Bitwa pod Raszynem/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Bitwa pod Raszynem
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z dobytymi pałaszami otoczono Janka.


ROZDZIAŁ I
w którym czytelnicy zapoznają się z bohaterem
powieści i z rotmistrzem von Lampe.

W dniu 13 kwietnia 1809 r. we dworze wsi Łęgonice, leżącej niedaleko Nowego-Miasta nad Pilicą, ruch był niezwykły. Na dziedzińcu stały karabiny żołnierskie, ustawione w kozły, koło płotów parskały konie rzędem uwiązane u kołków, osiodłane i gotowe do marszu, na środku podwórza warzyło się jedzenie w niewielkich kotłach, kręciło się mnóstwo żołnierzy, krzyżowały się rozkazy, rozlegały się śpiewy, krzyki, brzęk szabel... Co chwila na wielki ganek dworu, wsparty na dwóch słupach murowanych, wybiegał ze środka jaki oficer, w kapeluszu z piórami, świecący cały od złota i donośnym głosem wydawał rozkazy, po których zwykle kilku żołnierzy dosiadało koni i wyjeżdżało pędem w różne strony. Służba dworska biegała tu i tam, potrącana i szturkana przez żołnierzy, którzy przytem głośno odgrażali się po niemiecku, gdyż były to wojska austryackie, że dadzą się Polakom we znaki.
Robił się już wieczór i z niedalekiej Pilicy wznosiły się białe mgły. Od zachodu pokazało się kilka chmurek, które rosnąc coraz bardziej, wraz z zapadającą szybko ciemnością, pokryły całe niebo, i wkrótce zaczął padać drobny a gęsty deszczyk. Noc zrobiła się niezmiernie ciemna i ponura, wśród której żołnierze kręcący się koło ogniska, na środku dziedzińca, wyglądali jak krwawe widma. Wszystkie okna dworu oświecone mocno, nie mogły rozjaśnić posępnych ciemności dżdżystej nocy. Później zerwał się wicher, który miotając gałęziami drzew, nadawał całości obrazu jeszcze smutniejszy charakter.
Kiedy deszcz rozpoczął na dobre padać, wszedł z dziedzińca do dworu mały chłopiec, liczący może dziesięć lat wieku. Był to chłopczyna smukły, rumiany, z wielkiemi niebieskiemi oczami, z jasnoblond główką. Z sieni, nie namyślając się wiele, widocznie dobrze obznajmiony z rozpołożeniem dworu, otworzył drzwi na lewo i wszedł do niewielkiego pokoju, oświeconego kilku woskowemi świecami. Pod oknem koło stołu, założonego mapami i różnymi papierami, siedziało kilku oficerów austryackich i żywą ze sobą prowadziło rozmowę.
Chłopczyna przemknął się cicho przez ten pokój, nie zwracając na siebie uwagi i wszedł przez drzwi w głębi, które to drzwi zostawił nieco otwarte, dlatego, żeby mieć trochę światła w maleńkiej, ciemnej izdebce, do której teraz wszedł. Tu namacał łóżeczko swoje i usiadł na niem, nie zapalając wcale świecy i w głęboką pogrążył się zadumę. Wprost niego znajdowało się okno, przez które widział drzewa sadu, krwawo oświecone od wielkiego ogniska, jakie rozpalili w środku ogrodu żołnierze. W pokoiku była cisza zupełna, ze dworu tylko dochodził jednostajny plusk deszczu, gwar żołnierzy i rozmowa oficerów z sąsiedniej komnaty. Przez uchylone drzwi, widział Janek, bo tak się nazywał chłopiec, koniec szabli jednego z oficerów, gorejącej wielkim blaskiem od świec. W swej samotnej zadumie patrzał się na krwawe drzewa od krwawego ogniska, na ową szablę świecącą jak roztopione srebro, nadsłuchiwał plusku deszczu i żywej rozmowy oficerów.
A miał biedaczek o czem myśleć. Sierota, żyjący na łasce bogatego stryja, który w obawie bliskiej wojny, przed kilku dniami wyjechał za granicę z całą rodziną, został Janek prawie sam jeden w tym wielkim dworze, zapomniany i porzucony na wszystkie niebezpieczeństwa czasów wojennych. Oprócz niego była jeszcze we dworze stara klucznica Boguszewska, która wobec nagłego najścia wojsk austryackich na Łęgonice, zajęta wydawaniem żywności, nie miała ani chwili wolnej do pomyślenia o Janku. Reszta służby rozbiegła się — w stajni tylko przy koniach był Marcin, niegdyś masztalerz, dziś starzec ledwo mogący powłóczyć nogami. Nie dziw zatem, że nie miał kto myśleć o Janku. Biedny chłopczyna przepędził cały dzień na dworze i w ogrodzie, przypatrując się żołnierzom austryackim, którzy przyszli do Łęgonic rano i gotowali się za parę dni przejść Pilicę pod Nowem-Miastem, żeby wkroczyć do Księstwa Warszawskiego. Chodząc tak Janek, przypatrywał się wszystkiemu ciekawie, żywiąc się chlebem, który udało mu się schwycić w kuchni, potrącany przez żołnierzy, nie zwracając na siebie wśród tego zamętu niczyjej uwagi. Teraz, po całodziennej włóczędze po dworze, wślizgnął się do swojej izdebki i usiadłszy po ciemku na łóżku, znużony i głodny zamyślał iść spać. Oczy mu się kleiły, wrzawa panująca dokoła powoli zlewała się w jeden monotonny hałas i już miał zasnąć, gdy nagle uderzyło jego słuch nazwisko księcia Poniatowskiego, wyrzeczone głośniej w sąsiednim pokoju przez oficerów.
Janek, który był chłopcem pojętnym i rozwiniętym nad swój wiek, wiedział dobrze, że książę Józef Poniatowski jest naczelnym wodzem wojsk Księstwa Warszawskiego, z któremi Austryacy właśnie gotowali się prowadzić śmiertelną walkę. Zaciekawiony, co też mogą Austryacy mówić o księciu, o którym od starego Marcina wiele słyszał, Janek podniósł głowę i nadstawił uszów. Oficerowie mówili głośno, nie spodziewali się zapewne, że ich kto słyszy, a chociaż rozmawiali po niemiecku, dla Janka nie stanowiło to trudności, gdyż dobrze znał ten język, nauczywszy się go od bony Niemki, która przyjęta do dzieci stryja, dla obznajmienia ich z niemczyzną, rozmawiała także z Jankiem po niemiecku. A że, jakeśmy już powiedzieli, chłopiec był bardzo pojętny, szybko więc nauczył się mówić tym językiem, którego dzieci stryja mozolnie uczone, zrozumieć jeszcze nawet nie mogły. Dzięki więc temu z łatwością mógł wysłuchać, co mówią w sąsiednim pokoju oficerowie austryaccy.
— A więc tak rzeczy stoją, mówił jeden z nich głosem podniesionym, rozkazującym, widocznie starszy między nimi — a więc, jak nam doniósł ten huncfot żyd, książę Poniatowski jest w Nadarzynie, miejscowości oddalonej stąd niespełna o ośm mil, a nawet bliżej, jeżeli udamy się bocznemi drogami, nie gościńcem...
— Tak, jenerale — wtrącił inny głos — ale trzeba znać te boczne drogi. W tym przeklętym kraju łatwo zabłądzić, a wtedy...
— Mości rotmistrzu — odezwał się na to poważnie jenerał — wszystko przewidziałem i bądź pewny, że nie pobłądzisz. Otóż, moi panowie, książę Poniatowski jest w Nadarzynie, zaledwie z półplutonem ułanów, niespełna dwadzieścia koni — i nie myśląc wcale o wojnie, bawi się w najlepsze, spokojny i pewny. Na jutro nawet jest nakazane wielkie polowanie w parku Nadarzyńskim... Sam Bóg go nam daje w ręce, moi panowie. Ze schwytaniem naczelnego wodza wojsk Księstwa Warszawskiego, wojna dla nas będzie prostą przechadzką — nikt nam nie będzie śmiał stawić oporu. Cel ten jest istotnie godny ofiary.
Tu mówiący jenerał odetchnął i tak dalej ciągnął:
— Waćpan, panie rotmistrzu von Lampe, weźmiesz trzy szwadrony huzarów węgierskich, szwadron Pandurów i trzy działa artyleryi konnej — wyruszysz stąd o godzinie dwunastej w nocy, przeprawisz się przez Pilicę po moście w Nowem-Mieście i szybkim marszem udasz się do Nadarzyna. Tu masz marszrutę. Pójdziesz drogą najprostszą na wsie Jajkowice, Błędów, Michrów, Ojrzanów do Nadarzyna, ogółem siedem do ośmiu mil polskich. Przy szybkim pochodzie, nie zatrzymując się nigdzie, powinieneś być w tej miejscowości jutro rano o godzinie szóstej, lub siódmej najpóźniej. Rozproszysz ułanów, weźmiesz księcia Poniatowskiego do niewoli i odpocząwszy godzinę, ruszysz do nas z powrotem, zachowując wszelkie ostrożności. Spodziewam się twego powrotu jutro około godziny czwartej lub piątej po południu. Będę cię czekał z niecierpliwością. Tu masz mapę, przypatrz się drodze twego pochodu.
Rozległ się szelest rozwijanego papieru i chwilowa cisza zapanowała w pokoju. Łatwo zrozumieć, z jakiem wzruszeniem wysłuchał tej rozmowy biedny Janek. Zrazu nie pojmował o co idzie — ale wkrótce oprzytomniał i słowa jenerała austryackiego stały się dla niego jasne, bardzo jasne. Kroplisty pot wystąpił mu na czoło. Chcą porwać księcia Józefa, tego bohatera, który tyle świetnych czynów dokonał, chcą go schwytać, zakuć może w kajdany, ubezwładnić cały naród, który pozbawiony swego wodza, jak stado owiec bez pasterza, nie będzie mógł, nie będzie śmiał nigdzie stawić dzielnego Niemcom oporu! I Niemcy znów zapanują nad nami, ci Niemcy, których Janek nienawidził, o których stary Marcin w cichych wieczornych pogadankach tyle strasznych rzeczy opowiadał! Janek czuł, że wszystka krew w nim się burzy, chciał wypaść do oficerów austryackich, knujących tak niecne plany, chciał stanąć przed nimi i powiedzieć im:
— Nie panowie, to jest rzecz niegodna rycerzy chwytać podstępnie bezbronnego nieprzyjaciela. Idźcie naprzeciw tego księcia wtedy, kiedy stanie na czele swych wojsk, walczcie z nim, a on wam pokaże, jak się to umiera z szablą w ręku w obronie własnego kraju.
Chciał im to powiedzieć i tysiące innych podobnych rzeczy, wrzał gniewem i uniesieniem, i już podniósł się z łóżka, gdy po chwilowej ciszy odezwał się znowu poważny głos jenerała:
— Dam panu, rotmistrzu von Lampe, dobrego przewodnika, żebyś nie pobłądził w tym przeklętym polskim kraju. Przewodnikiem tym jest żyd Herszek, który doniósł mi właśnie o pobycie księcia Poniatowskiego w Nadarzynie. On pana doprowadzi bezpiecznie. A teraz — tu powstał jenerał — rozejdźmy się panowie. Rotmistrzu von Lampe! ufam twej dzielności i odwadze, że dokonasz tego znakomitego dzieła, które zmieni losy świata. Bądź pewny, że cesarz będzie o tem wiedział i że czeka cię wielka nagroda.
— Zrobię wszystko jenerale, odrzekł ponurym, suchym głosem rotmistrz — zrobię wszystko, co tylko będzie w mojej mocy.
Gdy to rotmistrz mówił, Janek korzystając z brzęku szabel i szelestu spowodowanego powstawaniem oficerów, przysunął się do drzwi i ujrzał rotmistrza von Lampe, kłaniającego się jenerałowi. Rotmistrz był to wysoki i chudy jak tyczka mężczyzna, z wielką rudą głową, takiemiż faworytami i dwojgiem maleńkich, siwych, głęboko osadzonych oczów. Z pod krzaczastych, rudych brwi patrzały te oczy chytrze, podstępnie, a na wązkich ustach wieszał się szkaradny uśmiech szyderstwa. Ubrany w jaskrawy mundur huzarski, obcisły i suto szamerowany złotem, stał wsparty na szabli i kłaniał się pokornie jenerałowi. Wkrótce ten ostatni wyszedł a za nim i inni — i Janek został sam.
Przez chwilę patrzał nieruchomy przez uchylone drzwi na pokój, oblany jasnem światłem kilku świec, na stół przykryty zielonem suknem, na którym walały się rozmaite papiery, na krzesła porozsuwane w różne strony, patrzał i nie mógł zebrać myśli. Był oszołomiony strasznym projektem, którego mimowolnie dopiero co wysłuchał. Cała jego dusza oburzała się na tych rycerzy austryackich, którzy umieją tylko walczyć podstępem i chytrością.
— To nikczemne! — szeptał.
Ale wkrótce oprzytomniał, uspokoił się i począł zimno rozmyślać nad tem co usłyszał. Przedewszystkiem widział, że trzeba koniecznie zawiadomić księcia Józefa — to było rzeczą jasną, niezbędną, jeżeli wódz nie miał wpaść w ręce nieprzyjaciela, a z wodzem kraj cały. Jakże tu jednak zawiadomić księcia? Janek jak żyje nigdy nie był w Nadarzynie. Siedem mil; przestrzeń ta wydawała mu się niezmierzoną. Nigdy nie wyjeżdżał z Łęgonic dalej, jak do Nowego-Miasta — nie miał wyobrażenia, jak można tak wielką przestrzeń przejechać. A jednak czuł konieczność, nieuniknioną konieczność zawiadomienia księcia Józefa o zamachu, jaki na niego gotują Austryacy. Z początku chciał powiedzieć o wszytkiem Marcinowi, ale po namyśle porzucił ten zamiar. Marcin głuchy, nie dosłyszałby dobrze, a krzyczeć przecież nie można, kiedy po całem obejściu dworskiem, po całej wsi pełno żołnierzy austryackich, pomiędzy którymi jest wielu Polaków, rodem z Galicyi. Odrzuciwszy ten pomysł jako niepraktyczny i niebezpieczny, Janek począł w głowie szukać innej jakiej osoby, którejby się mógł poradzić. Ale nikogo nie znalazł, już dla tego samego, że nikogo oprócz Marcina i klucznicy nie było we dworze.
Wówczas postanowił sam jechać. Zerwał się z łóżka, na którem siedział i zawołał:
— Bóg tak chce — nie napróżno słyszałem tutaj cały projekt tej wyprawy. Ja pojadę — w imię Boże!

Żwawo schwycił czapeczkę, zarzucił na siebie watowany płaszczyk, przeżegnał się i wybiegł ze swej izdebki.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.