Bohaterowie poddasza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Bohaterowie poddasza
Pochodzenie Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1878
Wydawca Władysław Kossakowski
Data wyd. 1877
Druk Władysław Kossakowski
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOHATEROWIE PODDASZA
przez
KLEMENSA JUNOSZĘ.

Pan Bóg stwarzając szwaczki, poetów i jaskółki, dał im za mieszkanie poddasze.... Na wysokości poddasza wiosenna ptaszyna gniazdeczko swoje lepi, na poddasze ucieka uboga inteligencja, tak jak znowu uboga nieinteligencja zazwyczaj w suterynach się kryje.
Czy to ironja losu, czy prawo natury? niewiem, wszelako faktem jest, że istota moralnego światła chciwa i łaknąca w piwnicy mieszkać nie chce, a ponieważ salonów pierwszego piętra zajmować nie może, przeto ucieka na wysokości i wzbija się ponad świat....
Ponad świat, który tam niżej błyszczy i jaśnieje w salonach, ponad świat, w którym alabastrowe kobiet ramiona przykrywa jedwab, piękne szyje i głowy zdobią brylanty i złoto... ponad miasto, przez ulice którego przebiegają karety, unosząc na miękkich poduszkach samolubów z sercem twardem jak kamień, potentatów pieniężnych, co wyrośli nagle jak trzcina na błocie nieczystych spekulacji, i inne indywidua, dobrze odziane, nakarmione, uśmiechnięte....
Poddasze wznosi się ponad hałaśliwe młotami zgrzytające warsztaty, nad skromne mieszkanka ozłocone jasnością i ogrzane ciepłem rodzinnego ogniska, nad domy w których tańczy pijana rozpusta, nad ubogie stancyjki wyrobników, nad zaułki w których zamieszkują ci, co wypowiedzieli wojnę społeczeństwu pracy i własności....
Tak ono stoi ponad prawdziwym złotem i szychem wytartym, ponad siedliskiem szczęścia i zachwytów, ponad błotem i ulicą. — Lecz w zamian za to wyższe stanowisko jakie w „hierarchii piętrowej“ zajmuje, pozbawione jest ono wesołych uśmiechów rodzinnych, szczebiotu dzieci niewinnych jak anioły, a rumianych jak jabłka, skazanem jest na samotność. W jego ścianach słychać tylko albo ciche westchnienie pracującej nad zwojem jedwabiów szwaczki... albo skrzyp pióra poety, lub też mierzone kroki człowieka nie mającego co jeść.
Dla tej samotności, dla panującej tu ciszy, dla widoku kawałka nieba z poza kamiennej ramy kominów, myśl mieszkańców poddasza odmienną zwykle bywa od myśli pierwszopiętrowych nababów, płynie swobodnie i cicho, nieprzerwana, gorzka niekiedy, a nie mając tam i przeszkód za daleko czasami zachodzi.
Potrzeba stworzyła budowniczego, budowniczy stworzył poddasze, poddasze zaś stworzyło poetów — mizantropów, tak jak las, pola, jeziora i łąki stworzyły poetów-optymistów liryków. Te są księgi rodzaju mizantropowego. Liryk miał przed oczyma swemi przestrzenie, widział niebo ozłocone słońcem, lub też usiane mirjadami gwiazd prześlicznych, chwytał pełną piersią balsamiczny oddech lasów i dlatego zadzwonił pieśnią serdeczną, ognia i miłości pełną... Wieszcz z poddasza dusi się dymem kominów, obok siebie widzi zimne mury, pod sobą zaszarganą błotem ulicę, a nad sobą nic nie widzi najczęściej. Ztąd wszystko wydaje mu się czarnem, okopconém i brudném.
Znałem jednego pustelnika takiego, co lat wiele na poddaszu przepędził, szamocząc się przez całe życie z biedą, z którą walczył jak bohater, i jak bohater legł na polu tej walki. W jego zapadniętych oczach błyszczał ogień jakiś chorobliwy, jak płomień dogasającej lampy, co przy schyłku istnienia żywszym blaskiem goreje. W piersiach człowiek tu nosił miłość wielką i... suchoty niemałe, w duszy niewyczerpane źródło zachwytów, marzeń i uniesień poetycznych; a w kieszeni... nic a nic nie nosił.
Ba, żeby był nosił, to możeby założył handel towarów kolonialnych lub spekulował na giełdzie... Świat zyskałby jednego finansistę, a stracił jednego poetę.
Takie to już prawo natury... w niedostatku dusza czyści się jak złoto w ogniu, a złoto co się niczém zbrudzić samo nie może, jest w stanie zbrudzić najpiękniejszą duszę... przepraszam, omyliłem się, jest w stanie zbrudzić duszę, duszy najpiękniejszej nic nie zbrudzi... bo takich dusz nie ma na świecie podobno.
Mój znajomy był blady, wysoki, na wyniosłe czoło spadały mu pukle włosów czarnych jak krucze pióra, na ustach błądził wieczny uśmiech, był to uśmiech gorzkiej ironii.
Umarł on przed niedawnym czasem i lepiej zrobił podobno... bo mu się dawno odpoczynek należał, — a gdzież go miał szukać?
— Czy ty wiesz, mówił raz do mnie, że nie głupi był ten co miłość wynalazł; to jest wcale dobry wynalazek, i gdybym był Khedywem, dałbym mu chętnie przywilej na cały Egipt... Szarlatanowie paryzcy ogłaszają różne lekarstwa na kaszel, ja od pewnego czasu jestem zdrowszy, bo mi się pierś jakiemś szlachetném ciepłem ogrzała, i świat mi się mniej brudnym wydaje, i praca jakoś łatwiej idzie, i nadzieja wewnętrzna powiada, że lepiej będzie...
To mówiąc, zakaszlał się mocno, a po chwili mówił dalej:
— Czyś kiedy czytał biblię, czyś czytał wschodnich poetów, co to w swoich wierszach zawierali prawdy, któreby w tomach tomów wypowiadać można:

„Ucz się od komara miłości, co zakochany
W świetle płomieni, w nim przepada i ginie.“

Powiedział jeden z nich. Zdaje mi się, że jestem komarem... Kocham i chcę, pragnę serdecznie ożenić się, i uszczęśliwić moją Jadwinię. Powiesz na to, że należy mi się najwygodniejsza cela w szpitalu Św. Jana Bożego, przypomnisz mi prawa Malthusa, wiem o tém, ale zresztą mało mnie to obchodzi.
Poznałem ją wypadkiem, mieszka naprzeciwko z matką staruszką, pracuje dnie i noce, lecz powiada, że jej to idzie na zdrowie. Sam nie wiem czy jest piękna, lecz w jej szafirowych oczach więcej jest nieba, aniżeli go z mego okienka widać.
Jestem jej narzeczonym, powiesz żem warjat, lecz to najrozkoszniejsza warjacja pod słońcem. Dziś nie mamy nic jeszcze, ale dorobimy się niebawem. Patrzaj, ja już złożyłem tyle oszczędności, że mogłem kupić sześć szklanek na nasze gospodarstwo; w prawdzie dużo jeszcze potrzeba, ale dorobimy się powoli...... Jadwinia przyrzekła czekać i dotrzyma słowa.
Skończywszy te słowa, wziął się do przepisywania. Pióro skrzypiało tylko po papierze, szeregi czarnych liter stawały jeden pod drugim, arkusz przybywał do arkusza. Na drugi dzień opasły adwokat miał wypłacić za tę pracę olbrzymie honorarjum, bo aż po pięć kopiejek za arkusz, wytrącił mu co prawda dwie kopiejki za ostatnią stronę która nie była zapisaną do samego końca, ale to było bardzo słuszném, bo trudno wymagać ażeby adwokat rozrzucał pieniądze. Z samego już stanowiska swego jakie w społeczeństwie zajmuje, musi zachowywać pewne decorum, musi żyć przyzwoicie i elegancko, boć przecież trudno wymagać, ażeby obrońca uciśnionych wdów i sierot, miał siadywać na takich samych meblach jak wdowy i sieroty których broni.
Człowiek którego słowa powinny być gładkie jak aksamit, ma najzupełniejsze prawo siadania na aksamitach. Nie o to wszakże idzie.
Jadwinia była w istocie śliczną dziewczyną, a jakkolwiek również zamieszkiwała poddasze, jednak uśmiech na jej świeżych ustach błądzący, miał więcej rezygnacji aniżeli ironii. Była to bezwiedna męczennica nędzy, cierpiała nie zastanawiając się nad tem że cierpi, bo zdawało jej się, że inaczej być nie może; od czasu zaś w którym poznała mego znajomego, od czasu w którym pierwszy promień miłości ogrzał jej serce i do nowego życia pobudził, czuła się zupełnie szczęśliwą, czasem śpiewała nawet głosem cichym wprawdzie, ale dziwnie dźwięcznym i czystym, czasem tonęła w marzeniach, i zdawało jej się, że na świecie jest tak dobrze jak w niebie, ba, może lepiej nawet.
Raz spotkał ją na schodach stary doktór w tej samej kamienicy mieszkający, przywitał ją, uścisnął za rękę i rzekł:
— Ej panno Jadwigo, ostrożnie, ostrożnie, nie szyć tak długo, nie siadywać po nocach, bo będziemy musieli pojechać do Méran....
Jadwinia posłuchałaby może rady zacnego staruszka, ale trzeba było na południe wykończyć suknię dla pani radczyni, więc całą noc spędziła nad igłą, na drugą noc przyszła kolej na suknię pani prezesowej, potem pani bankierowej. Karnawał wrzał w całej pełni, a wszystkie te panie były tak dobre! dawały robotę... I wszystko było dobrze, tylko rączki dziewczęcia robiły się chudsze, bledsze, i zdawały się jakby przezroczyste, a stary doktór ilekroć ją spotkał, kiwał głową smutnie i mruczał coś pod nosem. Nie rozumiała go Jadwisia, bo mruczał po łacinie.
W tym samym czasie, w pewnym wykwintnym salonie, zebrała się tak zwana śmietanka wybornego towarzystwa. Panie pełne filantropijnych uczuć dla ludzkości, protektorki ochron, z poświęceniem zasiadające przy wielkanocnej kweście, lub przy stołach loterji fantowych, dobre, wystrojone, uśmiechnięte, istne anioły stróże cierpiącej ludzkości... tylko bez skrzydeł co prawda. To i lepiej podobno, bo anioł ze skrzydłami frunąłby do nieba, anioł bez skrzydeł pomimowoli po ziemi chodzić musi....
Damy te, zanadto poważne na to ażeby miały tańczyć, zanadto dobrze wychowane ażeby przez cały wieczór ploteczki miejskie sobie opowiadać, zabijały czas filantropią, i debatowały szeroko nad sposobami polepszenia losu robotnic, podwyższenia ich płacy zarobkowej i zmniejszenia godzin pracy.
Do pomocy i rady w tej dyskusji zawezwały dwóch panów, z których jeden oglądał się ciągle na stolik zielony, drugi zaś milczał jak ryba. Był tam przytem obecny i jakiś dziennikarski reporter, który stanąwszy pod piecem, zapisywał ukradkiem do książeczki treść rozmowy, oraz kolor sukien szanownych dam.
Nie ulega kwestji, że na tym, zaimprowizowanym meetingu, los szwaczek w ogóle byłby uległ radykalnym zmianom i reformom, dyskusja bowiem była na jak najlepszej drodze, a rezultat i konkluzja już, już miała nastąpić lecz w tej samej chwili, gospodyni domu uprzejmie poprosiła na kolację swych gości.
Wiadomo jest, że w obec kolacji wszelkie wszelkie kwestje milczą, zresztą człowiek przyzwoity, urodzony i wychowany dobrze, jedząc, unika wszelkich wzruszeń, dla względów hygienicznych, a przytem majonez był tak dobry, że zwrócił na siebie powszechną uwagę, szampan perlił się w kieliszkach i syczał jak wąż kusiciel, toast wznoszono za toastem, gdzież tu można było myśleć o jakich kwestjach. Tej właśnie nocy Jadwisia odpoczęła sobie po pracy, zasnęła, aby się już nigdy nie obudzić.
Jednokonny karawan wiózł na powązki trumienkę białą, z której widać było kawałek muślinu. Na trumnie przybity był wieniec ze świeżych kwiatów. Orszak pogrzebowy składał się z dwóch osób: była to matka Jadwini i nasz znajomy.
Nie płakali, bo już im łez brakło, nie mówili do siebie, jakby się obawiali dotykać tak bolesnego przedmiotu. Najcięższy smutek milczeniem się objawia... Na cmentarzu kiedy zmarzłej ziemi bryły uderzyły w wieko trumienne, nasz znajomy chciał sobie życie odebrać i byłby to uczynił spokojnie, z zimną krwią, bez zostawiania kartek i testamentów.... lecz wzrok jego padł na matkę nad grobem stojącą... Podał jej rękę i rzekł:
— Straciłaś córkę, jam stracił narzeczonę; ja ci teraz synem będę, a ty mi matkę zastąpisz.
I wrócił do swego poddasza smutny, milczący jak grób, co nadzieje szczęścia zamknął w sobie, i jeszcze rok dotrzymał słowa: pracował dla matki... Jeżeli kiedy mówił ze mną to słowa jego były pełne smutku i melancholii, zwątpienia i goryczy. Cóż dziwnego? Nareszcie przyszedł czas i na niego, umarł spokojnie, bez skargi, a na poddaszu została matka samotna, bezsilna, która tylko pacierze za swoich ukochanych mówić mogła...
Biedna staruszka wyprowadziła się z tego smutnego poddasza na inne, i żywiła się tem czém się zwykle żywią ludzie biedni a niemogący już pracować. Ludzie biedni, jeżeli chcecie wiedzieć, żywią się zwykle resztkami swego szczupłego mienia, jadają więc krzesła, ubranie, bieliznę: jakieś pamiątkowe graciki, futra, jeśli im z dawniejszych czasów zostały, bo człowiek jak powiadają naturaliści, jest wszystkożerném zwierzęciem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.