Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słuchajcie, doktorze Müller, jabym wam może poradził co, postarał się, trzeba mi wszakże całą szczerą powiedzieć prawdę...
— Wszakżeście ją słyszeli.
— Tak, ale widzicie, prawda bywa różna... gadajcie ze mną, jak z przyjacielem, bo inaczej to się na nic nie zda. Trudno wierzyć, żebyście wy, stary, wytrawny, rozsądny człowiek, dali się wplątać w coś tak niedorzecznego.
Ja wam dobrze życzę, odkryjcie mi szczerze, kto was namówił do tego? z kim byliście u Kościuszki? kto był ten felczer?
— Ale ja go nie znam — powiedział Müller.
— A jakżeście mogli nieznajomego brać z sobą do więzienia? — spytał radca.
— Meldował mi się od doktora więziennego.
— To nie ma sensu! — zawołał radca — i to nie po formie. Jabym wam radził inaczej to jakoś ułożyć.
— Jakto? jeśli tak było — rzekł doktór.
— Ale mów, komu chcesz, tak być nie mogło...
I, zbliżywszy się znowu do siennika, począł po cichu:
— Co mnie tam do tego, jak było... Ja przyszedłem, narażając się sam, ratować ziomka, Niemca, człowieka, o którym słyszałem wiele dobrego... a z tego, co mi mówicie, nic nie wyciągnę. Dla was jedynym sposobem uniewinnienia siebie jest zwalić winę na jak największą liczbę osób. Naplątać trzeba nazwisk... nagadać dużo, okazać skruchę, a moglibyście jeszcze wyjść z tego cało. Inaczej albo zgnijecie w więzieniu, albo was wyślą do kopalni. Poco macie oszczędzać tych, którzy was zgubili?... oszczędzajcie raczej własną skórę... Chcąc zataić winnych, sami tylko przecierpicie, a ostatecznie prawdę z was dobędą.