Bracia Karamazow/Rozdział czwarty/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY.


ZA I PRZECIW.

Pani Chachłakow wybiegła znów na spotkanie Aloszy, tym razem bardzo strapiona stanem zdrowia Katarzyny, która po ataku nerwowym wpadła w omdlenie, a potem, jakby dostała gorączki i bredzić zaczęła nieprzytomnie. Sprowadzono obie ciotki i posłano po doktora Herzenszube. Alosza wysłuchał tych wiadomości z niepokojem, chciał jednak opowiedzieć pani Chachłakow całe zajście ze Śniegirowem, ale ta przerwała mu żywo.
— Idź pan teraz do Lizy i tam czekaj na mnie, teraz nie mam głowy do niczego. Nie masz pan pojęcia, jak mnie moja Liza zdziwiła i ucieszyła; wystaw pan sobie, skoro pan teraz wyszedł, dziewczynka moja zaczęła ze mną rozmawiać tak dobrze, rozumnie, serdecznie, a przytem tak poważnie, żem jej nie poznawała.
A to wszystko z pańskiego powodu.
Wystaw pan sobie, nie może sobie darować, że dokuczała panu podobno dziś i wczoraj, że żartowała z pana, ogromnie poważnie zmartwiona, do łez prawie. Co prawda, nie miała nigdy takich skrupułów z mego powodu, choć zwykle uwagi moje w żart obraca. — Być może, że ja ją trochę psuję, ale to takie rozumne dziecko. Ona ogromnie ceni pańskie zdanie, Aleksy Fedorowiczu, pan mógłbyś mieć na nią doskonały wpływ. Tak wspominała czasy dzieciństwa swego w Moskie, mówiła, że pan był jej jedynym, prawdziwym przyjacielem. A jakie robiła spostrzeżenia z powodu sosny, która u nas w ogrodzie rośnie. „Pamiętam, mamo, mówi, tę sosnę, stoi pewno taka sama, drzewa nie zmieniają się, to nie ludzie”. Mówię panu, nadzwyczajne dziecko. Ale idź pan teraz do niej, Aleksy Fedorowiczu. Ja z tem wszystkiem poprostu zmysły stracę. A trzeba panu wiedzieć, że już dwa razy w życiu chorowałam ciężko na nerwy, ledwo mnie wyleczono.
— Liza! — zawołała, pukając do jej drzwi — przyprowadzam ci tu Aleksego Fedorowicza, którego tak ciężko obraziłaś, który jednak, mimo to, nie gniewa się na ciebie.
— Merci, maman, proszę, wejdź pan, Aleksy Fedorowiczu.
Alosza wszedł. Liza zmieszała się na jego widok i mocno poczerwieniała. Najwyraźniej była czemś zażenowana i, jak to zwykle bywa w takich razach, mówić poczęła szybko o rzeczach postronnych, dla odwrócenia uwagi od przedmiotu, który ją wyłącznie zajmował.
— Mama opowiedziała mi wszystko o tych dwustu rublach i o tym biednym pokrzywdzonym człowieku. Pan wie, jak mama opowiada, jedno drugiego się nie trzyma. Mimo to, zrozumiałam wszystko i płakałam, słuchając; cóż się dzieje z tym biedakiem i czy przyjął pieniądze?
— Właśnie, że nie przyjął — odpowiedział Alosza — i to cała historya — mówił, jakby był pochłonięty myślą, dlaczego Śniegirow nie chciał przyjąć wsparcia. Liza jednak zauważyła doskonale, że Alosza także unika jej wzroku i ma coś innego na sercu. Po chwili jednak opanował się i wpadł znowu w ton zupełnie swobodny, który się udzielił i Lizie. Dawno już, jeszcze w czasach dzieciństwa, było u nich w zwyczaju opowiadać sobie wzajemnie wszystko, co ich spotkało, co przeżyli lub przeczytali. To też i teraz, pod świeżem wrażeniem, Alosza opowiadał z przejęciem historyę nieszczęśliwej rodziny, a zwłaszcza odmalował Lizie, niezmiernie żywo, obraz małego Iljuszki. Gdy doszedł do tego, jak Śniegirow podeptał ofiarowane sobie pieniądze, Liza klasnęła w dłonie.
— Jakto, więc pan nie oddał? jak można było? trzeba było koniecznie pobiedz za nim i oddać.
— Nie, Lizo, lepiej, że się tak stało — odparł Alosza, wstając z krzesła i przechadzając się w zamyśleniu po pokoju.
— Co za lepiej? A oni tam teraz bez chleba z głodu zginą.
— Nie zginą, bo jutro zaniosę im te pieniądze i oni przyjmą, zobaczysz, że przyjmą — mówił zadumany Alosza, zatrzymując się przed Lizą. — Bo widzisz, Lizo, ja tu sam popełniłem jedną omyłkę, ale ta omyłka wyjdzie na dobre.
— Jakim sposobem? dlaczego na dobre?
— Widzisz, ten człowiek jest z natury nieśmiały, a charakter ma mięki, prawie słaby, przytem on jest z tych wstydliwych biedaków, dla których męczarnią się staje, jeśli wszyscy, którzy się z nim stykają, okazują gotowość świadczenia im dobrodziejstw. Niewiem na czem to polega, ale i starzec mi to mówił i ja sam zauważyłem już to nieraz w stosunku z biednymi ludźmi. Otóż obrażającem już było dla niego to, że sam niewiedząc kiedy, zaczął mi się szczerze ze wszystkiego spowiadać, a w dodatku okazał tak wielką radość z powodu niespodziewanej pomocy. Bo z początku ucieszył się bardzo tymi pieniędzmi. Gdyby radości tej nie okazał i robił miny pełne godności, możeby się później tak nie rozgniewał. Ale to człowiek dobry i szczery, radości ukryć nie umiał, choć czuł nawpół świadomie, że okazać jej nie powinien.
Był już więc niezadowolony z siebie. Gdy zaś jeszcze w dodatku ja mu zaproponowałem pomoc pieniężną, to dopełniło miary; a zkądże i ten przychodzi do świadczenia mi dobrodziejstw? pomyślał wtedy i podeptał pieniądze, ale to się nawet lepiej stało.
— Dlaczego lepiej?
— Dlatego, Lizo, że gdyby on pieniędzy tych nie odrzucił, to już w kilka chwil potem uczułby się poniżony, upokorzony, potępiałby siebie i prawdopodobnie odniósłby na drugi dzień dwieście rubli i nie przyjąłby ich. A teraz, przeciwnie, gdy odszedł dumny i zadowolony z siebie, gdy dowiódł, że już ma godność i ambicyę i płacić sobie za krzywdy nie pozwoli, to może znów, powróciwszy do domu, rozmyślać zacznie nad swoją nędzą i mimowoli przyjdzie mu jednak na myśl, ileby mógł przynieść ulgi swojej rodzinie, gdyby pieniądze te istotnie posiadał. Myśl ta nurtować go będzie coraz bardziej do jutra, a wtedy ja powrócę i już daleko łatwiej mi będzie powiedzieć mi: „Weź pan, przyjmij tę pomoc i daruj nam”, a on się zgodzi.
— To prawda! — zawołała Liza. — Taki pan młody, a tak pan umie zrozumieć wszystko, co się u kogo w duszy dzieje, jabym nigdy nie potrafiła.
— Teraz przedewszystkiem trzeba tak wszystko urządzić, żeby on rozumiał, że się go traktuje na równej z nami stopie, a właściwie na wyższej — mówił Alosza dalej, idąc za biegiem swych myśli.
— Na wyższej! prześlicznie! Aleksy Fedorowiczu, mów pan dalej, mów.
— Może się niewłaściwie wyraziłem, ale to nic.
— Ależ nic, naturalnie że nic, nie gniewaj się na mnie, Alosza drogi; czy pan wie, ja dotąd nie tak pana ceniłam, to jest ceniłam, ale na równej stopie, a teraz będę na wyższej. Miły, nie gniewaj się, ja nierozumna jestem, dziecinna, ale spytam cię o jedno: czy to nie jest lekceważenie, prawie pogarda, że my tak śmiało twierdzimy, iż on pieniądze te przyjmie?
— Nie, Lizo, niema w tem żadnej pogardy — odpowiedział Alosza, jakgdyby przygotowany już był na to pytanie. — Jakaż tu może być pogarda, jeżeliśmy wszyscy tacy sami, jak on, niczem nie lepsi, a przynajmniej nie bylibyśmy z pewnością lepsi w jego położeniu? Bo nie wiem, jak ty, Lizo, ale ja doskonale zdaję sobie sprawę, że mam duszę marną i grubą; tamten zaś człowiek przeciwnie, ma niezawodnie duszę bardzo subtelną. Przytem wiesz, Lizo, mój starzec mówił mi raz: „Niektórych ludzi strzedz się trzeba i pilnować, jak dzieci, z innymi obchodzić się należy, jak z chorymi w szpitalach.”
— Jak z chorymi! Prześliczna myśl, Aleksy Fedorowiczu; zabieraj się więc do roboty i postępuj z ludźmi, jak z chorymi.
— Chciałbym, Lizo, chciałbym, ale niewiem czy potrafię, bywam często niecierpliwy, a także brak mi daru spostrzegawczego. No! ale dość już o tem, pomówimy teraz o naszych interesach.
— Nie uwierzysz, nie uwierzysz pan, jaka jestem szczęśliwa.
— Jak to dobrze, Lizo, że ty tak mówisz.
— Pan jest taki dobry, taki dobry, tylko troszeczkę pedant, mimo, że nie wygląda pan wcale na pedanta. A teraz, proszę, uchyl pan trochę drzwi i zobacz, czy mama nas nie podsłuchuje — dodała Liza nerwowym szeptem.
Alosza spełnił jej życzenie.
— Chodź pan tu blizko i siadaj koło mnie — mówiła dalej Liza, rumieniąc się coraz bardziej. — Daj mi pan teraz ręce, ot tak.
Widzi pan, muszę się teraz panu przyznać, że mój wczorajszy list pisany był wcale nie na żarty, ale całkiem seryo. — I zakryła oczy dłonią. Widać było, że wyznanie to kosztowało ją wiele. Potem nagle ujęła rękę Aloszy i pocałowała ją trzykrotnie.
— Ach! Lizo, jak to dobrze — zawołał z radością Alosza — i ja tak byłem pewny, że pisałaś to na seryo.
— Patrzcie go! był pewny! — mówiła Liza z radosnym śmiechem, odsuwając rękę Aloszy, której jednak nie wypuszczała ze swej dłoni. — Ja go w rękę całuję, a on przyjmuje to spokojnie i mówi, że to bardzo dobrze.
Liza obwiniała tu Aloszę niesłusznie, gdyż był on także bardzo zmieszany.
— Chciałbym podobać ci się zawsze, Lizo, tylko niewiem, jak się do tego wziąć — wyjąkał niepewnie, rumieniąc się.
— Ach, mój drogi, jesteś zimny i impertynent — wołała Liza. — Raczył wybrać mnie za małżonkę i odrazu uspokoił się — zaraz był pewien, że to wszystko na seryo.
— Czyż to źle, że wziąłem to na seryo? — zaśmiał się Alosza.
— Przeciwnie, to dobrze, to doskonale — odrzekła Liza, patrząc na niego tkliwie i radośnie; a gdy nie wypuszczała wciąż jego ręki, Alosza pochylił się nad nią i pocałował ją w same usta.
— A to co znowu? Co panu jest? — krzyknęła Liza, tak, że Alosza zupełnie stracił rezon.
— Nie gniewaj się, jeżeli źle się stało, ale powiedziałaś, że jestem zimny, a mnie zachciało się pocałować ciebie, widzę teraz, że zrobiłem głupstwo.
Liza śmiała się, ukrywszy twarz w dłoniach, ale po chwili spoważniała i spojrzała na Aloszę prawie surowo.
— Nie! Z pocałunkami poczekajmy jeszcze, bo oboje tego jeszcze nie umiemy. Powiedz mi pan lepiej, dlaczego mnie pan bierze, taką chorą, głupią dziewczynę, pan taki rozumny, myślący, taki niepospolity. Ach! Alosza drogi, jak ja się czuję szczęśliwa, choć zupełnie nie warta jestem ciebie.
— O nie mów tego, Lizo. Więc to już postanowione; w najkrótszym czasie wystąpię z klasztoru, a jeśli mam się ożenić, jak mi starzec rozkazał, to gdzież znajdę lepszą żonę, jak ty. Ja to już wszystko obmyśliłem; przedewszystkiem znamy się od dzieciństwa, następnie, ty masz mnóstwo zalet, jakich mi brakuje. Masz weselszą duszę, niewinna jesteś, podczas kiedy ja wiele, wiele już rzeczy zblizka poznałem. Nie próżno jestem Karamazow. Że śmiejesz się i żartujesz często ze mnie, to nic, bo robisz to tak miło, jak dziecko, a przytem umiesz myśleć, jak święta męczennica.
— Jakto, jak święta?
— A tak, Lizo. Ta uwaga twoja, czy nie jest to pogardą z naszej strony dla tego biedaka, że pozwalamy sobie analizować jego duszę. Takie spostrzeżenie może zrobić tylko ktoś, co już cierpiał i cierpieć potrafi. Musiałaś ty już wiele przemyśleć, siedząc w swoim krześle.
— Daj mi rękę, Alosza, czemu mi ją usuwasz? — mówiła Liza głosem cichym, osłabionym ze wzruszenia i radości. — Powiedz, powiedz mi, proszę, jakie sprawisz sobie ubranie, gdy się pozbędziesz klasztornego habitu?
— Nie pomyślałem jeszcze o tem.
— Dla mnie to bardzo ważna kwestya. Musisz mieć granatowy aksamitny tużurek, białą pikową kamizelkę i mięki popielaty kapelusz. Powiedz mi pan, coś sobie pomyślał, gdy ja się wyparłam mojego listu, czy pan uwierzył?
— Nie, Lizo, nie uwierzyłem.
— Coraz lepiej, co za nieznośny człowiek z pana.
— Nie uwierzyłem ani przez chwilę, a tylko udawałem, że wierzę, ażeby ci zrobić przyjemność.
— Coraz gorzej, to jest coraz lepiej... A wiesz, co ja sobie myślałam: „jeżeli on odda mi mój list, to znaczy, że nic nie rozumie i nie kocha mnie wcale, głupi, nierozumny chłopak.” Ale pan zostawił list w domu, bo pan przeczuwał, że będę go chciała odebrać. Czy tak?
— Wcale nie tak. List ten miałem i mam przy sobie, w tej oto kieszeni, patrz, tylko nie bierz go do rąk.
Mówiąc to, pokazał jej list zdaleka.
— A to ładnie, to pan skłamał przed chwilą.
— Skłamałem, aby list przy sobie zatrzymać. Zanadto mi jest drogi, abym ci go oddał — to już na wieki i nigdy go nikomu nie oddam.
Liza patrzyła na niego z zachwytem.
— Alosza! — zaszczebiotała — pójdź do drzwi i zobacz, czy mama nie podsłuchuje.
— Mogę zajrzeć, ale dlaczego, Lizo, podejrzywasz własną matkę o tak nizki postępek?
— Jaki tam nizki? Nic w nim niema nizkiego. To prawo matki podglądać i podsłuchiwać, co robi jej córka i bądź pan pewien, Aleksy Fedorowiczu, że skoro tylko zostanę matką i będę miała taką córkę, jak ja, to podsłuchiwać ją i podglądać będę.
— Ależ, Lizo, to niedobrze.
— Co niedobrze? Byłoby niedobrze, gdyby to sobie była taka zwyczajna, towarzyska rozmowa, ale tu córka zamknęła się sam na sam z młodym człowiekiem... Przygotuj się na to, Alosza, że skoro się się tylko pobierzemy, otwierać będę i czytać wszystkie twoje listy, podglądać cię i podsłuchiwać. Jesteś pan uprzedzony.
— Niech i tak będzie, Lizo, skoro chcesz, ale zawsze to nieładnie.
— Och! Z jaką pogardą pan to mówi, ale dajmy temu pokój, nie będziemy się przecie już kłócili. Powiem panu lepiej odrazu, co myślę. — Podsłuchiwać jest bardzo źle, i pan masz słuszność, a nie ja, ale mimo to, ja będę zawsze podsłuchiwała.
— Jak chcesz, i tak niczego się nie dosłuchasz, — zaśmiał się Alosza.
— A będziesz-że mi pan ulegał we wszystkiem? bo i to trzeba z góry postanowić.
— Z przyjemnością, Lizo, z wyjątkiem rzeczy zasadniczych. Bo pamiętaj, że gdybyś była innego zdania, niż ja, w sprawach ważnych, to ja, mimo to, postąpię, jak mi powinność każe.
— Tak być powinno. I wiedz o tem, że ja nietylko w ważnych, ale i w najdrobniejszych rzeczach, ulegać panu będę we wszystkiem, i to z całą rozkoszą, i to przez całe życie, przysięgam panu, — wołała gorąco Liza. — Nie dość na tem, przysięgam na wszystko, że nie będę pana nigdy podpatrywała, ani podsłuchiwała, choćbym niewiem jak chciała, i listu żadnego nie otworzę, ponieważ pan uważałbyś to za rzecz nieszlachetną. — Nie wiem, czy to moje przywidzenie, ale zdaje mi się, że pan musisz mieć także jakieś tajemne, ukryte zmartwienie, oprócz tych wszystkich kłopotów i trosk, o których mówiliśmy.
— Istotnie, mam ukryte zmartwienie. Widzę, Lizo, że kochasz mnie naprawdę skoro to odgadłaś.
— Jakież to? czy mogę wiedzieć? — pytała Liza z nieśmiałą prośbą.
— Potem ci powiem, Lizo, potem — mówił niepewnie Alosza. — Teraz nie zrozumiałabyś może, a może i ja sam tego nie rozumiem.
— Ja, prócz tego, wiem, że pan się martwi braćmi i ojcem.
— Tak, braćmi zwłaszcza, — szepnął Alosza sam do siebie.
— Nie lubię pańskiego brata, Iwana, — zauważyła nagle Liza.
Uwaga ta zdziwiła Aloszę, ale nie podniósł jej.
— Bracia moi gubią się, ojciec także, a w dodatku gubią drugich wraz z sobą. To już taka żywiołowa siła Karamazowych, jak mówi ojciec Paisy. Siła żywiołowa, a przytem jakaś niesamowita. Czy unosi się nad nią duch Boży? niewiem, ale wiem, że i ja także jestem Karamazow — i we mnie także tkwi owa siła. — A jeszcze opuszcza mnie teraz jedyny, najlepszy mój przyjaciel, najwyższy duch, jakiego ziemia wydała. O, gdybyś wiedziała, Lizo, jak silne łączą nas węzły duchowe? Odchodzi, a ja zostanę sam.
Przyjdę też, Lizo, do ciebie i w przyszłości będziemy żyli razem.
— O! tak, razem, razem, od dziś żyć będziemy razem przez całe życie.
Słuchaj, Alosza! pocałuj mnie jeszcze, teraz pozwalam.
Alosza pocałował ją.
— A teraz idź! Bóg z tobą — mówiąc to, pożegnała go. — Idź do starca i bądź z nim, póki jeszcze żyje, i tak zatrzymałam cię tu za długo. Modlić się dziś będę za niego i za ciebie, Alosza, i będziemy szczęśliwi, prawda, że będziemy szczęśliwi?
— Zdaje się, że będziemy, Lizo.
Wyszedłszy od Lizy, Alosza nie uważał za stosowne zajść do pani Chachłakow, i zamierzał udać się prosto do domu, nie żegnając się z nią wcale. Zaledwie jednak wstąpił na korytarz, matka Lizy stanęła nagle przed nim. Z pierwszych jej słów Alosza odgadł, że czeka tu na niego umyślnie.
— Aleksy Fedorowiczu, — rzuciła się na niego pani Chachłakow, — Co za niedorzeczność! co za dziecinne mrzonki! mam nadzieję, że nie będziecie się niemi długi bawili.
— Tylko niech jej pani tego nie mówi, — rzekł Alosza, — oddziałałoby to na nią bardzo niekorzystnie.
— To przynajmniej rozumne słowo. To znaczy, że pan się nie chciał sprzeciwiać jej fantazyom, ze względu na stan jej zdrowia.
— O bynajmniej. Rozmawiałem z nią najzupełniej seryo — zaprzeczał stanowczo Alosza.
— Tu niema mowy o żadnem seryo, bo, po pierwsze, od dziś nie przyjmę pana ani razu u siebie, a po drugie, wyjadę ztąd i ją z sobą zabiorę. Wiedz pan o tem.
— I po co? — mówił Alosza. — Przecież to jeszcze nie prędko, za lat parę, a może i więcej. Czekać na siebie musimy.
— Prawda, to prawda, a przez te parę lat możecie się jeszcze dziesięć razy poróżnić, a nawet rozejść. Boże, jak ja sobie z tem wszystkiem dam radę. Czekałam tu na pana umyślnie, jak w komedyi, gdzie nieraz najważniejsze sprawy załatwiają się w kurytarzu. Teraz rozumiem te noce bezsenne Lizy i jej histeryczne ataki.
Słyszałam wszystko, coście do siebie mówili, ledwo ustałam pod tymi drzwiami. Boże mój, zakochana córka, to śmierć dla matki, choć w grób się położyć. A przedewszystkiem, oddaj mi pan jej list, i to natychmiast, natychmiast!
— O nie, nie zrobię tego. Niech mi pani lepiej powie, jak zdrowie Katarzyny Iwanownej?
— Wciąż nieprzytomna. Obie jej ciotki stoją nad nią, wołając och! i ach! Posłałam po doktora Herzenszube, ale on tak się zląkł, że nie wiedziałam już, co z nim począć, i chciałam sprowadzić do niego innego jakiego doktora. Odwieźli go do domu w mojej karecie. A teraz na domiar wszystkiego jeszcze, pan i Liza z tym listem swoim. Zaklinam pana na miłość dla wielkiego, konającego starca, pokaż mi ten list, ja przecież jestem matka, muszę widzieć. Możesz mi go pan nie oddawać, ale pokaż mi go tak, bym go mogła przeczytać.
— Nie, nie pokażę, choćby nawet ona pozwoliła. Jutro, jeśli pani życzy, mogę przyjść i pomówimy o tem, a teraz dowidzenia.
I Alosza wybiegł na ulicę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.