Bez tytułu (felietony)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł IX
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
IX.
Ruch piśmienniczy i spory literackie. Brak światła na ulicach. Majówki. Urodzaje. Wystawa wiedeńska. Sztuczne nawozy i 500,000 rb. Skarb czy dług? Kultura, kredyt i spółka. Nie będzie starzyzny.

Rozbudzony w ostatnich czasach ruch piśmienniczy powołał do życia niemało sił umysłowych, które poprzednio, w braku środków, ułatwiających szerszą działalność, nie wychodziły ze sfery ustnej propagandy różnorodnych pojęć i przekonań. Obecnie wielka ilość pism dostarczyła tych środków, a różnostronność zasad zrodziła walkę, która zawrzała in foro publico, i w której mniej lub więcej żywy udział wzięli nie tylko piszący, ale i czytelnicy.
Z czasem, bardziej z natury zbliżone kierunki zlały się z sobą, wskutek czego powstały dwa główne: pozytywny i idealny. Od tej chwili, walka o byt i przyszłość miała się tylko pomiędzy nimi rozstrzygać. Nie mogło się zaś obejść bez niej, ponieważ pod sztandary, tak idealizmu, jak i pozytywizmu, poczęły się chronić nie tylko przeciwne sobie, czysto naukowe, albo lepiej filozoficzne poglądy — ale i wszelkie inne.
Owszem, zdawało się, że tak idealiści, jak i pozytywiści, umyślnie wybrali te nazwy, jako najmniej dzielące, dla pokrycia rdzenniejszych różnic w poglądach socyalnych, religijnych, w zapatrywaniu się na drogi, jakiemi należy iść, aby osiągnąć najwyższą, możliwą pomyślność ogółu — i nakoniec w zapatrywaniu się na sposoby, przez jakie ogół ten może ominąć, usunąć, lub rozbić otaczające go trudności.
Nie brakło też na mniej lub więcej konserwatywnych lub radykalnych odcieniach w obydwóch obozach. Przedstawicielami ich były i są dziś pojedyńcze pisma; skutkiem czego walka, prowadzona z zaciętością na krańcach, łagodniała w miarę zbliżania się ku środkowi.
Dotychczas jednak wszystko szło tak, jak było powinno, to jest szło dobrze. Walka rozmaitych zasadniczych poglądów nie tylko że nie ma, jak to już mieliśmy sposobność wypowiedzieć, nic nagannego, ani zgubnego, ale przeciwnie, jest tętnem, wedle którego mierzy się zdrowie i bujna żywotność ogółu; jest objawem życia i konieczną jego potrzebą, a nakoniec jest potężnym środkiem wzajemnej kontroli, wzajemnego przestrzegania się i wzajemnego dążenia do możliwej doskonałości.
Z czasem jednak do tej pożytecznej walki, toczącej się w naszej prasie, stanęły do zapasów i inne, lichsze, bardziej prywatnej natury żywioły, z którymi przyjdzie nam obecnie się rozprawić. Żywioły te, nazwane po imieniu, są: interes wydawców i miłość własna piszących.
Dla wydawcy zyskanie jak największej liczby stronników dla naczelnej idei pisma równa się pozyskaniu jak największej liczby prenumeratorów; dla piszącego zwycięstwo idei, za którą walczy, równa się oklaskom, popularności, sławie, zadowolonej miłości własnej — za czem znów nieodstępnie idzie większy popyt, większe wynagrodzenie i t. p.
Rozumiemy, że tego rodzaju pobudki mogą i muszą oddziałać na słabą naturę ludzką; niemniej jednak są one wobec szerszych celów społecznych lichą szatą, dobrą na pierś, krojoną według „miary krawca nie Fidyasza“.
A na nieszczęście, gdzie tylko pobudki takie wejdą w grę życia i walki, tam z wielką szybkością stają na pierwszym planie, przez co i walka sama traci również szlachetny charakter, a staje się marnem mąceniem wody, paszkwilem pełnym cierpkości, wzajemnem rzucaniem na się ogryzionemi kośćmi, hipokryzyą względem publiki, zdradą względem idei.
A teraz pytanie, czy u nas tak nie jest? czy w prasie naszej nie słychać od niejakiego czasu coraz więcej ochrzypłych głosów, biorących przeciwników „na cel i na tuj?“, jak mówi Mickiewicz. Każdy, czytający z uwagą łamy wielu pism naszych, odpowie ze smutkiem, że tak jest. Przestaliśmy się opierać o zasady, a zaczęli się opierać o korzyści. Inde irae! W sferach naukowych niema potrzeby wykrzywiać się na siebie wzajemnie, ani pokazywać języka; niema potrzeby mruczeć, przechodząc koło siebie, niema nakoniec potrzeby nienawidzieć się. A my, prawdę powiedziawszy, nienawidzimy się w obydwóch obozach serdecznie z małym wyjątkiem.
Powiedzą nam, że jednak publika interesuje się temi walkami. Prawda! Nieraz się zdarzy widzieć ludzi, śmiejących się serdecznie, jak kiwając nad jakim artykułem głowami, mówią: A to mu dał! A to się odciął! A to się czubią! i t. p. Ale nowe pytanie; co w tem dziwnego? Niechaj wypadkiem poczubi się na ulicy dwóch posłańców o to, który ma odnieść jaki list lub pakunek, zaraz koło nich tworzy się kółko widzów. Anglicy chętnie przyglądają się walce kogutów; Chińczyków bawią świerszcze, walczące na dnie filiżanki, w Hiszpanii istnieją walki byków. Czyżbyśmy u nas chcieli, ku większej uciesze publiki, zaprowadzić stałe walki literatów? Zapewne widzów by nie brakło, ale nie wiem, czyby wynikła stąd jakakolwiek dla kogokolwiek korzyść. Angielskie koguty i hiszpańskie torosy dostarczają przynajmniej po śmierci pożywnej strawy dla ubogich, a mądryby był, ktoby z poległego literata umiał osiągnąć jeszcze jakiśkolwiek pożytek. Zdaje mi się, że nawet głęboki, a wynalazczy rozum zmarłego Liebiga cofnąłby się wobec podobnej trudności.
Powyższe uwagi nasunęły się nam po przeczytaniu w przedostatnim numerze Tygodnika Illustrowanego artykułu, pod tyt.: „Pogadanki o rzeczach artystycznych i naukowych“, w których autor, przywołując do porządku polemizujące pisma, upomina się o większą wzajemną wyrozumiałość i większą uczciwość literacką. Zgadzając się najzupełniej z Tygodnikiem na potrzebę reformy w tym względzie, mamy nadzieję, że przestrogi jego, jako wychodzące od spokojnej i w obu obozach nie budzącej nienawiści redakcyi, tem chętniej będą wysłuchane.
Ale zagadaliśmy się o rzeczach ogólniejszej natury, a obowiązek felietonisty woła o sprawozdanie z faktów bieżących. A więc wróćmy się ku nim, zaczynając od tego, co najbardziej w oczy wpada. Domy, których wiosenna tualeta zajmowała jeszcze niedawno spostrzegawczy zmysł felietonistów, obecnie wyblanszowane już i wyróżowane, pozwalają przyglądać się sobie zblizka. Możnaby także pisać jeszcze o oknach, zapłakanych wapiennemi łzami, i o niebezpiecznych sposobach mycia okien, skutkiem których każda Kasia lub Marysia, stojąca na wązkiej framudze, lada chwila grozi spadnięciem na głowy podziwiających z ulicy jej zręczność młodzieńców.
I wiosna ma, jak widzimy, swe strony poważniejsze. Towarzystwu gazowemu np. dostarcza ona poważnych myśli: że ponieważ z zimowym sezonem kończą się rauty i wieczory, można przeto latarnie gasić o dziesiątej. Jak deszcz pada, to nikt nie chodzi po ulicach, a jak pogoda, to księżyc świeci. To już jedno usprawiedliwienie; obok niego mogłoby zapewne towarzystwo przytoczyć i wiele innych, istotnych bardzo i poważnych bardzo; odpowiadamy: ciemno nam! Może towarzystwo zasłaniać się kontraktami; odpowiadamy: ciemno nam! Może towarzystwo zarzucić nam, że nie chcemy wchodzić w powody, ani ich słuchać; odpowiadamy: tracimy wzrok nocami na szkodę naszą, możemy też czasem stracić i słuch na szkodę towarzystwa. Ciemno nam!
Wszystko to jest wielce niebezpieczne, nietylko dla naszych nosów i kości, ale nawet i dla naszych wyobrażeń religijnych. Jak stróżowie kamieniczni zmuszają nas zimowemi nocami modlić się do Brahmy, tak znów ciemności łatwo doprowadzić mogą do czci gwiazd i księżyca, czyli do sabbeizmu. Zwłaszcza wobec tegorocznej chmurnej i zapłakanej wiosny modlitwy do księżyca muszą się już zdarzać bardzo często. Szkoda, że towarzystwo gazowe nie weszło i z nim w jaki układ, regulujący ilość światła, którą ma nam przesyłać.
Wiosenne bowiem chmury nie pozwoliły mu jeszcze ani razu świecić z własnej ochoty, słusznie więc część zarzutów naszych ściąga się i do pogody. Radzi z niej tylko ojcowie, których uwalnia ona od sprawiania rodzinom majówek.
Majówka! to dla szczęśliwych, wybranych śmiertelników sposobność odetchnięcia z wygodnych poduszek kocza czystem powietrzem wiosennem; to krótka przechadzka po wilanowskim ogrodzie, gdzie, jak głosi napis: jest zapomnienie życia; to równie wygodny powrót do domu; to rzeźwiejszy sen w nocy, uspokojenie nerwów, przedsmak wiledżiatury — sielanka, w której Baucis ma jedwabny kapelusik, a owieczki kolorowe kokardy na szyjach. Ale dla mniej zamożnych majówka to ważny i potrzebujący wielu przygotowań, a stąd kosztowny i kłopotliwy spacer. Dobre jest świeże powietrze — rozumuje niezamożny ojciec rodziny — ale dobry i grosz, którego brak na przyjemności; dobry i obiad, zjedzony o właściwej porze, dobra po obiedzie i czarna kawa z gazetą, Thiersem, Remusatem i Gambettą.
Wszystkiego tego trzeba się wyrzec dla majówki. Nie bardzo uśmiecha się staremu ojcu rodziny zielona łąka, na której trzeba siedzieć po turecku podczas obiadowej pory, zimna kura, wydobyta z zatłuszczonej bibuły zamiast rosołu, i samowar, który nie chce się zagotować, mimo, że cała rodzina wdmuchuje weń po kolei wszystek zapas świeżego powietrza, jaki od rogatek aż do miejsca posiłku zdołała zaczerpnąć po drodze.
A przytem, trzeba było córkom sprawić nowe sukienki, z powrotem trzeba opłacać wózki; na samej majówce pocić się wielce, herboryzować dla dania przykładu synkowi gimnaziście i dlatego schylać się ustawicznie. A przytem jeszcze żona i córki nie pozwoliły zdjąć surduta, twierdząc, że to „mauvais genre“; na dobitkę, nazajutrz po spacerze pokazało się, iż żywioły urwisowstwa do tego stopnia rozbudziły się w synku gimnaziście, że rady sobie z nim dać nie można; pogubiono platerowane łyżeczki i noże, potłukły się szklanki, poplamiły nowe sukienki — słowem, skaranie boskie! Ojciec rodziny robi sobie ślub, że to ostatnia majówka w jego życiu — i dotrzymuje tego ślubu — aż do przyszłej wiosny, aż do przyszłego maja.
A jednak piękną jest wiosna — owo wielkie epos zmartwychwstania, którego autorem jest sam Bóg, a piewcą cała natura. To też każdy, z wiedzą lub bez wiedzy, czuje potężny jej wpływ na siebie. Chłopak wiejski nie tylko dlatego wygrywa na fujarce, że wierzbina puściła pąki i da zdjąć z siebie korę, ale i dlatego, że on sam nie wie dlaczego mu jakoś od duszy chce się pieśni i grania. Czarodziejstwo owego wpływu dochodzi do najwyższego stopnia w pogodne wieczory. Wtedy to od wsi dochodzi szczekanie psów i głosy kilku dziesiątków fujarek; w wilgotnych olchach kuka kukawica, huczy zdala młyn wodny; z poblizkich stawów wiodą senną rozmowę arystofanesowe chóry żab, słowiki stroją gardła do nocnego koncertu — a co dziwniejsza — że dla mieszkańca miast wszystkie te głosy, zebrane razem, stanowią wiejską ciszę.
Ale mieszkańcy wsi mniej jednak zwracają na owe piękności uwagi, niż trochę romantyczny, a trochę rozpróżnowany Warszawiak. Wieśniacy więcej baczą na pola i, przyglądając się oziminom, kiwają w obecną wiosnę głowami, mówiąc, że oziminy przepadną, że zimna majowe pognębiły ruń, że będzie nieurodzaj, zły rok i drożyzna.
Czy te przewidywania się sprawdzą? trudno wnioskować. Przeciw nim możnaby powiedzieć, że chyba od początku świata nie było jeszcze roku, z któregoby rolnicy byli zadowoleni. Narzekania na złe czasy stały się od niejakiego czasu na wsi zwyczajem, który ma niezawodnie swoje słuszne przyczyny, ale który jako taki jest przez konserwatywną wieś zachowywany nawet wtedy, kiedy owe przyczyny nie istnieją.
Zresztą niema w tem nic złego, boć narzekając na biedę, niepodobna pozwalać sobie na zbytki. To też, o ile wiemy, bardzo niewielu obywateli wybiera się na wystawę wiedeńską, która wogóle większy ruch budzi między mieszkańcami miast. Odstraszają ludzi niewiadomo o ile prawdziwe wieści o zbyt wygórowanych cenach, nałożonych przez Wiedeńczyków na pierwsze potrzeby życia przez czas wystawowy, i to głównie dla przybyszów. Może te wieści są nieco przesadzone, jak możnaby przypuszczać z listu p. Jaroszewskiego, który na spółkę z p. Ludw. Dąbrowskim ogłosił program dzieła, pod tyt.: „Przegląd wystawy powszechnej wiedeńskiej, w zakresie przedmiotów rolnictwa i przemysłu rolniczego“. Bawi on już od niejakiego czasu w Wiedniu, a oto, co pisze między innemi: „Mieszkanie znalazłem w punkcie bardzo dogodnym, bo tylko o 10 minut od Wystawy oddalonym i o tyleż od środka miasta. Niema nawet potrzeby jeździć omnibusem, gdyż idzie się większą część drogi pięknemi alejami Prateru. Mieszkanie składa się z pokoju o dwóch oknach frontowych; podłoga w niem froterowana, meble porządne, dwa łóżka, firanki, dywany i t. d., a przytem gospodyni Polka z Galicyi. Za to wszystko płacę tygodniowo 10 złotych reńskich w. a., a więc i nie drogo. Jedzenie kosztuje mnie 2 złr. dziennie; ale i to będzie taniej, skoro przywiozą mi samowar i skoro będziemy mogli pić herbatę rano i wieczór w domu, i t. d.“
Słowa te, tak sprzeczne z doniesieniami innych naszych podróżnych, po pismach naszych ogłaszanemi, zdają się dowodzić, że w Wiedniu, jak i wszędzie, trafić można na bardzo przyjazne i na bardzo nieprzyjazne okoliczności. Życząc wszystkim, aby na pierwsze tylko trafiali, radzimy im na skuteczności naszych życzeń nie polegać, bo i sami przypuszczamy, że dobrze to już będzie, jeśli kto na najgorsze okoliczności nie trafi. Zwracamy nawet uwagę, czyją należy, że do rubryki wydatków, choćby niezbyt przesadzonych, jaką stanowić będzie pobyt w Wiedniu, wielu dodać będzie musiało wartość tego, co zyskaliby, siedząc w domu, i szkodę, jaką im wydalenie się przyniesie. Myślimy w tej chwili o naszych właścicielach rolnych, których drogo bardzo może kosztować niebytność w domu w czasie, w którym trwają roboty polne i sprawy, z położeniem ziemianina w blizkim będące związku, a których dopilnowanie jest konieczne, jako mających umocnić kruszącą się podstawę przyszłego bytu.
Z prawdziwą radością można zaznaczyć, że rolnictwo nasze poruszyło się czynnie w ostatnich czasach w kierunku, od dość dawna już wyrozumowanym. Rolnicy nasi, ukształceńsi, wiedzą dobrze, a wraz z nimi czują to wszyscy inni po swoich kieszeniach, że gospodarstwo rolne nie może się utrzymać już w warunkach dawnych, i że do ożywienia i podniesienia go potrzebne są nowe środki. Obecnie chodzi tylko o to, aby te środki trafnie były i obmyślane i stosowane, inaczej bowiem mogą narazić na straty, a stąd i zniechęcać do siebie. To też każda w czyn zamienić się pragnąca myśl, podobna jest do rozbujanej huśtawki, którą siła inicyatywy pchnęła w pewnym kierunku, a własny jej ciężar, prawom równowagi posłuszny, do poziomu ją sprowadza, przekraczając go na rzecz przeciwnego kierunku, odpowiednio do pierwszej siły rzutu. Im silniejsza akcya, tem i reakcya silniejsza. Tak się dzieje z podniesioną niedawno myślą założenia na akcye fabryki nawozów sztucznych. Prasa nasza powitała myśl samą i obrady tych, którzy się w tym celu zjechali pod Łodzią, z wielką życzliwością, — a życzliwości tej zawtórował pewnie i ogół, który, chociaż głośno się nie zwykł w takie rzeczy mieszać, a nawet mniej niżby należało, obojętnym jednak nie jest na nic, co pomyślności ogólnej dotycze, i znajdzie sobie zawsze delegata, który w imieniu części jego approbuje pomysł, lub w imię innej tego ogółu części opozycyę mu stawia. Pierwsza była najprzód, teraz występuje druga, — zjawiają się głosy, wątpiące o pożyteczności nowej fabryki nawozów. Przed wszystkimi innymi wystąpił przeciw fabryce pan Jan Orłowski w Tygodniku Rolniczym. Rzecz jest za wielkiej wagi, aby puszczać ją mimo uszu, szczególniej widząc, że pan Orłowski dowodzi z największą ścisłością na cyfrach, że rolnikom naszym brak nie sztucznych nawozów, ale chęci korzystania z nich.
Tu już opuszczamy to specyalne i niekoniecznie felietonowe pole, na które z dorywczym sądem zapewne nikt nie wejdzie. Nasi ekonomiści i rolnicy mają obszerną do opracowania materyę, a tem obszerniejszą, że p. O., zwalczając jedno, proponuje drugie, — stawia cyfry, jak powiedziano wyżej, a między innemi jedną bardzo interesującą — 500,000 rubli…
Krasicki rzucił raz między dwóch swoich interlokutorów magiczny wyraz: „milion“. „To skarb!“, woła jeden — „to dług!“, odpowiada drugi. Cóż myślicie, czytelnicy, o owych 500,000 rublach? Skarb to, czy dług? Ani jedno, ani drugie, zdaniem naszem, a raczej jedno i drugie. Skarb, jeśli weźmiemy, a raczej wyzyskamy to, czego szanujący się felietonista głośno wam nie powie; dług, gdy nie biorąc, co możemy, musimy kupować, co potrzebne ziemi, albo zaciągamy u niej dług, od którego procenta nazywają się: nieurodzaj, głód, a procenta od procentów: nędza, ciemnota, zbrodnia, barbarzyństwo, a przynajmniej zmniejszenie kultury. A ważna to w ustroju społecznym dama; jak zaś ważna, wnieść można z tego, że przywoływany przez wszystkich, a głuchy na ich wołanie, potężny kosmopolita, który, jak Atlas nowożytny, dźwiga obecnie, jeżeli nie cały świat, to przynajmniej połowę świata na swoich ramionach, kredyt, jednem słowem, sam się do damy-kultury zaleca, podbity jej wdziękami, ale wówczas tylko, niestety, gdy wdzięki te są po jego myśli. Na wdzięki naszej kultury, i pomimo całej jej kokieteryi, dość bywał obojętny dotąd i odwracał się od niej nawet dość niegrzecznie, dopóki sobie nie przybrała szaty, zwanej spółka. Kredyt rozumie, że tylko wspólne siły dążących do kultury ludzi dają mu rękojmię; a że i sam potrzebuje gdzieś swoje, brzmiące metalem, czy chrzęszczące papierem serce umieścić, więc ma wielki pociąg, słabość nawet do każdej rozumnej spółki. Więc trzeba zawiązać spółkę, żeby zyskać owe 500,000 rubli, w Tygodniku Rolniczym wykazywane.
Spółka do mniej pokaźnych nawet zdatna jest rzeczy; pielęgnują też ludzie jej ducha, odkąd istnieje społeczeństwo ludzkie i na różny sposób. Do czego doszli, łatwo zrozumieć, porównywając to, z czem przyszli na świat, — a czego nikt z nas już oglądać nie będzie — z tem, co jest teraz, a o czem owi pierwsi nasi protoplaści i wyobrażenia mieć nie mogli — a nie tylko oni, ale nawet bezpośredni nasi przodkowie. Tak olbrzymie stawiamy kroki, jakbyśmy przywdzieli owe sławne z bajki buty, w których kroczącemu każdy krok siedem mil stanowi. Najnowszym tego dowodem jest rozpacz handlarzy starzyzny — bo starzyzny już nie będzie, chyba tylko w głowach i na twarzach. Oto w Grochowie, pod Warszawą, powstał zakład farbiarski, w którym sztukę posunięto tak daleko, jak wieść głosi, że stare fraki nabierają barwy, blasku, życia, świeżości, znoszone suknie odmładzają się w oczach, zgrzybiałe jedwabie odzyskują pierwotną tęgość i połysk — słowem, sprawdziła się bajka o odmładzającej wodzie.
Muszą się z tego zakładu cieszyć serdecznie mężowie młodych żon i ojcowie dorosłych córek, (boć kobiece ubranie drożej kosztuje, jak męskie). „Chwała Bogu — mówi mąż — taki zakład to prawdziwe dobrodziejstwo! będziecie panie miały zawsze nowe suknie i nosić je…“ — „Na codzień, — zapewne! — kończy z silnym naciskiem na „zapewne“ małżonka lub córa — na codzień, zwłaszcza na po domu“. A w duchu dodaje sobie: — „Piękniebym wyglądała w Saskim lub w Botanicznym ogrodzie!“ Nawet w Dolinie Szwajcarskiej, gdy tam Gungl grywać zacznie, nie mogłabym się pokazać, ani na żadnym spacerze, jednej tylko Saskiej Kępy wyjąwszy. Do kościoła wreszcie byłoby to może także dobre, ale chyba nie na ostatnią mszę, — a wcześniej tam chodzić niema po co!…
Nie trudno zgadnąć, na czyjem stanie. Oszczędność męża i ojca źle się wybrała; oszczędzić więc gotów na edukacyi dzieci… Lepiej żeby te zamiary oszczędności skończyły się na jego własnem ubraniu, jeśli to być może. Oszczędzać na edukacyi dzieci jest to narażać je przez całe życie na ogromne wydatki na stroje.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 110 z dnia 19 maja.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.