Benvenuto Cellini (1893)/Tom I/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
I KAR.



Benyenuto powrócił do siebie dosyć niespokojny, nie z powodu trzech ran otrzymanych, wszystkie bowiem były zbyt mało znaczące aby się o nie miał troszczyć; lecz skutkiem tego co zaszło.
Zabił już przed pół rokiem Guascontiego, mordercę swojego brata; lecz wydobył się z tej sprawy dzięki protekcyi papieża Klemensa VII-go; zresztą, morderstwo to było tylko rodzajem odwetu; lecz teraz protektor Benvenuta już nie żył, położenie więc było o wiele drażliwsze.
Jakoż, gdy powróciwszy do siebie, palił niektóre papiery i kładł pieniądze do kieszeni, zbirowie papiescy aresztowali go i zaprowadzili do zamku świętego Anioła.
Okoliczność ta jednak pocieszyła prawie Benvenuta gdy wspomniał, że w zamku świętego Anioła trzymano tylko szlachtę.
Lecz drugą pociechą, nie mniej skutecznie na Benvenuta Cellini działającą, gdy wchodził do zamku świętego Anioła, była myśl, że człowiek obdarzony wyobraźnią tak jak jego twórczą, nie zadługo tym lub owym sposobem wybić się na wolność potrafi.
To też gdy przybył do zamku, tak się odezwał do Gubernatora, który siedział przy stoliku okrytym suknem zielonem i papiery na nim układał:
— Panie Gubernatorze! potrój rygle, kraty i szyldwachy, zamknij mnie w najwyższym pokoju lub najgłębszym lochu; czuwaj dzień i noc, gdyż uprzedzam cię, że postanowiłem niezmiennie ztąd uciec.
Gubernator spojrzał na więźnia mówiącego doń z tak zadziwiającą pewnością i poznał w nim Benvenuta Cellini, którego przed trzema miesiącami miał honor mieć u swego stołu.
Pomimo tej znajomości, a może właśnie z powodu tejże, słowa Benvenuta wprawiły w głębokie osłupienie zacnego gubernatora; był to florentczyk, nazwiskiem Georgio, kawaler des Ugolini, wyborny człowiek lecz nieco słabej głowy.
Wkrótce jednak ochłonął z pierwszego zadziwienia i kazał zaprowadzić Benvenuta do pokoju najwyżej w całym zamku położonego.
Dachem tego pokoju był sam taras.
Szyldwach przechadzał się na tym tarasie, drugi czuwał u dołu muru.
Gubernator wskazał więźniowi wszystkie te szczegóły, potem gdy już był pewien, że więzień je ocenił:
— Kochany Benyenuto — rzekł — można otworzyć zamki, wyważyć drzwi, można przekopać grunt podziemnego lochu, można przebić mur, można przekupić stróżów; lecz trzeba by chyba mieć skrzydła, ażeby zejść z tej wysokości.
— A ja jednak zejdę — odparł Benvenuto Cellini.
Gubernator spojrzał mu w oczy; pewien był, że jego więzień zwaryował.
— Więc ulecisz na skrzydłach?
— Dla czego nie? wyobrażałem sobie zawsze, że człowiek mógłby latać; nie miałem tylko czasu do robienia doświadczeń. A że tu mieć go będę dostatkiem, muszę się więc o tem przekonać. Przygoda Ikara jest historyk a nie bajką.
— Strzeż się więc słońca, kochany Benvenuto — rzekł drwiąco gubernator — strzeż się słońca.
— Ja też ulecę w nocy — odpowiedział Benvenuto.
Gubernator nie spodziewał się tej odpowiedzi, tak że nie mając co na to odpowiedzieć, oddalił się.
W istocie, koniecznie trzeba było uciekać.
W innym czasie, Benvenuto zabiwszy człowieka nie byłby w takim kłopocie; za całą karę byłby musiał iść za procesyą Matki Boskiej, ubrany w kaftan i płaszcz z niebieskiej bylicy.
Lecz nowy papież Paweł III-ci, nie tak łatwo przebaczać umiał; pamiętał jeszcze dobrze o tem, że będąc kardynałem Farnese, Benvenuto odmówił mu srebrnej wazy, która mu się bardzo podobała, a której Jego eminencya przemocą nawet uzyskać nie mógł; prócz tego, Ojciec Święty zazdrośnym był o to, że Franciszek I-szy prosił o Benyvenuta przez pana de Montluc, swego ambasadora przy Stolicy Apostolskiej.
Dowiedziawszy się o uwięzieniu Benvenuta, pan de Montluc tem usilniej prośbę swego pana popierał.
Lecz Paweł III-ci nie zwykł był tego co raz wyrzekł cofać: poprzysiągłszy bowiem, że Benvenuto swój nierozsądny krok przynajmniej więzieniem a tym sposobem wyrzeczeniem się sławy i zapomnieniem odpokutować będzie musiał, na uwolnienie jego nie zezwolił.
W takim więc wypadku ważnem było, aby Benvenuto sam o sobie nie zapomniał; dla tego to postanowił uciec, nie czekając na badania i sądy, których by się nigdy może nie doczekał — gdyż papież rozgniewany wstawieniem się króla Franciszka I-go, nie chciał już nawet słyszeć o nazwisku Benvenuta Cellini.
„Więzień wiedział o tem wszystkiem przez Askania, który objął jego sklep, i który wskutek usilnych próśb, otrzymał pozwolenie odwiedzania swego mistrza; rozumie się, że takowe odwiedziny odbywały się przez dwie kraty i w przytomności świadków, czuwających aby uczeń nie podał mu ani pilnika, ani sznura, ani noża.
Skoro więc tylko gubernator kazał zamknąć drzwi za Benvenutem, ten rozpoczął przegląd swojej stancyi.
Otóż co obejmowały cztery ściany jego nowego mieszkania: łóżko, kominek, w którym można było palić, stół i dwa krzesła.
W parę dni Benvenuto otrzymał glinę i narzędzia do modelowania.
Gubernator odmówił z początku tych przedmiotów rozrywki swojemu więźniowi; lecz przyszło mu na myśl, że zajmując umysł artysty, odwróci go może od zamiaru ucieczki; tegoż dnia, Benvenuto ulepił model kolosalnej Venus.
To wszystko nie było nic wielkiego; lecz przyzwawszy na pomoc wyobraźnię, cierpliwość i energię, było to wiele.
Jednego dnia grudniowego, gdy było bardzo zimno i gdy napalono ogień na kominie, stróż, który przyszedł zmienić pościel na łóżku, zapomniał zabrać prześcieradeł.
Skoro tylko drzwi zamknięto, Benvenuto jednym skokiem był przy tapczanie, wyjął z siennika dwie ogromne garście liści kukurydzowych, zapełniających zwykle sienniki włoskie, włożył na ich miejsce parę prześcieradeł, powrócił do posągu, wziął narzędzia i zaczął pracować.
W tej chwili służący powrócił zabrać zapomniano prześcieradła; szukał wszędzie, pytając Benvenuta czy ich nie widział; lecz Benvenuto odpowiedział obojętnie i jakby zatopiony w modelowaniu, że pewnie który z jego kolegów zabrał je, albo może on sam je wziął i zapomniał o tem.
Służący nie miał najmniejszego podejrzenia, tak nie wiele czasu upłynęło pomiędzy jego wyjściem i powrotem, a nadewszystko Benvenuto odegrał tak naturalnie swą rolę.
Ponieważ zaś prześcieradła się nie znalazły, nie wspomniał o nich więcej, obawiając się, aby nie był oddalony lub zmuszony za nie zapłacić.
Skoro tylko służący wyszedł, Benvenuto padł na kolana i podziękował Bogu za nadesłaną mu pomoc.
Ponieważ zaś, posławszy raz łóżko, nie dotykano się go aż nazajutrz rano, pozostawił przeto skradzione prześcieradła w sienniku.
Gdy noc nadeszła, zaczął rozcinać prześcieradła, które na szczęście były nowe i dosyć grube, na pasy trzy lub cztery cale szerokie; potem zaczął je skręcać, jak tylko mógł najmocniej; nareszcie zrobił otwór w posągu z tłustej ulepionego gliny, wypróżnił go zupełnie, włożył weń swój skarb, zalepił otwór trochą gliny, którą wygładził wielkim palcem i swojem narzędziem tak, że najbieglejszy znawca nie doszedłby, że biednej Venus zrobiono operacyę.
Nazajutrz rano gubernator wszedł niespodzianie, jak miał we zwyczaju, do stancyi więźnia; lecz jak zawsze, zastał go spokojnego i przy pracy.
Co rano biedak, nocy szczególniej się obawiający, drżał czy nie zastanie próżnej stancyi.
I trzeba wyznać na pochwałę jego szczerości, co rano nie ukrywał swojego zadowolenia, widząc ją zajętą.
— Przyznam ci się, że mnie okrutnie niepokoisz, Benvenuto — mówił biedny gubernator do więźnia — jednakże zaczynam się przekonywać, że twoje groźby czczą tylko były gadaniną.
— Nie grożę ci, panie Georgio — odpowiedział Benvenuto — ostrzegam cię tylko.
— Więc zawsze obstajesz przy zamiarze ulecenia?
— Na szczęście! nie jest to tylko nadzieją, ale pewnością.
— Ależ jak to uczynisz? — zawołał biedny gubernator, któremu to pozorne czy też rzeczywiste zaufanie Benvenuta w środkach ucieczki, zupełnie spokojność odbierało.
— To moja tajemnica, panie. Ale uprzedzam cię, że moje skrzydła już rosną.
Gubernator zwrócił machinalnie oczy na ramiona swojego więźnia.
— Tak więc, panie gubernatorze — mówił ten dalej, modelując swoję statuę — jest między nami otwarta wojna. Pan masz za sobą ogromne wieże, grube drzwi, doświadczone zamki, mnóstwo stróżów, gotowych na wszystkie jego rozkazy; ja zaś głowę i te oto ręce, a jednak uprzedzam cię po prostu, że będziesz zwyciężony. Lecz ponieważ pan jesteś człowiekiem rozsądnym i już pewnie przedsięwziąłeś wszelkie środki ostrożności, pozostanie ci, panie Georgio, po mojej ucieczce pociecha, że nic nie będziesz miał sobie do wyrzucenia i że niczego nie zaniedbywałeś, ażeby mnie zatrzymać. A teraz, co pan mówisz o tem biodrze? gdyż wiem, że jesteś lubownikiem sztuki.
Tyle pewności przywodziło do rozpaczy biednego komendanta.
Jego więzień dręczył go coraz bardziej; z tego to powodu zesmutniał, stracił apetyt i drżał co chwila jak człowiek, którego nagle ze snu budzą.
Jednej nocy Benvenuto usłyszał wielki zgiełk na tarasie, potem zgiełk ten doszedł do jego korytarza, nareszcie ucichł przy jego drzwiach.
Wtedy drzwi otworzyły się i ujrzał pana Georgio w szlafroku i szlafmycy, w towarzystwie czterech stróżów i ośmiu żołnierzy; gubernator przystąpił do jego łóżka ze zmienioną twarzą.
Benvenuto usiadł na materacu i roześmiał mu się w oczy.
Gubernator nie zważając na ten śmiech, odetchnął jak nurek, co nad wodę wypłynął.
— A! — zawołał — Bogu niech będą dzięki, jest jeszcze! Słusznie mówią, że snom wierzyć nie trzeba.
— Cóż to się stało? — zapytał Benvenuto Cellini — jakiej że szczęśliwej okoliczności winienem przyjemność widzenia pana o tej godzinie?
— Chryste Jezu! nic się nie stało i na strachu się tylko skończyło. Śniło mi się, że te przeklęte skrzydła już ci urosły, ale to skrzydła ogromne, na których unosiłeś się swobodnie po nad zamkiem Świętego Anioła, mówiąc mi: Bywaj zdrów kochany gubernatorze, bywaj zdrów! nie chciałem oddalić się bez pożegnania z tobą; odlatam, więc do przyjemnego nie zobaczenia się więcej.
— Jakto! ja ci to mówiłem, panie Georgio?
— To były twoje własne słowa... A! Benvenuto, urodziłeś się na moje nieszczęście.
— O! spodziewam się, że nie masz mnie pan za takiego grubianina. Na szczęście, to było tylko snem, gdyż inaczej nigdybym ci tego nie przebaczył.
— Lecz chwała Bogu! nic się nie stało. Trzymam cię, kochany przyjacielu, i chociaż wyznać muszę, że twoje towarzystwo nie jest mi najprzyjemniejszem, spodziewam się jednak długo cię mieć jeszcze.
— Wątpię bardzo — odpowiedział Benvenuto z tym uśmiechem pełnym zaufania, który do wściekłości jego gospodarza przywodził.
Gubernator wyszedł, odsyłając Benvenuta do wszystkich dyabłów, a nazajutrz wydał rozkaz, aby dzień i noc co dwie godziny, jego więzienie zwiedzano.
To zwiedzanie trwało miesiąc; lecz po upływie miesiąca, gdy nie było żadnego widocznego powodu do mniemania, ażeby Benvenuto zajmował się ucieczką, czujność się zmniejszyła.
Ten miesiąc jednak Benvenuto poświęcił na olbrzymią pracę.
Benvenuto, jak powiedzieliśmy, jak najpilniej przejrzał swoję stancyę skoro tylko wszedł do niej; wtedy to ułożył sobie zaraz plan ucieczki.
Jego okno było zakratowane a kraty były zbyt mocne, aby je można wyłamać ręką lub wyjąć narzędziem do modelowania, a był to jedyny żelazny sprzęt, jaki posiadał.
Co do kominka, ten zwężał się do tego stopnia, że chyba trzeba było, aby więzień miał przywilej zmieniania się w węża jak wróżka Meluzyna, aby mógł przez niego przejść.
Pozostawały drzwi.
Zobaczmy jak drzwi te były zbudowane.
Drzwi były dębowe, grube na dwa palce, zamykane na dwa zamki i cztery rygle i pokryte wewnątrz blachą żelazną, przybitą gwoździami.
Temi to drzwiami wyjść trzeba było.
Benvenuto bowiem zauważył, że o kilka kroków za temi drzwiami, w korytarzu do nich prowadzącym, były schody wychodzące na taras.
Przez nie to przechodziła warta.
Co dwie godziny Benvenuto słyszał odgłos kroków, wstępujących na schody; potem znowu kroki zstępowały i przez następne dwie godziny inny już go łoskot nie budził.
Szło więc po prostu o to, aby się dostać na drugą stronę tych dębowych drzwi, grubych na dwa palce, zamkniętych na dwa zamki i cztery zasuwy, i co większa, obitych jak rzekliśmy wewnątrz blachą żelazną, przytwierdzoną do drzewa u góry i u dołu gwoździami.
A teraz wykażmy pracę, jaką się zajął Benvenuto podczas upłynionego miesiąca.
Za pomocą żelaznego narzędzia do modelowania, wyjął po kolei wszystkie gwoździe, oprócz czterech u góry, i tyluż u dołu, które zachował na ostatni dzień, potem, ażeby nie spostrzeżono ich braku, zastąpił je zupełnie takiemiż samemi główkami, które ulepił z gliny i żelaznemi posypał opiłkami, tak, że niepodobna było najwprawniejszemu oku rozeznać główek gwoździ prawdziwych od fałszywych.
Ponieważ zaś w całych drzwiach było sześćdziesiąt gwoździ a każdy gwóźdź zajmował godzinę a czasem nawet dwie godzin na wyjęcie, można wyobrazić sobie jaką pracę zadawało więźniowi podobne przedsiewzięcie.
Potem przez cały wieczór, gdy wszyscy spali i gdy nie było już nic słychać oprócz kroków szyldwacha po nad jego głową się przechadzającego, Benvenuto rozpalał ogień na kominku i żarzącemi węglami okładał na drzwiach blachę, ta zaś rozpaliwszy się do czerwoności, obracała powoli w węgiel drzewo, do którego była przymocowaną, tak jednak, aby ze strony przeciwnej drzwi tego zwęglenia nie dostrzeżono.
Przez cały miesiąc, jak powiedzieliśmy, Benvenuto oddawał się tej pracy, to też po upływie miesiąca była ona zupełnie ukończoną i więzień oczekiwał już tylko nocy przyjaznej dla jego ucieczki. Lecz musiał czekać jeszcze kilka dni, gdyż w tym właśnie czasie gdy owej pracy dokonał, była pełnia.
Benvenuto skończył już robotę z gwoździami, rozgrzewał tylko ciągle drzwi i przywodził do wściekłości gubernatora.
Tegoż samego dnia, gubernator wszedł do niego.
— Kochany więźniu — spytał Benvenuta — czy zawsze myślisz ulecieć? Odpowiedz mi otwarcie.
— Więcej niż kiedykolwiek, kochany gościu — odrzekł Benvenuto.
— Słuchaj — powiedział gubernator — gadaj mi co chcesz, lecz mówię ci szczerze, uważam to za niepodobieństwo.
— Niepodobieństwo, panie Georgio, niepodobieństwo! — odrzekł artysta — wszak pan wiesz dobrze, że ten wyraz nie istnieje dla mnie... dla mnie, co zawsze ćwiczyłem się w tem, aby wykonywać rzeczy najniepodobniejsze i to z powodzeniem. Niepodobieństwo! Czyż pan sądzisz, że ten co może ze szmaragdów i dyamentów stworzyć kwiat piękniejszy niż wszystkie kwiaty, które okrywa rosa... nie potrafi stworzyć skrzydeł?
— Niech mi Bóg przebaczy — rzekł gubernator — lecz to twoje zuchwałe zaufanie, przyprawi mię chyba o utratę głowy! Lecz wreszcie, aby skrzydła mogły cię utrzymać w powietrzu, co przyznam wydaje mi się niepodobieństwem, jakąż formę im nadasz?
— Już dosyć nad tem myślałem, jak się pan spodziewać powinieneś, gdyż bezpieczeństwo mojej osoby od kształtu tych skrzydeł zależy.
— No, więc?
— Więc uważając wszystkie zwierzęta latające, gdybym chciał uczynić to za pomocą sztuki co one otrzymały od Boga, nie widzę jak tylko nietoperza, którego można by naśladować z pewnym skutkiem.
— Ależ, Benvenuto — odrzekł gubernator — chociaż byś miał sposób zrobienia skrzydeł, czy w chwili użycia ich nie zabraknie ci odwagi?
— Daj tylko, co mi potrzeba do ich złożenia, kochany gubernatorze, a odpowiem ci na to ulatując.
— A czegóż ci potrzeba?
— O mój Boże! bardzo mało: małej kuźni, kowadła, pilników, kleszczów i obcęgów do zrobienia sprężyn; i ze dwadzieścia brytów ceraty na zastąpienie błon.
— Dobrze, dobrze — rzekł Georgio — uspokoiłeś mnie nieco gdyż nigdy, pomimo wszelkiego swego dowcipu, nie zdołasz wystarać się o to wszystko.
— To wszystko już zrobione — odpowiedział Benvenuto.
Gubernator podskoczył na krześle, lecz w tejże chwili pomyślał, że to było niepodobnem.
Pomimo to jednak, jego biedna głowa nie miała chwili spoczynku.
Każdego ptaka przelatującego koło jego okien, brał za Benvenuta Cellini, tak wielkim jest wpływ panującej myśli nad słabą głową.
Tegoż dnia pan Georgio posłał po najbieglejszego mechanika w Rzymie i kazał mu wziąć z siebie miarę na parę nietoperzych skrzydeł.
Mechanik osłupiały, spojrzał na gubernatora, nie dawszy mu żadnej odpowiedzi, sądząc bardzo słusznie, że pan Georgio zwaryował.
Lecz ponieważ pan Georgio nalegał, ponieważ był bogaty i jeżeli chciał czego nadzwyczajnego, miał czem za to zapłacić, mechanik zajął się robotą i w tydzień przyniósł mu parę przepysznych skrzydeł, które przymocowywały się do ciała za pomocą drucianego gorsetu i poruszały się za pomocą sprężyn bardzo dowcipnych, i z regularnością zupełnie zaspakajającą.
Pan Georgio zapłacił mechanikowi umówioną cenę, wymierzył przestrzeń, jaką mogła zająć cała maszynerya, poszedł do Benvenuta Cellini i nic nie mówiąc, przetrząsnął całą izbę, zaglądając pod łóżko, w komin, patrząc w sienniku i zwiedzając najmniejszy kącik.
Przejrzawszy wszystko, wyszedł milczący i przekonany, że chyba by Benvenuto był czarownikiem, aby mógł ukryć w swojej stancyi parę podobnych skrzydeł.
„Widocznie w głowie biednego gubernatora coraz bardziej mieszać się zaczynało.
Powróciwszy do siebie, pan Georgio zastał mechanika, który wrócił umyślnie by mu powiedzieć, że na końcu każdego skrzydła było żelazne kółko, przeznaczone do utrzymania nóg człowieka w położeniu horyzontalnem.
Zaledwie mechanik wyszedł, Georgio zamknął się, włożył gorset, rozwinął skrzydła, założył kółka na nogi i położywszy się na brzuchu, próbował wzbić się w powietrze.
Lecz pomimo wszelkich usiłowań, nie mógł wznieść się po nad ziemię.
Po dwóch lub trzech podobnych próbach, posłał znowu po mechanika.
— Mój panie — rzekł do niego — próbowałem twoich skrzydeł, na nic się nie przydadzą.
— Jakieś ich pan próbował?
Georgio opowiedział mu po szczególe potrójne doświadczenie.
Mechanik słuchał go z uwagą, gdy zaś skończył:
— Nie dziwię się temu — rzekł. — Położywszy się na ziemi, nie możesz pan mieć dostatecznej do wzbicia się ilości powietrza; trzeba było panu wejść na zamek Świętego Anioła i ztamtąd odważnie rzucić się w powietrze.
— I sądzisz pan, że wtenczas mógłbym latać?
— Jestem tego pewny — odpowiedział mechanik.
— Lecz jeżeli pan tak pewnym tego jesteś — mówił dalej gubernator — czy byś nie zechciał zrobić sam doświadczenia?
— Skrzydła są zastosowane do ciężaru pańskiego ciała a nie do mojego — odrzekł mechanik — skrzydła dla mnie przeznaczone, powinny by być półtorej stopy dłuższe.
Mechanik ukłonił się i wyszedł.
— Do dyabła! — rzekł Georgio.
Przez cały ten dzień uważano, że umysł pana Georgio coraz więcej bujał w jakiejś wymarzonej przestrzeni.
Wieczorem kładąc się spać, zwołał wszystkich służących, wszystkich stróży i żołnierzy.
— Panowie — rzekł — jeżeli dowiecie się, że Benvenuto Cellini chce odlecieć, nie przeszkadzajcie mu a tylko mnie uprzedźcie, gdyż potrafię nawet w nocy dogonić go z łatwością, z powodu, że jestem prawdziwym nietoperzem; gdy tymczasem on, cokolwiek bądź mówi, jest tylko fałszywym.
Biedny gubernator oszalał zupełnie; ponieważ jednak spodziewano się, że noc uspokoi go, postanowiono czekać do rana z zawiadomieniem o tem papieża.
Zresztą, noc była szkaradna, dżdżysta i ciemna i nikomu niechciało się wyjść w podobny czas.
Wyjąwszy Benvenuta Cellini, który powodowany duchem przeciwieństwa zapewne, wybrał tę noc do swojej ucieczki.
Dlatego skoro tylko usłyszał, że bije godzina dziesiąta i że zmieniają szyldwacha, padł na kolana i gorącą zaniósłszy prośbę do Boga, wziął się do dzieła.
Najprzód wyrwał cztery gwoździe, które pozostały i utrzymywały blachę.
Północ wybiła, gdy wydobył ostatni, Benvenuto usłyszał kroki warty, wchodzącej na taras, został bez tchu do drzwi przylepiony; lecz warta zeszła, kroki oddaliły się i znowu cichość nastała.
Deszcz wzmagał się, Benvenuto z sercem bijącem z radości, słyszał jak uderzał o szyby.
Wtedy spróbował oderwać blachę; blacha, którą nic już nie utrzymywało, odlazła, i Benvenuto postawił ją przy murze.
Potem położył się na brzuchu, uderzając w dolną część drzwi narzędziem do modelowania, które zaostrzył nakształt sztyletu i osadził w kawałek drzewa.
Niższa część drzwi ustąpiła; drzewo dębowe zupełnie obróciło się w węgiel.
Wkrótce Benvenuto zrobił w tem miejscu otwór tak wielki, że mógł wyjść czołgając się.
Wówczas otworzył wnętrze statui, zabrał pasy skręconego płótna, owinął je około siebie, uzbroił się w swoje narzędzie, z którego jak mówiliśmy zrobił sztylet, ukląkł znowu i modlił się po raz drugi.
Potem wysadził głowę przez otwór, dalej ramiona, resztę ciała i znalazł się na korytarzu.
Powstał lecz nogi tak pod nim drżały, że musiał oprzeć się o mur aby nie upaść.
Serce biło mu jak młotem, głowa pałała.
Kropla potu wisiała na każdym włosku; trzonek zaś swego sztyletu trzymał w ręku tak silnie, jak gdyby mu go wydrzeć chciano.
Gdy jednak wszędzie cichość panowała i nic słychać nie było, Benvenuto uspokoił się i macając ręką szedł koło muru korytarza; wkrótce poczuł, że tego muru zbrakło.
Podniósł więc natychmiast nogę i dotknął pierwszego stopnia schodów a raczej drabiny, prowadzącej na taras.
Przeszedł wszystkie stopnie po jednemu, drżąc na każde skrzypnięcie drzewa pod jego nogami; wkrótce też poczuł powiew powietrza, potem deszcz twarz mu skropił, aż nareszcie znalazł się na tarasie.
Ponieważ zaś od kwadransa był w najgłębszej ciemności, mógł zatem natychmiast osądzić czego się obawiać lub spodziewać można.
Szala przeważała na stronę nadziei.
Szyldwach dla zabezpieczenia się od deszczu, schronił się do budki.
Ponieważ zaś szyldwachy na zamku Świętego Anioła, umieszczeni byli nie dla strzeżenia tarasu, lecz dla zwracania uwagi na fosy i okolice, a tył budki był właśnie na przeciwko schodów, przez które wszedł Benvenuto Cellini.
Benvenuto Cellini przyczołgał się jak najciszej na rękach ku punktowi tarasu, najwięcej oddalonemu od szyldwacha.
Tam przymocował koniec swej liny do starożytnej cegły wmurowanej w tem miejscu, i wystającej prawie na sześć cali; następnie upadłszy po raz trzeci na kolana:
— Panie! panie! — szepnął — dopomóż mi, ponieważ sam sobie dopomagam.
I wymówiwszy tę prośbę, uczepił się rękami liny i zaczął spuszczać się, nie zważając na zadraśnięcia kolan i czoła, które czasami o mur uderzały.
W ten sposób zsunął się aż na ziemię.
Gdy poczuł grunt pod swemi nogami, uczucie radości i niewypowiedzianej dumy wzniosło jego piersi.
Spojrzał na niezmierną wysokość, którą przebył i patrząc na nią, nie mógł się wstrzymać od wyrzeczenia półgłosem: „Jestem więc wolny!”
Lecz ta chwila nadziei była krótką.
Odwrócił się i kolana pod nim się zachwiały; przed nim wznosił się mur świeżo postawiony, mur o którym nie wiedział; był więc zgubiony.
Wszystko zdawało się w nim burzyć; pełen rozpaczy usiadł na ziemi; lecz siadając napotkał coś twardego; była to długa belka; lekki okrzyk radości: był ocalony!
Benvenuto ujął belkę tak jak rozbitek chwyta się masztu, który ma go utrzymać nad wodą.
W zwyczajnej okoliczności, dwóch ludzi zaledwie by ją unieść mogło, on sam przyciągnął ją do muru i oparł o niego.
Potem za pomocą rąk i kolan wdrapał się na szczyt muru; lecz tam zabrakło mu siły do przyciągnięcia belki i przełożenia jej na drugą stronę.
Przez chwilę dostał zawrotu głowy i zamknął oczy; zdawało mu się, że szamocze się wśród jeziora płomieni.
Nagle przypomniał sobie o pasach skręconego płótna, za pomocą których spuścił się z tarasu.
Zsunął się po belce i pobiegł do miejsca, gdzie je zostawił wiszące; lecz ponieważ bardzo mocno u drugiego końca do cegły je przytwierdził, nie mógł więc ich od niej oderwać.
Benvenuto zawiesił się w rozpaczy u końca tych pasów, ciągnąc ze wszystkich sił i spodziewając się zerwać.
Na szczęście jeden z czterech węzłów, łączących pasy z sobą, rozwiązał się a Benvenuto padł wznak, pociągnąwszy za sobą kawał liny, na dwanaście stóp długiej.
Było to wszystko czego potrzebował; powstał szybko i pełen nowych sił, wlazł znowu na mur po belce a u jej końca przyczepił pas płótna.
Spuściwszy się po nim, napróżno szukał ziemi pod nogami, lecz patrząc pod siebie ujrzał grunt zaledwie o sześć stóp; puścił więc linę i padł na ziemię.
Wtedy położył się na chwilę.
Był wycieńczony; na rękach i nogach całą skórę miał zdrapaną.
Przez jakiś czas głupowato spoglądał na swoje pokrwawione ciało, lecz w tejże chwili piąta godzina wybiła i spostrzegł, że gwiazdy blednąc zaczynają.
Wstał, lecz gdy wstawał, szyldwach, którego nie spostrzegł a który zapewne wszystko widział, postąpił kilka kroków ku niemu.
Benvenuto poznał, że był zgubiony i że trzeba było zabić go, lub być samemu zabitym. Wyjąwszy więc z za pasa swoje narzędzie, szedł prosto na szyldwacha z miną tak pełną postanowienia, że ten poznał bez wątpienia, iż oprócz człowieka silnego, miałby do zwalczenia jeszcze straszliwą rozpacz.
W istocie, Benvenuto postanowił nie cofać się; lecz nagle żołnierz odwrócił się od niego, jak gdyby go nie widział; więzień zrozumiał co to miało znaczyć.
Pobiegł do ostatniego wału.
Szaniec ten przypierał do fosy i był wzniesiony mniej więcej na dwanaście do piętnastu stóp; podobny skok nie mógł wstrzymać takiego jak Benvenuto Cellini człowieka, tem bardziej, gdy już tak zaszedł daleko; przytem, ponieważ jednę część swoich lin zostawił u cegły, drugą u belki, tak, że nie miał spuścić się po czem a czasu nie było do stracenia, zawiesił się więc rękoma za ogniwo łańcucha i modląc się w myśli, spuścił się na ziemię.
Tym razem gdy upadł, zemdlał.
Godzina prawie upłynęła, nim przyszedł do siebie, lecz chłód rannego powietrza przywrócił mu przytomność.
Pozostał chwilę jeszcze jak odurzony, potem przeciągnął ręką po czole i wszystko przyszło mu na pamięć.
Czuł w głowie ból straszny a krople krwi, co sączyły się jak pot po jego twarzy, spadały na kamienie, na których leżał.
Zrozumiał, że był raniony w czoło.
Poniósł tam rękę po raz drugi, lecz już teraz nie dla zebrania myśli, lecz dla poznania ran; rany były lekkie, obtarły skórę lecz nie naruszyły czaszki.
Benvenuto uśmiechnął się i chciał powstać, lecz upadł natychmiast: prawą nogę miał złamaną o trzy cale nad kostką.
Noga była tak zdrętwiałą, że początkowo żadnej nie czuł boleści.
Wtedy zdjął koszulę, podarł ją na pasy a zbliżywszy jak mógł najlepiej kości nogi, ścisnął ze wszystkich sił, przeciągając kiedy niekiedy płótno pod podeszwą, dla utrzymania dwóch kości jednej przy drugiej.
Potem zaczął czołgać się na czworakach ku jednej z bram Rzymu, która o pięćset kroków ztamtąd się znajdowała.
Gdy po pół godzinie srogich męczarni, przybył do tej bramy, znalazł ją zamkniętą. Spostrzegł wielki kamień leżący pod bramą, wyrwał go i przeszedł tym otworem.
Zaledwie jednak zrobił trzydzieści kroków, gdy gromada psów błądzących i zgłodniałych, poznawszy z odoru krwi, że był raniony, rzuciła się do niego, wówczas Benvenuto dobył narzędzia do modelowania i jednem uderzeniem w brzuch zabił największego i najzajadlejszego a pozostało rzuciwszy się natychmiast na zabitego psa, pożarły go.
Benvenuto przyczołgał się wtedy aż do kościoła Traspontina; tam napotkał nosiwodę, który obładował osła i napełnił naczynia. Zawołał go więc.
— Słuchaj — rzekł do niego — byłem dziś u mojej kochanki; okoliczność pewna zrządziła, że wszedłszy do niej drzwiami, zmuszony byłem wyjść oknem; skoczyłem z pierwszego piętra i złamałem nogę, zanieś mnie na schody Świętego Piotra a dam ci talara złotem.
Nosiwoda nie mówiąc słowa, wziął rannego na barki i zaniósł go na wskazane miejsce.
Potem otrzymawszy przyrzeczoną nagrodę, udał się dalej, nie oglądając się nawet.
Wtedy Benvenuto, zawsze czołgając się, dostał się do domu pana de Montluc, ambasadora Francyi, który mieszkał ztąd o kilka kroków.
A pan de Montluc sprawił się tak dobrze, że po upływie miesiąca Benvenuto wyzdrowiał, po upływie dwóch miesięcy już został ułaskawiony, we cztery zaś miesiące odjechał do Francyi z Askaniem i Pagolem.
Co do biednego gubernatora, który oszalał, ten żył i umarł waryatem, mając się zawsze za nietoperza i nieprzestając czynić wszelkich usiłowań by wzbić się w powietrze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.