Bezimienna/Tom II/LI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LI.

Müller patrzał dzikiemi oczyma na spokojnego rodaka, który, zapewne przeciw wilgoci, nieustannie tabakę zażywał i, nie okazując ani wzruszenia, ani współczucia, o którem mówił, przechadzał się, jakby po salonie, mijając tylko starannie ową klapę w pośrodku, na którą, zdaje się, że stąpić się lękał.
— Cóż ja powiem, kiedy nic nie wiem — jęknął Müller.
— Ale ba! — rzekł radca — tu niema żartów, wy im będziecie musieli powiedzieć to, czego nie wiecie. Oni mają tysiące sposobów — dodał po cichu.
— Sposobów? — z trwogą powtórzył leżący więzień.
— A! tak! kochany ziomku, powtarzam, że ci ludzie umieją wydobyć z człowieka, co im potrzebne. Jedyny sposób: wmieszać innych, zaplątać sprawę, nasypać nazwisk, to ich może odciągnie od was...
— Ale cóż mi oni zrobić mogą? — rzekł doktór.
— A! mój ty niewinny staruszku — zaśmiał się radca — rejestr byłby za długi. Mogą morzyć głodem, nękać więzieniem, chłodem, nędzą, no... a w ostatku...
Zniżył głos, zbliżając się do siennika.
— Uważaliście krwawe plamy na tem posłaniu, na którem leżycie... to są ślady ostatnich badań nad politycznym więźniem, jak wy.
Müller obłąkanemi potoczył oczyma.
— Odbywa się to w ten sposób niezmiernie prosty i nader sztuczny — mówił ciągle po cichu radca. — Widzicie w pośrodku izdebki tę klapę? Stawią was na niej, na dany znak posadzka w dół się spuszcza, na dole stoją oprawcy z pękami rózg i smagają.
Müller, odrętwiały, milczał.
— To są właśnie te manipulacye bolesne, których ja pragnąłbym wam oszczędzić — ciągnął dalej radca. — Mam stosunki, przyjaciół... bylebyście mi powiedzieli... rozumie się poufnie... jak to było... ja postaram się przemówić za wami, ale należy jakiegoś winowajcę wskazać. Tem, co mi mówiliście, oni zadowalać się nie mogą.
Widoczna rzecz, że intryganci polscy... lub... nie wiem kto, niegodnie użyli was za narzędzie do dopięcia celów. Na co mielibyście zdrajców tych oszczędzać? Co nas, poczciwych, spokojnych Niemców, obchodzą te ich sprawy głupie!
Nachylił się nad Müllerem.
— Na miłość Bożą, doktorze, mówcie mi prawdę, czas mam wymierzony, lękam się, aby mnie tu nie odkryto, a potem... nie uchroni was nic od badania z pomocą... tej klapy.
I palcem wskazał na podłogę. Müller widocznie słabł, głosu mu brakło, ale jeszcze nie miał ani odwagi wydać jenerałowej, ani zupełnie zamilczeć i pozostać przy pierwszej relacyi.
— Ja jestem Niemiec! — nie będą przecie śmieli! — zawołał wreszcie.
— Ale co bo u kaduka! — przerwał mu radca. — Nas Niemców tu pełno, my tu jak w domu, ale też z nami ceremonii nie robią, bądź pewny. Dobrze nam się dzieje, wszakże gdy do złego przyjdzie, na pochodzenie się nie oglądają, to darmo. Wybijcie to sobie z głowy. Byliście w służbie rosyjskiej.
To mówiąc, powstał.
— No, jeśli mi poufnie nic do powiedzenia nie macie — radca spojrzał na zegarek — ja muszę stąd uciekać. Powietrze w tej jamie nie zdrowe, jak nic dostać można febry, lub też nawet co gorszego.
Już zawracał się do odejścia, gdy Müller błagającym głosem zawołał:
— Ratujcie mnie!... miejcież litość nade mną!
— Ja przecie po to przyszedłem — zawołał Fryderyk Wilhelmowicz — ale wyznajcie prawdę...
Doktór jęknął.
— Jest godzina pierwsza z północy — odezwał się radca — czasu nie mam. Za godzinę, może prędzej, zejdzie tu komisya i postawią was na klapie... jak chcecie. Dajcie mi tylko jedno nazwisko, a wszystko może się zmienić... pobiegnę i użyję moich wpływów.
Müller jeszcze wahał się, gdy do drzwi zapukano.
— Wołają mnie, muszę iść — zawołał śpiesznie radca. — Z tem niema żartów.
Müller jęknął... Niemiec pochylił się do jego ust.
— Mów! — zawołał — bo zginiesz! masz sześćdziesiąt lat, nie wytrzymasz rózg ich, mniej nad pięćset nie zwykli dawać... to ich doza najskromniejsza... Mów! lub odchodzę i rzucę cię na pastwę losu.
Mów! — powtórzył, nagląc.
Niewyraźne mruczenie nastąpiło po tem wezwaniu ostatniem. Radca kląkł przy więźniu, ucho przyłożył mu do ust, zdawał się chwytać niewyraźną mowę jego chciwie i łakomie, oczy błyskały mu złowrogo...
Spowiedź tajemnicza trwała kilka minut, poczem radca wstał zamyślony, odstąpił krok i rzekł, szukając tabakierki, znacznie zmienionym głosem:
— Zobaczym, co się da zrobić... Hm! zobaczym...
Spoważniał jakoś i, nie myśląc już pocieszać więźnia, który błagał jeszcze, skierował się ku drzwiom.
— Widzisz, doktorze — rzekł zimno — jak zgubnem jest wdawać się w intrygi polityczne. Państwo was przyjmuje gościnnie, z zaufaniem, a wy zdradzacie je, dla własnego źle zrozumianego interesu. Jeśli potem przyjdzie kara surowa... straszna... któż winien? wy sami, coście rękę ojcowską rządu do tego znaglili.
Nie sądźcie, panie Müller, żebym ja tu przyszedł z miłości dla was... byłem przysłany dla śledztwa, chciałem wam rózg oszczędzić, to rzecz cała. Wrócę z pisarzem, namyślcie się... abyście mi nic nie taili.
To mówiąc, poszedł do drzwi, które same się otworzyły, i zniknął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.