Bezimienna/Tom II/XLIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIX.

Konie same go powiozły do Ermitażu, gdzie spodziewał się zastać Zubowa, którego szukał. W istocie Platon przechadzał się właśnie po zimowym ogrodzie, który stanowił naówczas jedną z wielkich osobliwości petersburskich.
Piękny zbiór obrazów nawet i słynna galerya, kupiona od Houghtona, nie tyle dziwiły podróżnych, jak owo zwycięstwo odniesione nad klimatem, które dozwalało w trzydziestostopniowy mróz monarchini Rosyi przechadzać się wśród palm, kaktusów, aloesów, zieleni i śpiewającego ptactwa. Nie wiemy, czy gdzie wprzódy w Europie na taką skalę i z takim przepychem i zbytkiem urządzony był ogród zimowy, jak ten, który był ozdobą Ermitażu.
Przestrzeń nim zajęta, dosyć znaczna, przedstawiała miniaturowy ogród, raj niby poetyczny, w którym wieczna kwitła wiosna, a wolno latające ptactwo napełniało go śpiewem wesołym. Pokręcone ulice, pozasadzane drzewa i krzewy, poustawiane kwiaty, gdyby nie spojrzenie na okna... łudzić mogły lepszym klimatem.
Imperatorowa siadała tu dawniej filozofować z książką w ręku, potem pisać kodeksy i rozmyślać o polityce.
Tego dnia Katarzyny nie było w zimowym ogrodzie. Zubow siedział w nim głęboko zadumany. Wiele rzeczy niepokoiło go: przeczucie zmian nadejść mogących, przeciw którym trzeba się było zawczasu obwarować, staranie o nowe zdobycze. Nie serce, bo mu to wygniło wcześnie, ale zwierzęce chucie podniecały fantazyę. Puścić im wodze było niebezpiecznie, wytrzymać — coraz trudniej. Wzdychał tedy on, człowiek, któremu wszyscy zazdrościli.
Usłyszawszy skrzypienie butów na piasku uliczki, Zubow spojrzał namarszczony, kto go aż tutaj mógł ścigać, podniósł głowę i zobaczył Markowa, który salutował go po żołniersku.
— Co nowego? — zapytał — nie wiecie czego o doktorze Müllerze, który po bytności u Kościuszki miał zbiedz? Mówią, że był u niego z kimś drugim, śladu ich odszukać niepodobna! Ja cesarzowej nawet do tego się nie przyznam! Wśród stolicy takie zuchwalstwo, takie targnięcie się... W tem coś jest! oni chcieli go uwolnić.
— O tem nic nie wiem — rzekł Marków — prócz, że Kościuszko nic nie wie, i mówi, że widział tylko doktora i felczera, którzy mu plaster na nogę przykładali.
Gołowin, będący na straży, zaklina się, iż w towarzyszu doktora poznał kobietę przebraną.
— E! to głupiec! — ryknął Zubow.
Tymczasem jedyne posądzenie, jakie mieć było można, nie sprawdziło się.
— Ale Müller uciekł! — zawołał Platon. — Otóż nasza siła! oto nasza służba! Pod bokiem i okiem dzieją się w stolicy takie kryminały, cóż to być musi na prowincyi!
Marków milczał.
— Czekajcie-no do jutra... kto wie, jak się to obróci. Doktór w ziemię wpaść nie mógł... na wszystkie trakty rozesłano sztafety, aby podróżnych, choćby nawet z cesarską kartą, zatrzymywać. Zobaczymy jutro.
Zubow zżymał się.
— A jak imperatorowa dowie się dziś?
— Mówmy o czem innem — przerwał Marków — nic się nie stało, jednego Niemca dyabli wzięli, niewielka szkoda, z więzienia nikt nie uciekł... no? czegóż znowu tak się trapić, czego? Słuchaj, Zubow, ja o tobie myślę.
Spojrzeli na siebie.
— Jeździłem obejrzeć Puzonową! no! nie tak straszna, jak mówią! śmieje się, żartuje i wcale srogą się nie wydaje, ale trzeba Dymitra Wasiljewicza na Kaukaz!
Tylko nie ty! Imperatorowa sama powinna to uczynić. Żony z sobą nie zabierze... zostanie sama... no i reszta to już... na mnie!
Uderzył się po piersiach.
— Ja wam ręczę!
Zubowowi twarz nieco się rozjaśniła, ale palec położył na ustach i rzekł:
— Milcz-że! ściany mają uszy, a krzaki jeszcze większe... cicho!
— Widziałeś się z Fryderykiem Wilhelmowiczem dzisiaj?
— Tylko co... był od niego raport.
— Jaki?
— Potwierdzający — rzekł Marków — ale sam mówisz, że krzaki mają uszy.
— Chodźmy stąd! — zawołał, wstając, Zubow i, uszedłszy kilka kroków, otworzył drzwiczki skryte. Wązkim korytarzykiem przecisnęli się do pokojów.
Tu gospodarz obejrzał drzwi, obszedł parawany i, poprowadziwszy Markowa do okna, coś szeptać zaczął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.