Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem jedyne posądzenie, jakie mieć było można, nie sprawdziło się.
— Ale Müller uciekł! — zawołał Platon. — Otóż nasza siła! oto nasza służba! Pod bokiem i okiem dzieją się w stolicy takie kryminały, cóż to być musi na prowincyi!
Marków milczał.
— Czekajcie-no do jutra... kto wie, jak się to obróci. Doktór w ziemię wpaść nie mógł... na wszystkie trakty rozesłano sztafety, aby podróżnych, choćby nawet z cesarską kartą, zatrzymywać. Zobaczymy jutro.
Zubow zżymał się.
— A jak imperatorowa dowie się dziś?
— Mówmy o czem innem — przerwał Marków — nic się nie stało, jednego Niemca dyabli wzięli, niewielka szkoda, z więzienia nikt nie uciekł... no? czegóż znowu tak się trapić, czego? Słuchaj, Zubow, ja o tobie myślę.
Spojrzeli na siebie.
— Jeździłem obejrzeć Puzonową! no! nie tak straszna, jak mówią! śmieje się, żartuje i wcale srogą się nie wydaje, ale trzeba Dymitra Wasiljewicza na Kaukaz!
Tylko nie ty! Imperatorowa sama powinna to uczynić. Żony z sobą nie zabierze... zostanie sama... no i reszta to już... na mnie!
Uderzył się po piersiach.
— Ja wam ręczę!
Zubowowi twarz nieco się rozjaśniła, ale palec położył na ustach i rzekł:
— Milcz-że! ściany mają uszy, a krzaki jeszcze większe... cicho!
— Widziałeś się z Fryderykiem Wilhelmowiczem dzisiaj?
— Tylko co... był od niego raport.
— Jaki?
— Potwierdzający — rzekł Marków — ale sam mówisz, że krzaki mają uszy.