Przejdź do zawartości

Bezimienna/Tom II/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.

Jenerał Puzonów pamiętnego dnia tego był w domu, podawszy się za chorego; i nie pomału się zdziwił, gdy dosyć późnym wieczorem służący oznajmił mu niespodziane odwiedziny ospowatego Markowa, prawej ręki Platona Zubowa i ulubieńca monarchini. Marków, choć dobrze się znał z Puzonowem, teraz tak był wyrósł wysoko, iż nie łatwo komu czynił honor odwiedzenia.
Obawiano się tego człowieka, prawdziwego łowcy dworskiego, który służył do wszystkiego, wszędzie upatrując tylko własnych korzyści.
Im Marków był niebezpieczniejszym i czynniejszym razem, tem każdy krok jego więcej nabierał znaczenia. Wiedziano dobrze, iż bawić się nie miał czasu, ani ochoty.
Puzonów wyszedł na jego spotkanie, a pomny tego, że podał się jako chory, ubrany był w szlafrok i począł się uniewinniać z tego i przepraszać. Marków nic nie odpowiedział, wszedł z nim do pokojów, ledwie wśród salonu zdjąwszy czapkę. Arogancyą naśladował Zubowa.
— No, jak się masz, chory? — spytał Puzonowa — hę? ty zawsze teraz chory, a powiedz prawdę, niedołęga. Ja jeden wróciłem z Polski cały, a wy wszyscy, coście tam pojechali silni, pewni siebie, zdrowi, rozumni, popowracaliście nam do niepoznania. Repnin kochał się w tej tam księżnie. Igelström także, Stackelberg zwolniał, ujęli go, Kreczetników, Kochowski... nawet mądrego Sieviers‘a obałamucili... no! a na tobie Polskę znać! No! Polska, to Polska! Bezkarnie tamtędy nikt nie przeszedł, nikt... Ja ciebie nie poznaję, Puzonów.
— Ano, bom się zestarzał — rzekł jenerał.
— E! nie — odparł Marków — my ich zwyciężyliśmy, zrobiliśmy z nimi, cośmy chcieli, a oni na każdym z nas, co tam dłużej pobył, wycisnęli jakby piętno swoje. Potemkin do nich się umizgał, Repnin nieraz ich bronił, Sieviers płakał nad losem... tylko ja, to nie! Ale mnie ciebie żal, Puzonów, tyś był człowiek gorący, czynny, wytrwały, mogłeś dobrze jeszcze służyć monarchini, a ot tak, gnijesz. Ja radziłbym tobie podać się do Persyi, do brata Zubowa, on zarazby cię pchnął, i mógłbyś dostać, cobyś chciał.
Puzonów ruszył ramionami.
— A mnie to na co? zdrowia nie mam.
— Bo tak gnijesz z dobrej woli w bezczynności. W Persyi i pieniądze i krzyż i rangę wysoką miałbyś jak nic, patrz na innych.
Te namowy więcej podejrzenia, niż ochoty obudziły w jenerale — odpowiadał półsłowami, ni to, ni owo.
— Ja i Platon my twoi dobrzy przyjaciele, wierz mi — zawołał Marków — cóż ja w tem mógłbym mieć za interes? co mnie do tego? ale ja wam dobrze życzę...
— Jeśli mi życzycie dobrze — odparł Puzonów — to mi pomóżcie zostać tak w spokoju, ja nic nie pragnę.
— Ale monarchini potrzebuje takich ludzi, jak wy, Dymitrze Wasiljewiczu — zawołał Marków. — Rosya wielka, ale ludzi nie ma wielu; ze świecą szukać dowódcy, na którego zdaćby się można. To też monarchini na was rozżalona, że jej czynnie służyć nie chcecie.
Puzonów spojrzał nań niedowierzająco.
— Alboż tu ludzi nie trzeba? — rzekł.
— Tak, ale tu, w stolicy, i starzy wydołają, tam młodszych i czynnych kraj potrzebuje... jak wy! jak wy! — dodał gość. — No! wola wasza! tylko pozwólcie powiedzieć szczerze, tym sposobem wy do niczego nie dojdziecie i wyjdziecie tylko na zasztatnego jenerała z połową pensyi.
— A cóż robić? — zapytał Puzonów.
— Co? podać się do armii perskiej, pobyć pół roku i rok i powrócić bogatym, z lentą przez plecy i dowództwem, ot co!
Nagle wstał Marków, śmiejąc się, i zapytał:
— A wasza żona, Helena Janówna, gdzie?
— W domu — odparł spokojnie jenerał.
— Przecie ja ją zobaczę...
— Czemuż nie?
Puzonów zadzwonił na służącego.
— Idźcie do Heleny Janównej na górę i powiedzcie, że przyjdziemy do niej na herbatę.
Służący wyrzekł rosyjskie: — Słucham — i zniknął.
Dwaj panowie mówili jeszcze o wojsku, o wojnie, o tem i owem, nie tykając dworu i spraw drażliwych.
Upłynęło pół godziny, Helena ledwie miała czas przebrać się, obmyć twarz spaloną od zimna i gorączki razem, ale wyszła na zawołanie spokojna, jakgdyby się tego dnia wcale z domu nie ruszała.
Markowa znała mało i nie lubiła go wcale, wiedziała wszakże, iż mu tego okazywać nie potrzeba. Obawiali się go wszyscy więcej może, aniżeli Zubowa, którego był zausznikiem i pomocnikiem.
Marków przywitał ją z wyraźną ciekawością oraz i chęcią przypodobania się; był słodki i nadskakujący. Helena przymuszona została przybrać pozór wesoły i żartobliwy, aby nie dać poznać po sobie, co przebyła. Podejrzywała ona, że Marków, jeśli było posądzenie na nią jakie, mógł przybyć na zwiady i przeszpiegi, nie chciała się dać pochwycić tak łatwo.
— Wiecie, Heleno Janówno, — rzekł — że od czasu, jak byliście u dworu, o was tylko mówią, zajmują się wami... zrobiliście na wszystkich nadzwyczajne, prawdziwie niesłychane wrażenie.
— Ja? a to jakim sposobem? — spytała Helena.
— No, najprzód piękność wasza, a potem historya życia, którą każdy inaczej rozpowiada.
Mąż, który nie lubił wspomnień przeszłości, przerwał.
— Zwyczajnie, kto nie ma co robić, ten nie wie, co plecie.
— Teraz — dodał Marków — radzibyśmy znowu was widzieć... znów podziwiać.
— Ale ja nie mam ochoty na oczy ciekawe i języki złośliwe się narażać — odparła Helena.
Marków umilkł, śmiejąc się.
— E! — zawołał po chwilce — jak cesarzowa powie słowo... będziecie musieli, a monarchinię męczą wszyscy, aby wam kazała bywać u dworu.
Puzonów aż pobladł, Helena spuściła oczy. Marków zręcznie odwrócił rozmowę. Niekiedy wśród niej oczyma badał i zdawał się rozpatrywać w jenerałowej, ale Helena zmuszała się do wesołości i obojętności.
Tak godzinę przesiedziawszy tu, dostojny gość pożegnał gospodynię i gospodarza i nareszcie odjechać raczył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.