Bezimienna/Tom II/L

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L.

W jednym z cesarskich pałaców Petersburga, niedaleko od obszernej kordegardy, stanowiącej jedną z części składowych każdego podobnego gmachu, znajdowała się nader starannie urządzona stancyjka. Znać budowniczy, który ją w planie narysował, wiedział dobrze o przyszłem jej przeznaczeniu. Izdebka ta w grubych murach tak była umiejętnie zaoszczędzoną, iż nic na zewnątrz istnienia jej nie zdradzało. Nie miała żadnych okien, a jedne tylko drzwi od pokoiku, przytykającego do oficerskiej komnatki przy straży. I te nawet były zamaskowane szafą, a dopiero w głąb jej wszedłszy, wtajemniczony, za pociśnięciem sprężyny, mógł otworzyć wnijście, znalazł się w ciemnej szyi i w końcu jej drugiemi okutemi drzwiczkami wchodził do tej ciemnicy zimnej i wilgotnej.
Najgłośniejszy krzyk w tym kącie nie mógł przebić kilkołokciowych murów, zewsząd go obejmujących. Sama izba tajemnicza obmyślana była tak, aby w niej bezpiecznie jednego lub nawet kilku na przypadek więźniów pomieścić można. Przy ścianach znajdowały się żelazne obręcze, które można było założyć na szyję każdego z nich i mieć pewność, że z miejsca się nie poruszy.
Zresztą nagą była izba i oprócz jednego siennika, poplamionego zaschłą krwią czarną, nic się w niej nie znajdowało. Przy jednej ze ścian paliła się, kopcąc, lampka, niewiele dająca światła, ponad którą mur wilgotny długą czarną smugą się naznaczył. Dzban z wodą przewrócony leżał na ziemi. Chociaż loszek ten nagi nie miał na ścianach nawet staranniejszego tynku, uderzała w nim dosyć misternie ułożona drewniana posadzka, a w pośrodku niej tafla szczególniej jedna, która nie zupełnie do innych przystawała.
Na sienniku w tej izdebce od kilku już godzin skrępowany sznurami leżał mały człowieczek z wyżółkłą twarzą, z wejrzeniem obłąkanem; niekiedy otwierały mu się powieki, zataczał dokoła wzrokiem; potem zamykał je przelękły i, westchnąwszy, zdawał się gorączkowo usypiać.
Chłód lochu coraz go bardziej przejmował, drżał cały. Sznury poruszyć mu się nie dawały i wjadały się coraz bardziej w ciało.
Sam nie wiedział już, jak długo tak leżał, gdy szelest dał się słyszeć, potem chód cichy, drzwi uchyliły się i wszedł mały człowieczek w mundurze, futrze i czapce. Oczyma on i więzień zmierzyli się ciekawie.
Więźniem był doktór Ernest Müller, schwytany na czwartej stacyi za Petersburgiem; przybyły — znany nam już Fryderyk Wilhelmowicz, rodak jego, posługujący wiernie Zubowowi.
Radca Fryderyk, którego mundur i ordery wskazywały, że z urzędowego jakiegoś przedstawienia przychodzi, zbliżył się do samego siennika, nałożył okulary na nos i pilnie zaczął się wpatrywać w twarz zbladłą więźnia, który ku niemu przerażony wzrok podnosił.
— Tak! tak! nie mylę się — wyjęknął po chwili w języku niemieckim — to wy, kochany doktorze Müller! O! o! o! cóż się z wami stało?
Załamał ręce.
— Co to jest? Jak się tylko dowiedziałem przez moje stosunki na dworze w największej tajemnicy, że kogoś z moich rodaków do tej skrzynki wpakowano, użyłem wszelkich środków, wszystkich sposobów, aby pod grozą najstraszniejszej odpowiedzialności wkupić się tu na kilka minut i dowiedzieć, czy nie mogę mu w czem być pomocnym...
A! na miłego Boga... Herr Jesu! jak mogliście się w tem państwie narazić rządowi. Doktorze? co się stało?
— Alboż ja wiem? — bąknął, wzdychając, Müller, który, wpatrując się w rodaka, sam jeszcze nie wiedział, czy ma mu dać wiarę, czy... dysymultować i kłamać.
Radca udawał, że o niczem nie wie.
— Skąd i za co was pochwycono? — zapytał — może to nadużycie? jakże śmiano urzędnika wysokiego! Wszak byliście oberdoktorem nad więzieniami i szpitalami, jeśli się nie mylę?
— Bodajbym nigdy nim nie był! — jęknął Müller.
— Gdzież? kto? jak? was aresztował?
Doktór Müller milczał, stękając... myślał jak skłamać i nie wiedział co zmyślić, bo go pochwycono z paszportem fałszywym, uciekającego na drodze do Kurlandyi pod cudzem nazwiskiem.
— Ja sam — rzekł wreszcie doktór — z całej tej nieszczęśliwej historyi mojej dziś sobie dobrze nie umiem zdać sprawy.
— Ale jakże to było?
— Jechałem zwiedzać więzienia w pałacu Orłowa nad Mojką. Byłem już nieopodal od niego, gdy felczer nieznajomy mi...
— Felczer nieznajomy! — powtórzył, kiwając głową, radca — no proszę...
— Nastręczył mi się, jakby od miejscowego doktora przysłany, aby mi towarzyszył.
— I wy temu uwierzyliście? — spytał radca — to była nieformalność.
— Ale ja form nie znałem — jęknął Müller.
— Jakto? służyliście przecie w Rosyi! no, no, cóż dalej? co dalej?
— Zajechałem z nim do pałacu, dla obejrzenia głównego więźnia, który miał cierpieć na reumatyzm z powodu wilgotnego pomieszczenia. Nasmarowaliśmy plaster dla obłożenia nogi.
— Osobliwsza rzecz — dodał chłodno radca — bo plaster był na ręku.
— Na ręku? — spytał Müller — ja go... ja go przyłożyłem na nodze.
— Cóż dalej, kochany panie Müller — mówił radca, stojąc ciągle nad nim i wlepiając weń ciekawy wzrok przez okulary, które nieustannie poprawiał.
— Jużeśmy operacyę tę ukończyli i mieliśmy wychodzić — mówił coraz słabszym głosem, jąkając się, Müller — gdy powstały jakieś krzyki... ów felczer rzucił mnie do sanek, zaciął konie, począł pędzić, zawiózł na pocztę i sam nie wiem, po co i z jakiemi papierami z miasta mnie wyprawił, mówiąc, że to była misya rządowa i żebym do papierów moich nie śmiał patrzeć, aż na miejscu stanę.
Müller skończył... nastała chwila głębokiego milczenia; radca zażył tabaki.
— Proszę! proszę! osobliwsza historya — zawołał — nieszczęśliwa przygoda, a tem nieszczęśliwsza dla was, że, choć przede mną zapewne mówicie prawdę, gdy ją powiecie innym, nikt jej uwierzyć nie zechce.
— Jakto — zapytał Müller cicho — dlaczego?
— Ale zlituj się, kochany rodaku (wy jesteście Sasem, a ja z Meklemburga, coście i z mowy poznać mogli), któżby mógł uwierzyć, żeby taki stary wróbel, jak wy, dał się wziąć na plewę.
Hm! hm! — dodał — poczynając się powoli przechadzać po izdebce. — Jesteście w bardzo przykrem położeniu... W Rosyi z takiemi rzeczami, które na konspiracyę zakrawają, nie żartują! Jabym wam radził jakoś inaczej się tłómaczyć.
— Ale kiedy tak było w istocie.
— Źle się stało! niegodziwie się stało — powtórzył radca, a potem nagle spytał:
— Wiele wy lat macie?
— Ale sześćdziesiąt już...
— Sześćdziesiąt! to źle! w tym wieku człowiek ani więzienia, ani głodu, ani różnych innych okoliczności (chrząknął) wytrzymać nie może. A potrzeba, żebyście wiedzieli, iż oni ceremonii nie robią.
— Ja jestem cudzoziemiec! — rzekł Müller.
— Ale Saksonia za was wojny nie wyda, a elektor czy król ani wiedzieć nawet nie będzie, co się z wami stanie.
Słuchajcie, doktorze Müller, jabym wam może poradził co, postarał się, trzeba mi wszakże całą szczerą powiedzieć prawdę...
— Wszakżeście ją słyszeli.
— Tak, ale widzicie, prawda bywa różna... gadajcie ze mną, jak z przyjacielem, bo inaczej to się na nic nie zda. Trudno wierzyć, żebyście wy, stary, wytrawny, rozsądny człowiek, dali się wplątać w coś tak niedorzecznego.
Ja wam dobrze życzę, odkryjcie mi szczerze, kto was namówił do tego? z kim byliście u Kościuszki? kto był ten felczer?
— Ale ja go nie znam — powiedział Müller.
— A jakżeście mogli nieznajomego brać z sobą do więzienia? — spytał radca.
— Meldował mi się od doktora więziennego.
— To nie ma sensu! — zawołał radca — i to nie po formie. Jabym wam radził inaczej to jakoś ułożyć.
— Jakto? jeśli tak było — rzekł doktór.
— Ale mów, komu chcesz, tak być nie mogło...
I, zbliżywszy się znowu do siennika, począł po cichu:
— Co mnie tam do tego, jak było... Ja przyszedłem, narażając się sam, ratować ziomka, Niemca, człowieka, o którym słyszałem wiele dobrego... a z tego, co mi mówicie, nic nie wyciągnę. Dla was jedynym sposobem uniewinnienia siebie jest zwalić winę na jak największą liczbę osób. Naplątać trzeba nazwisk... nagadać dużo, okazać skruchę, a moglibyście jeszcze wyjść z tego cało. Inaczej albo zgnijecie w więzieniu, albo was wyślą do kopalni. Poco macie oszczędzać tych, którzy was zgubili?... oszczędzajcie raczej własną skórę... Chcąc zataić winnych, sami tylko przecierpicie, a ostatecznie prawdę z was dobędą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.