Bezimienna/Tom II/XLVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVII.

W istocie około gmachu jakieś wojskowe ruchy, prawdopodobnie zmiana warty się odbywała, ale słychać było nawoływania, głośno wydawane rozkazy i hasła. Wyjść niewidzialnym było niepodobna, czekać mogło grozić niebezpieczeństwem. Pierwszego spotkanego w korytarzu żołnierza zapytała jenerałowa po rosyjsku: — Co to było?
— Nic — odparł obojętnie sołdat — nie wiem, pewnie zdają wartę nowemu batalionowi, bo dziś zmiana.
Zeszli ze schodów nie hamowani, Müller pod osłoną kapelusza jeneralskiego, Helena dla czapki swej wojskowej i płaszcza. Na dole skupieni żołnierze rozstąpili się im. Sanki stały pod gankiem, siedli, a Helena zawołała do woźnicy: — Poganiaj!
Odbierający straż batalion i starszyzna w chwili odjazdu sanek byli nieco opodal; dowodzący spostrzegł wyjeżdżających dopiero, gdy spory kawał odjechali. Nagle rozległ się krzyk:
— Stój! stój... wracaj! stój!
Rozkaz, wydany bezskutecznie przez oficera, powtórzony przez sierżantów, przez żołnierzy, przez całą kupę, rozległ się przerażający, straszny, groźny. Woźnica, który powoził, tak się uląkł wyższego tego przykazu, iż usiłował konie zatrzymać.
W tej chwili z tyłu, zamiast stój! poczęto wołać: goń! łapaj! kupa żołnierzy puściła się w pogoń. Ale i konie również nastraszone wrzawą, choć usiłował je powstrzymać woźnica najęty, leciały rozkiełznane.

Doktór mdlał w sankach, ale Helena zerwała się na nogi... nie było chwili do stracenia; potrąceniem jednem zrzuciła woźnicę z kozła, chwyciła lejce i uderzyła po koniach. Dzikie a zziębłe konie tabuńskie poleciały piorunem. Helena skierowała je w pierwszą ulicę boczną, jaka się nastręczyła, potem raz i drugi w najprzeciwniejszych kierunkach, i w chwili gdy pogoń leciała na południe, jechała ze swemi sankami małemi
Chwyciła lejce i uderzyła po koniach.
ścieżynami ku północy... Krzyki, groźby i wołania zwolna cichły, ustawały, umilkły, konie zmordowane poczynały zwalniać biegu, a Helena rozpoznawała, że się znalazła najniespodzianiej na Wyborskiem przedmieściu. Müller bezprzytomny trzymał się tylko oburącz sań, aby z nich nie wypaść; czuł się bądź co bądź zgubionym, choć nie wiedział, co i jak stać się mogło. Szczęściem kobieta miała za niego i siebie przytomność umysłu istot słabych, nawykłych do walki z silniejszym od siebie losem.

Z brwią zmarszczoną, poważna, surowa, gniewna niemal, już obmyślała plan cały. Konie biegły zwolna, dając się kierować łatwo i zawiozły ich po krótkiej chwili do wrót tego domku, w którym umawiała się z doktorem. Na dany znak, chłopak przybiegł wrota otworzyć i zabrał sanie. Helena dała znak Müllerowi, aby szedł za nią. Niemiec, jak skazany na śmierć, powlókł się do pokoju, ale tu siły go opuściły, padł na kanapę prawie nieprzytomny.
— Niema wątpliwości, doktorze — zawołała — iż ktoś nas zdradził i że na ciebie padło podejrzenie. Mojem zdaniem należy ci uciekać, nie powracając do domu. Moją zaś rzeczą będzie ułatwić ci ucieczkę.
— Ale ja... ja... bo muszę powrócić do domu... tam mam wszystko! — zawołał Müller.
— I dla ocalenia garści dukatów lub jakiego zegarka chcecie stawić życie? — przerwała mu Helena — ja na to nie pozwolę. Może być, że oni podejrzywają cię o coś, a nic jeszcze nie wiedzą... ale... nie masz dosyć charakteru, ażebyś badania wytrzymał. Wydasz ojca i matkę... Podejdą cię nadzieją nagrody! Nie! nie! tej nocy musisz być na drodze ku Rydze i Europie.
— Bez grosza...
— Dam ci pieniądze... Nie lękaj się nic: konie, paszport rządowy, nazwisko, przewodnika mieć będziesz za godzinę... a na tym wypadku, ręczę ci, że nie stracisz...
Müller niedowierzająco głową potrząsł i ręką skinął obojętnie.
— Bylebym raz wyszedł cało z pod szubienicy, dość mi będzie na tem.
Helena szepnęła kilka słów ludziom, zamknęła drzwi boczne, ścisnęła rękę doktora... i wyśliznęła się pieszo ze dworku.
W parę godzin potem za cesarską podróżną kartą jechał gościńcem do Kurlandyi radca von Breit... podobniuteńki do doktora Müllera, ale noc nie dozwalała twarzy jego widzieć nikomu, a nos chował w futro tak głęboko, iż go nawet poczmistrze po drodze dojrzeć nie mogli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.