrowi Karamazow, rozwarłszy oczy i usta, patrząc z niemałem zdziwieniem na zakrwawione jego ręce, w których ściskał banknoty.
— No! a teraz trzeba się wreszcie umyć, — przemówił surowo Piotr Ilicz, — połóż pan pieniądze na stole, albo je wsuń do kieszeni, ot tak, a teraz chodźmy, zdejmujże pan wpierw surdut.
I pomagał mu sam w zdjęciu tużurka, aż naraz zawołał znów:
— Patrz pan i na tużurku krew.
— To nie na tużurku, a tylko w jednem miejscu, koło rękawa, a także tam, gdzie była chustka, przesiąkło z kieszeni. Siadłem na chustce, gdym był u Feni i krew przesiąkła, — objaśnił poufnie Dymitr.
Piotr Ilicz słuchał nachmurzony.
— Cóż to właściwie jest? czy się pan znów z kim szamotał, — mruknął Perchotin. — Dymitr zaczął się myć. — Perchotin stał nad nim i dolewał mu wody z dzbanka, przypilnował go, żeby dobrze ręce namydlił. Wogóle zaczynał brać górę nad Dymitrem, który uległ mu bezwiednie.
— Została jeszcze krew za paznokciami, oczyść je pan dokładnie, a teraz umyj pan twarz, zwłaszcza tu, koło ucha. A koszula? czy pan w takiej pojedzie? Także zakrwawiona. — Gdzie się pan właściwie wybiera?
— Prawda, i na koszuli krew — zauważył Mitia.
— Więc ją pan zmień na świeżą.
— To zbyteczne, pod tużurkiem nie będzie widać, zawinę mankiet, wsunę do rękawa. — O tak, widzi pan.
— Ale teraz powiedz pan wreszcie, co się to właściwie stało? Czy się pan znowu z kim pokłócił i poturbował kogoś, jak wtedy, owego kapitana w restauracyi „Stołeczny ogród”.
— E! głupstwo! — żachnął się Dymitr.
— Jakto głupstwo?
— Staruchę jedną potrąciłem na rynku.
— Staruchę?
— Starucha jednego, — krzyknął Dymitr w samo ucho Piotra Ilicza, zupełnie, jakby ten był głuchy.
— Mówże pan, raz do dyabła, starucha, czy staruchę? i wybił pan go, czy zabił?
— Pogodziliśmy się, najpierw potłukliśmy się trochę, ale rozeszliśmy się w najlepszej przyjaźni, przebaczył mi, napewno przebaczył, gdyby był wstał, toby mi nigdy nie darował. Tylko na dyabła mu było zaczynać, słyszycie, Piotrze Iliczu, na dyabła to mu było potrzebne.
— Że też pan ma ochotę z każdym zadzierać, jak wtedy, z owym kapitanem, bić się, albo hulać, ot, co panu w głowie. — Pocóż teraz te trzy tuziny szampana? gdzie się pan z nimi wybiera?
— E! co tam! dawaj pan pistolety, niemam czasu na gadanie, dalibóg, ani chwilki czasu. — Ale gdzież to moje pieniądze? — pytał z przestrachem, szukając po kieszeniach.
— Odłożyłeś je pan sam na stół, oto leżą. — Dziwna rzecz, dziś z rana zostawiłeś pan pistolety swoje za marnych dziesięć rubli, a teraz rzucasz tysiącami. Cóż to? Kopalnie złota odszukałeś?
— A! kopalnie złota! Możebyś pan chciał do tych kopalni należeć, powiedz tylko, a jest tu jedna dama, która ci natychmiast wyliczy trzy tysiące na koszta podróży, tak kocha ona te kopalnie. Mnie dała trzy tysiące, bylem tam pojechał. Znasz pan Chachłakową?
— Z widzenia tylko, więc to ona dała panu te trzy tysiące? tak, odrazu gotówką? — pytał z niedowierzaniem Perchotin.
— Pójdź pan do niej jutro, skoro tylko boski Febus wypłynie na niebiosa w słonecznym swym rydwanie, pójdź pan i spytaj, czy dała mi te pieniądze. Sprawdź pan to na miejscu.
— Nie znam pańskich stosunków z tą panią, jeżeli pan twierdzi, że to ona dała panu trzy tysiące, niemam powodu wątpić. — I cóż, jedzie pan rzeczywiście na Sybir? do tych kopalni. Czy może pieniążki swoją drogą, a jazda swoją drogą. Gdzież się pan naprawdę wybiera?
— Do Mokroje.
— Ależ to noc.
— A cóż to szkodzi? Maciek miał, Maciek stracił, było nie było.
— Jakto nie było, kiedy pan masz przecie kieszenie wypchane pieniędzmi.
— Ja też nie o pieniądzach mówię, tylko o kobiecej stałości. „Kobieta zmienną jest”, śpiewa Król Franciszek pierwszy, a ja z nim.
— Nie rozumiem pana.
— Masz mnie pan za pijanego?
— Jeszcze gorzej.
— Pijany nie jestem, tylko duszę mam pijany, pijaną duszę, rozumie pan?
— Chcesz pan nabić pistolety?
— Chcę — odparł Mitia, który rzeczywiście zaczął je ładować, sypiąc proch do panewki pistoletu, potem wziął we dwa palce kulę, którą tam wsadzić zamierzał i przypatrywał się jej pod światło.
— Cóż się pan tak przygląda tej kuli?
— Gdybyś pan miał zamiar wpakować sobie kulę w łeb, tobyś się jej także przyglądał.
— Poco?
— Zawsze to interesujące wiedzieć, jak wygląda kula, która nam w mózgu ugrzęznie. E! zresztą to głupstwo, wszystko na świecie głupstwo. A teraz daj mi pan kawałek papieru.
— Poco!
— Napisać chcę parę słów.
Wziął istotnie ze stołu arkusz papieru, napisał parę wierszy, złożył papier w czworo i wsunął go do kieszeni kamizelki. Pistolety włożył do pudła, zamknął je na klucz, potem spojrzał na Perchotina i, uśmiechając się w zamyśleniu:
— No! już koniec — chodźmy teraz.
— A dokąd? Czy to pan naprawdę zamierza wpakować sobie kulę w uszy? — pytał z niepokojem Perchotin.
— Głupstwo kula! Ja kocham życie, wiedz o tem, Piotrze Iliczu, niech żyje życie! i złotowłosy Febus, dawca Boskiego światła! Powiedz mi lepiej, Piotrze Iliczu, czy potrafiłbyś ty usunąć się?
— Jakto usunąć się?
— Zostawić wolne przejście drogiej istocie i znienawidzonemu człowiekowi, zostawić wolne przejście i to tak dalece, żeby ten znienawidzony stał się naraz miłym. I powiedzieć im, idźcie swoją drogą, Bóg z wami. A ja...
— A pan?
— Dość tego, chodźmy.
— Na Boga! muszę chyba komuś powiedzieć, żeby was wziął w opiekę. Po co pan właściwie jedziesz do tego Mokroje?
— Kobieta, przyjacielu! kobieta! niechże to wystarczy i dalej w drogę.
— Posłuchajcie mnie, Dymitrze Fedorowiczu, jest w panu jakaś dzikość, a mimo to, serce do pana lgnie, to też niepokój mnie bierze.
— Dzięki, bracie, i za to. Dzikość jest we mnie, mówisz, a tak, dziki ze mnie, zupełnie dziki człowiek, zawsze to powtarzam. Ale oto i Misza, zapomniałem o nim zupełnie.
Wbiegł zdyszany Misza, niosąc paczkę zmienionych pieniędzy i zaraportował, że w sklepie Płotnikowa wszystko zamówił i wszystko zapakują już — rybę, kawior, wino i t. d. Dymitr wziął z rąk chłopca pieniądze, dziesięć rubli wręczył Perchotinowi, a drugą dziesięciorublówkę rzucił chłopcu.
— Nie pozwalam! — krzyknął Perchotin — nie zniosę tego, ażebyś pan w moim domu wyrzucał pieniądze za okno; jutro znów będziesz bez grosza i szukać będziesz kilkurublowej pożyczki. Jakże pan chowasz te pieniądze, wyglądają z bocznej kieszeni, zgubisz je niezawodnie.
— Słuchaj-no, mój drogi, jedź ze mną do Mokroje.
— A ja tam po co?
— Posłuchaj, każę odkorkować butelkę szampana i wypijemy razem. Nigdyśmy jeszcze razem nie pili, co?
— Wybierałem się właśnie do restauracyi „Stołeczny gród”, jeśli pan chce, chodźmy tam razem.
— Tam? nie — wypijemy raczej u Płotnikowa, w gabinecie od tyłu. A chcesz, to ci zadam jedną zagadkę.
— Słucham.
Mitia wyjął z kieszeni kamizelki złożony wczworo arkusik, rozwinął go i oddał Perchotinowi.
„Za życie moje, za całe życie, karę sobie wymierzam.”
Przeczytawszy te słowa, Perchotin zaniepokoił się znów.
— Muszę przecież powiedzieć komuś o tem pójdę zaraz i powiem — zawołał.
— Nie zdążysz, bracie, chodźmy lepiej napić się. No, w drogę.
Sklep spożywczy Płotnikowa znajdował się o parę kroków od mieszkania Perchotina, na zbiegu dwóch ulic.
Była to pierwszorzędna firma w naszem mieście, magazyn bardzo zasobny i doskonale zaopatrzony. Dostać tam można było wszystkiego, nie gorzej, niż w stolicy, i to w najlepszych gatunkach. Wina, owoce, cukry, kawior, pasztety i t. d. Pięciu subjektów usługiwało na wyścigi gościom, a kilku chłopców biegało nieustannie z posyłkami. Chociaż w ostatnich czasach okolica zubożała, gdyż wielu bogatszych mieszkańców i podmiejskich właścicieli ziemskich rozjechało się, przez co ruch handlowy się zmniejszył, magazyn Płotnikowa był po dawnemu w stanie rozkwitu i rozwijał się z każdym rokiem. Oczekiwano tam w tej chwili z niecierpliwością Dymitra Karamazowa. Miano tu jeszcze w świeżej pamięci jego wyprawę do Mokroje kilka tygodni temu, gdy nakupił towaru za kilkaset rubli odrazu i to za gotówkę, na kredyt, oczywiście, nicby mu nie dali.
Tak samo, jak dziś, trzymał wtedy w ręku paczkę sturublowych banknotów i rozrzucał je na prawo i lewo, zakupując niesłychaną ilość zbytkownego towaru. Nikt, oczywiście, nie troszczył się i nie pytał, na co mu to było potrzebne. Opowiadano sobie potem w całem mieście, że Mitia przez jedną noc i jeden dzień przehulał trzy tysiące rubli w towarzystwie Gruszy w Mokroje, i że za powrotem nie miał już ani grosza przy duszy, i goły był, „jak go matka na świat wydała”, jak się wyrażano obrazowo. Opowiadano sobie również ze śmiechem, że w hulance tej brał udział cały tabor cyganów, którzy tam przypadkiem nocowali, że cyganie wyciągnęli od Dymitra niesłychaną ilość pieniędzy i wypili z nim nieskończoną ilość najprzedniejszych win, że częstował on szampańskiem chłopów, baby i dziewki wiejskie i opychał ich cukierkami, kawiorem i strasburskim pasztetem i że za to wszystko nie otrzymał od Gruszy nic, albo bardzo niewiele, co najwyżej pozwoliła mu się pocałować w nóżkę.
Gdy Mitia z Piotrem Iliczem wchodzili do magazynu Płotnikowa, stała już przed progiem dostatnia telega, zaprzężona w dzielną trójkę koni.
Siedzenie wysłane było dywanem, wokoło uprzęży przymocowane były brzękadła i grzechotki, które za każdem poruszeniem łbów końskich dzwoniły srebrnym brzękiem. Na koźle siedział pocztowy woźnica, Andrzej.
— Zkądże tak nagle wziął się tu ten zaprząg? — pytał Piotr Ilicz.
— Zamówiłem go po drodze, idąc do pana, — objaśnił Dymitr — ostatnim razem jeździł tam ze mną Timofiej, ale dziś — fiut! poleciał już przedemną, wioząc pewną zwodnicę, którą pragnę dogonić. Słuchaj-no, Andrzej, nie spóźnimy się jeszcze?
— Tamci przyjadą o godzinę wcześniej, nie więcej, a może i mniej, jak godzinę — odparł pośpiesznie Andrzej. — Timofiej wiezie panią, nie wasza to jazda, Dymitrze Fedorowiczu, gdzie im do was, nie wytrzymaliby — upewniał z ogniem Andrzej, nie stary, rudy parobczak, w rosyjskiej koszuli i kaftanie, zarzuconym z fantazyą na lewe ramię.
— Pięćdziesiąt rubli dam na wódkę, jeżeli przywieziesz na czas.
— Bądźcie spokojni, Dymitrze Fedorowiczu, tamci przyjadą może na pół godziny przed nami, na małe pół godzinki.
Mitia tymczasem wydawał polecenie w sklepie, ale szło to jakoś niesporo, bezładnie, tak, że Piotr Ilicz uczuł się w obowiązku dopomódz mu.
— Ogółem zapakujcie wszystkiego na czterysta rubli — rozkazał Mitia. — Cztery tuziny szampana, ani butelki mniej.
— Po co pan bierze tyle? po co? Zaczekaj pan, a to co za paczka? Przecież tu niema czterech tuzinów?
Słysząc to, starszy subjekt objaśnił go z najuprzejmiejszym uśmiechem, że paczka ta zawiera tylko pół tuzina butelek szampana, a także trochę zakąsek, serów i cukrów, na pierwszy ząb niejako. Paczkę tę zabiera z sobą Dymitr Karamazow, właściwy zaś transport pojedzie osobno, naładowany na drugi wózek, który przybędzie na miejsce najpóźniej za małą godzinkę.
— Byleście się tylko nie spóźnili — nakazywał Mitia. — Pamiętajcie włożyć dużo karmelków i pomadek, dzieciaki w Mokroje przepadają za karmelkami — dodał z ogniem.
— Mniejsza o karmelki, ale po co te cztery tuziny szampana? wystarczyłby zupełnie jeden — upominał Perchotin, i tak zrzędził, tak się mordował, że udało mu się jednak ocalić całe sto rubli. Mitia zgodził się na zakupienie towaru tylko za trzysta rubli.
— Dyabli was bierz! — zawołał wreszcie Perchotin. — I po co ja się w to wdaję? Chcesz, to wyrzucaj pieniądze.
— Nie zrzędź, stary mruku, — zawołał Mitia — chodź lepiej tu ze mną, napijemy się razem.
I pociągnął go do osobnego gabinetu za sklepem, gdzie postawiono im natychmiast butelkę wina.
— Jedź lepiej ze mną do Mokroje, tyś kochany, miły towarzysz. Takich jak najwięcej.
Usiedli obaj na wyplatanych krzesłach, przed małym stoliczkiem, nakrytym brudną serwetką. Zaproponowano im jeszcze ostrygi — świeże ostrygi, tylko co odpakowane.
— Do dyabła z ostrygami, niczego nam nie potrzeba — opędzał się Perchotin.
— Nie trzeba ostryg, nie mam na nie ochoty — potwierdził Mitia. — Wcale mi się jeść nie chce. Wiesz, bracie, — dodał z przejęciem — zawsze nienawidziłem nieporządku.
— Któż go lubi? ale po co ten szampan? dla bab i dziewek? złość bierze patrzeć.
— Ach! ja nie to miałem na myśli, wyższy porządek, wyższy ład, którego we mnie niema. Całe moje życie było jednym nieporządkiem, trzeba więc raz zrobić z tem porządek. Kalambury, bracie, tworzę, co?
— Brednie, nie kalambury.

— Chwała Najwyższemu na wysokościach,
Chwała Najwyższemu we mnie.

— Wierszyk ten wyrwał mi się z pod serca, jak łza jedna. Miałem go wciąż na myśli wtedy, gdym owego kapitana z restauracyi wyrzucił.
— Zkądże raptem o nim?
— Zkąd? Głupstwo! Wszystko musi mieć swój koniec i w rezultacie wszystko się musi wyrównać.
— To prawda. Ale po co pan bierze pistolety?...
— I pistolety głupstwo — pij pan lepiej, a głowy sobie niczem nie zaprzątaj. Kocham życie, kocham je nad wyraz, aż obrzydliwość bierze. Wypijmy, bracie, toast na cześć życia, na chwałę jego. Zadowolony jestem z siebie — dlaczego? nie wiem. Wiem, żem podły, a przecież cieszę się sam sobą. Chociaż nie, dręczy mnie to, że podły jestem. A z tem wszystkiem, błogosławię Stwórcę i dzieło Jego i cieszę się, żem Jego stworzeniem. Trzeba jednak unicestwić raz podłego robaka, który sobie i innym życie brudzi. Pijmy więc, bracie, na cześć życia, cóż może być w świecie lepszego, droższego, nad życie — nic, nic. Pijmy więc na cześć jego — i na cześć królewny stworzenia.
— I owszem, pijmy na cześć królewny twojej.
Trącili się kieliszkami. Mitia, pomimo podniecenia, smutny był w głębi duszy i troska ta przejawiała się w nim mimowoli.
— Misza! — zawołał nagle na chłopaka Perchotina — chodź-no i ty tu, tu, bliżej, wypijesz kieliszek na złotowłosego Feba, gdy się jutro ukaże.
— Dajże mu pan pokój! — krzyknął z niezadowoleniem Piotr Ilicz.
— Nie gniewaj się i pozwól niech wypije, dłużej mnie zapamięta.
— Eech!
Misza podszedł do stolika, wypił kieliszek, a potem uciekł szybko.
— Zapamięta mnie — zauważył Mitia. — Kobieta, bracie, tak, kocham kobietę, bo to królowa życia. Ech! tęskno mi, smutno, Piotrze Iliczu. Pamiętasz ty Hamleta. „Tak mi smutno, tak smutno, Horacyo”, mówi biedny Jorik. To może ja jestem biedny Jorik, a właściwie czerep jego.
Piotr Ilicz słuchał, milcząc. Zamilkł też i Mitia.
— Cóż to za piesek? — spytał nagle, wskazując na ładnego bonończyka, który się kręcił po sklepie.
— To gospodyni naszej, Barbary Aleksandrówny. Zapomniała go, trzeba jej odnieść.
— Zupełnie taki sam był w naszym pułku, tylko miał tylną nóżkę złamaną. Powiedz pan, Piotrze Iliczu, czy nie zdarzyło ci się kiedy co ukraść?
— Cóż to za pytanie?
— Widzisz, tak ukraść rzecz cudzą, komuś z kieszeni. Nie skarbowe pieniądze, bo te wszyscy kradną, pan z pewnością także...
— Wynoś się pan do dyabła z takiemi uwagami.
— Ale cudze pieniądze, wprost z kieszeni, z sakiewki, co?
— Ukradłem raz matce dziesięć groszy, miałem wtedy lat dziewięć; leżały na stole, wziąłem i schowałem.
— No i cóż?
— A nic, nosiłem trzy dni, potem zrobiło mi się wstyd i oddałem.
— No i cóż?
— Wybili naturalnie. Cóż pan o to pytasz? A sam ukradłeś co kiedy?
— Ukradłem — podchwycił przebiegle Mitia.
— Cóż pan ukradłeś? — pytał ciekawie Perchotin.
— Dziesięć groszy matce, gdy miałem lat dziewięć, po trzech dniach zawstydziłem się i przyznałem. — Rzekłszy to, Mitia wstał.
— Proszę pana, czy nie czas już na nas? — zapytał Andrzej, stając na progu.
— Oczywiście, że czas, jedziemy natychmiast. Słuchajcie jeszcze — wołał, zwracając się do chłopców sklepowych. — Kieliszek wódki dla Andrzeja i kieliszek koniaku, także dla niego. Pudło z pistoletami włożyć mi pod siedzenie. Bywaj pan zdrów, Piotrze Iliczu, a nie wspominaj źle.
— Wraca pan przecie jutro.
— Bez wątpienia.
— A rachuneczek? Czy go pan zaraz zapłaci? — pytał z ukłonem subjekt.
— Rachunek, a naturalnie, zaraz.
Wsunął rękę do kieszeni, a wyjąwszy swoją paczkę banknotów, odłożył trzy sturublówek, i rzucił je na ladę. Andrzej, pokrzepiony koniaczkiem, skoczył szparko na kozioł — cały personel sklepowy odprowadzał go z ukłonami. Nagle, całkiem niespodzianie, ukazała się Fenia, która z krzykiem i płaczem rzuciła się Dymitrowi do nóg.
— Ojcze! gołąbku! — krzyknęła Fenia. — Nie gub ty jej, Agrafii Aleksandrównej. Powiedziałam wam całą prawdę. I jego nie gub, on przecież jej jest, dawniejszy, pierwszy, ożeni się z nią teraz, za żonę weźmie. Po to i przyjechał. Z Sybiru aż wrócił. Panie miły! Dymitrze Fedorowiczu, nie gubcie cudzego życia, nie róbcie im krzywdy.
— No! no! To się tam takie rzeczy święcą, — narobi on im tam bigosu! — mruknął sam do siebie Perchotin. — Teraz już wszystko rozumiem, wszystko jasne jest, jak na dłoni. Słuchajcie no! Dymitrze Fedorowiczu, oddajcie mi proszę pistolety wasze, i to natychmiast, jeśli chcecie, bym was miał za człowieka. Proszę was, dajcie!
— Pistolety? Poczekaj gołąbku, wyrzucę je sam po drodze, nie miej obawy, — odpowiedział Mitia. — A i ty Fenia nie lękaj się i nie klękaj przedemną. Od tej chwili Mitia już nikogo nie zgubi, nikogo już nie zatraci ten głupi człowiek. Ale poczekaj no! — krzyknął jeszcze za nią, wsiadłszy już na telegę. — Obraziłem cię, Feniu, przed godziną, tam u was w domu, byłem dla ciebie zły, daruj mi teraz, o przebaczenie proszę. A zresztą, jak nie chcesz przebaczyć to obejdzie się. Teraz już wszystko jedno, zupełnie wszystko jedno. No, teraz ruszaj Andrzej, ruszaj żywo!
Andrzej ruszył, dzwonki zabrzęczały.
— Bywaj zdrów, Piotrze Iliczu, tobie ostatnia łza — zawołał jeszcze Dymitr.
— Nie pijany niby, a przecie nie przy zdrowych zmysłach, — pomyślał Piotr Ilicz, w chwili, gdy trójka, uwożąca Dymitra Karamazowa, ginęła mu już z oczu. Z początku chciał zostać jeszcze czas jakiś na miejscu, aby dopilnować ładowania zakupionego przez Mitię towaru, — domyślał się bowiem, że skorzystają z jego nieobecności i włożą mu o wiele mniej, niż mu się należało. Po chwili jednak rozgniewał się sam na siebie za podobną myśl. Splunął i poszedł do restauracyi grać w bilard.
— Sympatyczny chłopak, ale głupi... — mruczał sam do siebie po drodze. — Słyszałem coś i ja o tym dawnym oficerze Gruszeńki. No jeżeli przyjechał to trudno. Ach! poco te pistolety? Choć zresztą, cóż mnie to u dyabła obchodzi? Czy ja im swat? czy brat? Burda będzie, to i cóż ztąd — upiją się, potłuką się, a później pogodzą, co mnie do tego. Napisał, że „karę sobie wymierza za całe życie”, ależ nie raz wykrzykiwał to samo po pijanemu i nic z tego nie wynikło. Teraz, co prawda, nie pijany, „pijany duszą”, powiada. Ee! brednie to wszystko! Przecież nie opiekunem jego jestem. Musiał się jednak z kimś dobrze poszturchać. Twarz i ręce we krwi, i chustka także. Ciekawym jednak, z kim? W restauracyi muszą wiedzieć, to mi powiedzą. Tfu, do dyabła! i ja mam krew na rękawie. Ee! Plunąć chyba.
Przyszedł do restauracyi w najgorszym humorze, przy bilardzie jednak poweselał, a przegrawszy parę partyi, rozmawiać zaczął z towarzyszami o tem, co widział. Opowiadał o pieniądzach, które napłynęły, niewiadomo zkąd, Dymitrowi Karamazow i o tem, że ten pojechał znów do Mokroje, przehulać wszystko, co miał, z Gruszą. Wiadomość ta zainteresowała ogromnie wszystkich, przerwano nawet grę, dopytując się o szczegóły. I dziwna rzecz, nikt się nawet nie śmiał, ale traktował całą sprawę bardzo seryo.
— Trzy tysiące! zkąd mógł je wziąć?
Przypuszczenie o tem, że dała je pani Chachłakow, przyjęto z wielkiem niedowierzaniem.
— A czy nie ograbił przypadkiem swego starego?
— Nie tak przecie łatwo o trzy tysiące.
— Chwalił się tu przecież głośno, że ojca zabije i wspomniał o trzech tysiącach. — Piotr Ilicz, słuchając tych uwag, stał się naraz bardzo skąpym i wstrzemięźliwym w odpowiedziach. — Nie wspomniał ani słowem o krwi, którą Mitia miał na twarzy i rękach, a przecież, idąc tu miał zamiar i to powiedzieć, pytając, z kim się mógł pobić.
Zaczęto nową partyę i rozmowa o Dymitrze urwała się — ale po skończeniu onej partyi, Perchotin grać już nie chciał i wyszedł z restauracyi, sam nie wiedząc czemu.
Wyszedłszy, zatrzymał się chwilę na rynku, jak gdyby wahając się i uczuł nagle gwałtowną ochotę udania się do domu Fedora Pawłowicza, by się dowiedzieć, czy tam co nie zaszło. — Pomyślał jednak, że to nie wypada. „Nachodzić cudzy dom, z powodu głupich urojeń, narobić hałasu, to skandal — co mnie oni obchodzą?”
W najgorszem usposobieniu poszedł ku domowi, ale nagle przyszła mu na myśl Fenia. „Gdyby tak ją pociągnąć za język, dowiedziałbym się wszystkiego”. I chęć zobaczenia Feni wzmogła się w nim z taką siłą, że zawrócił prawie już z pół drogi i poszedł do mieszkania Gruszy. — Zastukał do zamkniętej bramy, a odgłos tego kołatania rozlegał się ostro w nocnej ciszy, tak, że Perchotin uczuł mimowolny lęk. — Mimo to, nikt się nie odezwał, widocznie cały dom już spał. Znowu skandal, — pomyślał Piotr Ilicz, — rozbudzę cały dom niewiadomo dlaczego. Mimo to, powtórzył stukanie raz drugi i trzeci, i to z taką siłą, że narobił hałasu na całą ulicę. Dostukam się przecie, dostukam! — powtarzał z gniewnem zapamiętaniem — i uderzenia w bramę następowały jedno po drugiem, z coraz to większą siłą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.