Bracia Karamazow/Rozdział czwarty/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

SMERDIAKOW W ZALOTACH.

Aloszy ciążyła głównie jedna myśl. Oto chciał znaleźć za wszelką cenę brata, Dymitra, który się najwidoczniej przed nim ukrywał, i pomówić z nim stanowczo. Nie dobrze wiedział, co ma właściwie bratu powiedzieć, ale zdawało mu się, że musi koniecznie zrobić coś dla zapobieżenia katastrofie, którą przeczuwał. Nie umiałby zdać sobie sprawy, na czem polegać będzie owa katastrofa, czuł jednak, że musi ona nastąpić, jeśli się nie zrobi coś dla powstrzymania nadchodzącego niebezpieczeństwa. „Chociażby nawet dobroczyńca mój umarł bezemnie, to przynajmniej wyrzucać sobie nie będę, że mogąc ocalić kogoś i złe usunąć, obowiązku tego zaniedbałem, czyniąc zaś tak, postępować będę podług wielkich słów jego”.
Postanowił więc udać się do owego ogrodu, w którym wczoraj spotkał się z Dymitrem, i oczekiwać tam na niego w tej samej altance, chociażby nawet musiał spędzić noc poza obrębem klasztoru. Spełnił też dokładnie ten plan, a przelazłszy przez płot, w tem samem miejscu co wczoraj, dostał się milczkiem do altanki, i usiadł w oczekiwaniu, nie zdradzając obecności swojej przed właścicielami posiadłości, którzy, jak się zdawało, byli po stronie Dymitra, i mogli mu przeszkodzić w tem spotkaniu. Nie upłynął i kwadrans, w czasie którego zaczęły już nachodzić Aloszę smutne i bezbarwne myśli, towarzyszące zwykle niepokojącemu oczekiwaniu, gdy naraz gdzieś w pobliżu, usłyszał on dźwięki gitary. O jakie dwadzieścia kroków od niego znajdowała się w krzakach stara pozieleniała ławka, na której siedziały w tej chwili dwie ludzkie postacie. Na razie nie mógł ich dojrzeć wyraźnie, usłyszał tylko męzki głos, który słodkim falsetem śpiewał miłosne kuplety:

Nieprzemożona siła,
Z tobą mnie wiąże, miła,
Niechże Bóg wielki w niebie
Połączy mnie i ciebie.

Połączy mnie i ciebie. — Głos ucichł. Był to tenor męzki, o zabarwieniu i pokroju lokajskiem, takim też był i ton śpiewanej piosenki. Wówczas dał się słyszeć i drugi głos kobiecy, o brzmieniu nieśmiałem i jakby wstydliwem.
— Dlaczego to pan tak dawno u nas nie był, Pawle Fedorowiczu? — pogardza pan widać naszą chatą.
— Nie, wcale — odpowiedział głos męzki łaskawie, ale nie bez pewnej dumy, świadczącej o poczuciu własnej wyższości. Widocznie mężczyzna miał tu przewagę, kobieta zaś dopraszała się względów. Alosza poznał po głosie, że to był Smerdiakow, towarzyszką zaś jego musiała być córka właścicielki tej chałupy, do której należał ogród wraz z altanką. Alosza przypomniał sobie, że widywał ją w kuchni swego ojca, gdzie Marta, żona Gregora, częstowała ją zwykle zupą, a nawet udzielała jej małą porcyę na domowy użytek. Dziewczyna ubierała się z pańska i nosiła powłóczyste suknie, które sobie poprzywoziła z Moskwy.
— Lubię nad wyraz wszystko, co wierszem napisane, zwłaszcza, jeśli kto ładnie śpiewa. Czemu pan przestał, Pawle Fedorowiczu?
Głos męski zabrzmiał znowu:

Niźli carska korona,
Milsza mi ulubiona,
Niechże więc Bóg na niebie,
Połączy mnie i ciebie.

— Przeszłym razem pan to jeszcze lepiej śpiewał, jeszcze piękniej wychodziły te cudne wierszyki.
— Wiersz głupstwo, — zawyrokował surowo Smerdiakow.
— Ach nie! ja przepadam za wierszami.
— Głupstwo! mówię pani. I coby to było, gdybyśmy wszyscy zaczęli mówić wierszami? choćby nawet za rozporządzeniem i nakazem władz. Dużobyśmy się nagadali, co?
— Jaki pan uczony i wszystko rozumiejący, — przymilał się coraz czulej głos kobiecy.
— Nie tobym ja jeszcze umiał, i nie to potrafił, gdyby nie los nieszczęśliwy, który mnie od dzieciństwa prześladuje.
O! gdyby nie to, to niezawodnie wyzwałbym na pojedynek i zabił pistoletem każdego, ktoby śmiał utrzymywać, że gorszy jestem od innych, dlatego, że urodziłem się bez ojca, i miałem za matkę włóczęgę nazwiskiem Smerdiaszcza. — Tymczasem oni tam, w Moskwie, raz wraz oczy mi pochodzeniem mojem wypiekali. A to z łaski Grigora, który wszystkim o niem opowiadał. Grigor irytuje się na mnie i powiada, że ja powstaję przeciw własnemu urodzeniu. — Ale ja, co prawda, dałbym się był chętnie zabić jeszcze w żywocie matki, byleby na ten świat wcale nie przychodzić.
Na targu nawet opowiadają sobie tutejsi ludzie, a pierwsza matka pani powtarzała wszystkim ze zwykłą swoją niedelikatnością, że matka moja miała kołtun na głowie i była karlicą, tak, jakby nie można było powiedzieć poprostu, po ludzku, że była sobie małego wzrostu. Ale czyż to rosyjski prostak jest w stanie zrozumieć delikatne uczucia człowieka wykształconego, chamskie dusze! pojąć nie mogą delikatnych uczuć człowieka z edukacyą i wykształceniem, a to wszystko skutkiem rosyjskiej ciemnoty. Od dzieciństwa, od lat najmłodszych, znosić nie mogłem tutejszego wysłowienia się, jak usłyszę, bywało, jakie ordynarne słowo, to wprost na ścianę się drapię.
— Inaczejby pan mówił, gdyby pan był wojskowym, takim np. huzarem, albo podoficerem. — Wyjąłby pan wtedy szabelkę z pochwy, aby Rosyi naszej bronić.
— Nietylko nie pragnę wcale być wojskowym, Maryo Kondratiewno, ale życzyłbym sobie, aby wojsko zostało zniesione.
— A jakby nieprzyjaciel przyszedł, któżby nas wtedy bronił?
Słowom tym towarzyszyło prawdopodobnie czułe, powłóczyste spojrzenie.
— To już, jak kto uważa.
— Ale pan to zupełnie zagraniczny człowiek, wygląda pan, jak jaki szlachetny cudzoziemiec. Muszę to panu powiedzieć w oczy, choć może i nie wypada.
— Chce pani wiedzieć, to powiem pani, że, co się tyczy rozpusty, to zagraniczni ludzie zupełnie podobni są do naszych, szelmy jedni i drudzy. Tylko, że tam przynajmniej chodzą w lakierowanych trzewikach, a nasi babrzą się w swoich cuchnących brudach i dobrze im z tem. Rosyjskich ludzi należy trzymać pod batem, jak słusznie mówi Fedor Pawłowicz, chociaż on jest waryat, również, jak wszyscy jego synowie.
— Przecież pan sam mówił, że szanuje pan Iwana Fedorowicza.
— Tak, a on mnie nazwał cuchnącym lokajem. Im się zdaje, że ja należę do burzycieli, ale bardzo się mylą, gdybym tylko miał w kieszeni pewną sumę, tobym pojechał w świat i słuchby po mnie zaginął. Przecież Dymitr Fedorowicz rozumem i konduitą gorszy jest od każdego lokaja, nic nie robi, nic nie umie, a mimo to, każdy go szanuje. Ja jestem sobie prosty kucharz, ale przecież gdybym chciał, tobym mógł założyć kawiarnię i restauracyę na pierwszej ulicy w Moskwie, bo gotuję znakomicie i nie znalazłbym równego sobie w całej Moskwie, chyba między cudzoziemcami. Dymitr Fedorowicz, to goły chłystek, a przecież gdyby wyzwał na pojedynek jakiego hrabskiego syna, to tenby mu zaraz stanął, nie to, co mnie, — a dlaczego? czemże on lepszy jest odemnie, czy dlatego, że tysiąc razy głupszy? A ileż to on pieniędzy przemarnował bez żadnej potrzeby!
— To musi być bardzo ładnie wyzwać kogoś na pojedynek, — zauważyła Marya Kondratiewna.
— Dlaczego?
— Tak straszno i tak walecznie, osobliwie, kiedy dwaj młodzi oficerowie palą do siebie z pistoletów, to musi ślicznie wyglądać, jak obraz malowany. Jaka szkoda, że nie pozwalają panienkom patrzeć na to. — Zarazbym pobiegła.
— Dobrze temu, co patrzy, ale jak komu prosto w mordę mierzą, to taki musi się głupio czuć. Pani zarazby uciekła, Maryo Kondratiewno.
— A pan, czyby uciekł?
Smerdiakow nie raczył odpowiedzieć, za to po chwili dały się słyszeć dźwięki gitary.

Choć przyjdzie cię rzucić
Nie będę się smucić,
Tęsknej piosnki nucić.
Pójdę w świat daleki,
Zapomnę na wieki,
Zapomnę na wieki.

Tu zaszedł niespodziewany wypadek, a mianowicie ukryty w altance Alosza kichnął na cały głos.
Głosy przycichły, Alosza wstał i zbliżył się do siedzących na ławce. Był to w istocie Smerdiakow i Marya Kondratiewna, córka miejscowej gospodyni. Smerdiakow ubrany był z niesłychaną elegancyą, wypomadowany, ufryzowany, i w lakierowanych trzewikach, towarzyszka jego, młoda jeszcze dziewczyna, nie brzydka, z twarzą trochę za szeroką, usianą gęsto piegami, ubrana była w niebieską suknię z parołokciowym trenem.
— Czy prędko wróci brat mój, Dymitr? — spytał spokojnie Alosza.
Smerdiakow podniósł się zwolna, Marya Kondriatiewna zrobiła toż samo.
— Zkądże ja mogę mieć jakieś wiadomości o Dymitrze Fedorowiczu? nie jestem przecie jego stróżem, — rzekł Smerdiakow, cedząc zwolna słówko po słówku, z wyraźnem lekceważeniem.
— Myślałem, że wiecie, gdzie jest obecnie, — objaśnił Alosza.
— Niewiem nic o krokach Dymitra Fedorowicza i wiedzieć o nich niechcę.
— A jednak brat mówił mi wyraźnie, że dajesz mu znać o wszystkiem, co się dzieje w domu, i że przyrzekłeś go zawiadomić o dniu przybycia Agrypiny Aleksandrówny.
Smerdiakow zmierzył go spokojnym wzrokiem i rzekł wcale nie zmieszany.
— A jakimże sposobem pan raczył wejść tutaj, skoro brama już od godziny zamknięta, — pytał, patrząc uważnie na Aloszę.
— Przelazłem przez ogrodzenie prosto z ulicy, i czekałem w altanie, mam nadzieję, że mi pani tego za złe nie weźmie — usprawiedliwiał się uprzejmie przed Maryą Kondriatiewną. — Muszę dziś koniecznie przyłapać mego brata, Dymitra.
— Czyż może pan o to pytać? — odrzekła Marya Kondratiewna, bardzo ujęta uprzejmym tonem Aloszy — Dymitr Fedorowicz przychodzi także często tą samą drogą, i sami nawet niewiemy kiedy.
— Czekam na niego niecierpliwie, bo chcę się z nim widzieć w bardzo ważnej sprawie.
— On się nam nie spowiada z tego, gdzie bywa, — objaśniała Marya Kondratiewna.
— Jestem tutaj z wizytą u znajomych, — zaczął dalej Smerdiakow, — a i tu prześladują mnie pytaniami o pana Dymitra i Fedora Pawłowicza, tak, jakbym mógł wiedzieć, kto do nich przychodzi, a kto nie, pan Dymitr już i tak raz mi śmiercią groził.
— Jakto śmiercią? — zadziwił się Alosza.
— To przecie nic dziwnego z takim charakterem, jak pan Dymitr, sam pan przecie widział wczoraj, czego się może dopuścić. „Jeśli, powiada, Grusza przyjdzie kiedy na noc do ojca, nie żyć już tobie na świecie”. Ja się pana Dymitra boję, a gdyby nie to, dawnoby już trzeba dać znać policyi, a to Bóg wie, co tu jeszcze zdarzyć się może.
— Wczoraj jeszcze powiedział: „w moździerzu cię utłukę” — dodała Marya Kondratiewna.
— To już taki jego sposób mówienia, — uspokajał ją Alosza. — Gdybym się zobaczył z Dymitrem, wspomniałbym mu i o tem.
— Tyle tylko mogę powiedzieć, — dodał Smerdiakow, jakby po namyśle, — że Iwan Fedorowicz posyłał mnie dziś rano do pana Dymitra bez listu, a tylko kazał mi powiedzieć, że czekać będzie na niego w restauracyi na rynku, gdzieby chciał z nim razem zjeść obiad. Pana Dymitra w domu nie było, powtórzyłem więc to gospodyni, która mówiła, że był, ale wcześnie wyszedł. Może być więc, że obaj pańscy bracia obiadują w tej chwili w restauracyi, bo pana Iwana w domu nie było, a Fedor Pawłowicz przed godziną już zjadł obiad, a teraz położył się i śpi. — Prosiłbym tylko najusilniej, żeby pan nie wspominał panu Dymitrowi, żem to wszystko opowiadał, boby mnie napewno zamordował. Co się tyczy tego, że bywam tu z wizytą u sąsiadki, to chyba mam do tego prawo.
— Więc brat Iwan zapraszał Dymitra do restauracyi „Stołeczny gród”? — pytał ciekawie Alosza.
— Tak, proszę pana.
— To bardzo ważna wiadomość, dziękuję wam, Smerdiakow. Natychmiast tam pobiegnę.
— Tylko niech pan nie mówi, że to odemnie.
— Bądź spokojny, wpadnę tam jakby wypadkowo.
— Proszę, niech pan zaczeka, furtkę otworzę — proponowała uprzejmie Marya Kondratiewna.
— Nie trzeba, bliżej przez płot — zawołał Alosza i wybiegł z ogrodu tą samą drogą, jaką wszedł. Wiadomość o braciach poruszyła go mocno, postanowił koniecznie się z nimi widzieć, nie wypadało mu, wprawdzie, zachodzić do restauracyi w stroju kleryka, mógł jednak wywołać brata na korytarz i tam się z nim porozumieć. Zaledwie też doszedł do rynku, i zbliżył się do kamienicy, w której mieściła się restauracya, gdy wychylił się do niego przez okno otwarte brat Iwan.
— Alosza! możesz tu przyjść?
— Nie wypada mi, ze względu na strój.
— Właśnie zamówiłem osobny gabinet, wejdź, a ja zbiegnę na twoje spotkanie i wprowadzę cię.
Za chwilę obaj bracia siedzieli przy stole restauracyjnym, gdzie Iwan objadował sam.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.