Bal maskowy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Bal maskowy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BAL MASKOWY.

Kilkoletni pobyt wśród wiejskiego zacisza, kwaśne mleko i niczem nie zamącony spokój ducha — sprawiły to, że Tadzio, któremu z powodu zbyt (jak na wyrostka) bladej cery, kazano opuścić czwartą klasę, — dziś stał się bardzo ładnie uformowanym młodzieńcem. Jego oblicze walczyło o lepsze z ponsowym szlafrokiem ukochanego papy, struś mógłby mu pozazdrościć apetytu, a niedźwiedź snu; co zaś do karku, ten okazał się sklepionym tak szczęśliwie, że Tadzio nic z pewnością nie utraciłby z sympatji swych znajomych, gdyby zamiast wąskiego paryskiego krawacika, włożył na szyję naprzykład krakowskie chomonto.
Dla uzupełnienia edukacji jedynaka, który już znał na palcach wszystkie powiatowe jarmarki, rodzice postanowili wysłać go na karnawał do Warszawy. Szanowny ojciec dał mu osiemset rubli gotówką i swoje stare niedźwiedzie; dobra matka troskliwie zaopatrzyła go w garderobę i bieliznę, a kochająca ciotka, dla kompletu, ofiarowała mu tuzin skarpetek, przed miesiącem przywiezionych z Brodów. Żydzi miejscowi, przewidując, że artykuł ten dostanie się jakiemuś galicyjskiemu szlachcicowi, wyhaftowali na tej niezbędnej części męskiego ubrania hrabiowskie korony, co zobaczywszy, Tadzio postanowił sobie, że odtąd przestawać będzie tylko z takimi ludźmi, którzy ubiorem i znalezieniem się dowiodą, że mogą podobnie jak on, nosić skarpetki, a nawet koszule i chustki z hrabiowskiemi koronami.
Drobna ta napozór okoliczność sprawiła, że Tadzio, będąc pierwszy raz w teatrze, z całego mnóstwa osób, zapełniających salę, wszedł w ściślejsze związki z dwoma tylko młodzieńcami, których wykwintność dostatecznie odpowiadała jego wprawdzie wysokim, lecz słusznym wymaganiom. Przy winie, wypitem między pierwszym i drugim aktem na koszt Tadzia, nowi znajomi okazali mu bardzo wiele życzliwości, która wzrastała tak szybko, że już przy kolacji, zjedzonej tego samego wieczora, również na koszt Tadzia, trzej młodzi ludzie otworzyli przed sobą najskrytsze tajniki serca i zaprzysięgli dozgonną przyjaźń.
W tym samym czasie i okolicznościach postanowiono wybrać się na przyszłą niedzielę, na trzecią zkolei maskaradę.
Myliłby się ten, ktoby sądził, że tłuste policzki, oparte na zadziwiającym apetycie, wyłączają tkliwość uczuć i skłonność do marzycielstwa. Tadzio miał policzki bardzo tłuste, że nie powiemy pucułowate, niemniej jednak... marzył. W niespracowanym jego umyśle tkwiło kilka kryminalnych powieści Gaboriau, i Tadzio wśród głębokich westchnień wyznał swoim nowym przyjaciołom, że z największą rozkoszą poświęciłby cały zapas życia, zdrowia, a nawet pieniędzy, gdyby mu się udało, na nadchodzącej maskaradzie, zawiązać jakąś miłosną, a zarazem okropną intrygę.
— Powiedzcie mi, najdrożsi przyjaciele — pytał rozczulony Tadzio — czy trafiają się w Warszawie jakieś... tajemnicze powikłania, jakieś... delikatne kwestje pieniężne, jakieś... zadziwiające zdarzenia miłosne?...
— O tak, tak!... trafiają się rzeczy nadzwyczajne — zapewnił Tadzia Ernest, młodzieniec obeznany, jak tysiące innych, z powieściami Gaboriau.
— Szczególniej też z kobietami, mężczyznami i pieniędzmi — dodał Karol, który całego Gaboriau umiał napamięć.
Po tych słowach i wypiciu kilku butelek, nowi przyjaciele rozeszli się.
W ciągu tygodnia bohater nasz, znajomych swoich spotykał bardzo rzadko, głównie wieczorem przy kolacji, za którą zawsze sam płacił. — W dzień zdawało mu się tylko, że widział raz kogoś podobnego do Ernesta za kontuarem jakiegoś bławatnego sklepu, a drugi raz, że ktoś podobny do Karola starannie chował się za firanki, wiszące w oknie pewnego balwierza. Przywidzenia te wzmocniły w sercu Tadzia chęć oglądania swoich drogich towarzyszów i ubawienia się na maskaradzie razem z nimi.
W niedzielę, na godzinę przed północą, w mieszkaniu rozgorączkowanego Tadzia zjawił się bardzo ładnie uczesany, ogolony i uperfumowany Karol, donosząc, że ich przyjaciel Ernest w tej chwili odebrał zaproszenie na bal do jakiegoś księcia, i że sami tylko będą musieli udać się do teatru.
Poszli więc sami.

Wśród potoków światła, dźwięków muzyki, szmeru rozmów, prowadzonych we wszystkich indo-europejskich językach, — wśród tumanów pary wodnej, kwasu węglanego, amonjaku i kilkudziesięciu innych produktów potężnej waporyzacji, — ująwszy się pod ręce, spacerowali dwaj nasi bohaterowie, oczekując z biciem serca, rychło jakaś maska, zwabiona ich powierzchownością, gustownym ubiorem i pełnem elegancji obejściem, zarzuci na nich rozkoszną siatkę intrygi. Ale maski nie zaczepiały ich, zapewne przez delikatność, — młodzieńcy więc tymczasem musieli się zadawalniać patrzeniem co robią i słuchaniem co mówią inni.
Nieszczęściem najcharakterystyczniejsze, a więc najłatwiej wpadające w oko kostjumy, na później widać zachowywały potęgę swego dowcipu. Tu białowłosy pustelnik rączką od starego parasola błogosławił tłumy, ale milczał jak ryba. Tam krakowiak w bardzo wiotkich płóciennych okolicznościach i z maską, noszącą na sobie ślady uderzenia jakiejś potężnej pięści, przechadzał się ministerjalnym krokiem. Gdzie indziej znowu, powabna krakowianka ochrzypłym, zapewnie naumyślnie, głosem wymieniała nazwisko i numer domu jakiemuś mężczyźnie, przebranemu za podoficera policji. Słowem dużo rozmaitości, ale zabawy bardzo mało.
— Wiesz, drogi Tadziu — szepnął Karol — że nieźle byłoby dla nabrania fantazji kropnąć coś orzeźwiającego.
— Z największą przyjemnością! — odparł Tadzio.
W dziesięć minut potem dwaj przyjaciele, już z zarumienionemi policzkami, stali pod piecem, a współcześnie tkliwy Tadzio dostrzegł, że maskarada ożywiła się znakomicie.
Wkrótce też całkowicie utonął w obserwacji, i oto co widział i słyszał:
Żokiej w nankinowym garniturze. Ho! ho!... facecie, poznajesz mnie?...
Elegant. Aaa... to ty?... Winszuję ci awansu!...
Żokiej w nankinowym garniturze. Jakto, więc wiesz, żem awansował?...
Elegant. Ale jak!... Przed wieczorem jeszcze byłeś chłopcem do czyszczenia butów, a teraz jesteś już żokiejem. Winszować!...
Czarna maska. Znam cię!... Gdzieś podział zegarek, bałamucie?...
Jegomość w pewnym wieku. Zostawiłem w domu, wiedząc, że mnie będziesz intrygować.
Młody Żydek. Do interesu, państwo, do interesu!...
Maska zielona. Za parę lat, moje dziecko, boś jeszcze za młody!...
Maska biała. Znam cię!... jesteś literat!...
Literat. Skąd wiesz o tem, maseczko?...
Maska biała. Poznałam cię po głupiej minie...
Literat. Brawo, poetko!...
Maska biała. Skąd wiesz, że jestem poetką?...
Literat. Stąd, że czuję wieszczy ogień nawet przez maskę...
— A to zabawni ludzie!... — wykrzyknął zadowolony Tadzio.
— Widzisz, co to znaczy maskarada!... — odpowiedział Karol. Poczem obaj młodzieńcy roześmieli się na całe gardła, znajdując, że ze wszystkich dowcipów, grasujących obecnie w sali, ich był najdowcipniejszy.
W tej chwili uwaga Tadzia zwróciła się na nowy przedmiot: jakiś gruby, czerwony jegomość zataczał się w sposób niezwykły. W pierwszej chwili Tadzio byłby przysiągł, że jegomość jest haniebnie pijanym, chwila jednak namysłu wystarczyła dla upewnienia się, że jegomość był trzeźwy i tylko z trudnym do uwierzenia talentem udawał pijanego. Oczy Tadzia z upodobaniem śledziły tę okrągłą postać, ubraną w pomięty i zabielony tużurek, a dusza Tadzia doznała niezwykle przyjemnej emocji, gdy dostrzegł, że jeden z czynników porządku, złudzony nieporównaną grą otyłego pana, zabiera się do usunięcia jego osoby.
Już Tadzio zwrócił się do Karola, aby mu zakomunikować rezultat najświeższej obserwacji, gdy wtem jakieś kobiece domino schwyciło go za rękę.
— Panie — rzekło drżącym głosem domino — wyprowadź mnie do innej sali, broń mnie!...
W zwykłych okolicznościach Tadzio pomyślałby przedewszystkiem o zabezpieczeniu własnej egzystencji, ale teraz... nigdy!... Od chwili wyjścia z bufetu energja Tadzia dosięgła niepraktykowanych rozmiarów; bohater nasz sądził toż samo o jasności swego umysłu.
— Panie — wyszeptało słabym głosem domino — unikaj przedewszystkiem pajaca, jest to mój wróg!...
Usłyszawszy to, Tadzio uczuł gwałtowną chęć poszukania złowrogiego pajaca; ulegając jednak życzeniom damy, wcisnął się z nią na jakąś w kącie stojącą kanapkę i patrzył, — do mówienia bowiem stracił wszelką ochotę, a słuchać nie było czego.
Dama była prawdopodobnie piękna; głową sięgała Tadziowi do ucha, ręce jej były białe i drobne, kibić imponująca. Tadzio sądził, i miał prawo tak sądzić, że wszystkie części ciała tej doskonałej istoty muszą być jednakowo harmonijne i jakby dłutem najbieglejszego rzeźbiarza utoczone.
— O panie — zaczęło znowu domino — przebacz mi, że cię tak narażam...
— Na co narażam?... — spytał Tadzio bardzo niewyraźnie, zapewne skutkiem zachwytu.
— Na... na gniew mego prześladowcy... Och! okrutny to człowiek.
— Czegóż więc chce od pani ten człowiek?... Za co prześladuje?...
— Nie pytaj pan!... Dość będzie, jeżeli ci powiem, że w ręku tego człowieka spoczywa mój honor...
— Honor pani?... pani?... — powtórzył Tadzio strasznym głosem, czując w piersiach nadzwyczajne rozbudzenie odwagi.
— Och! — jęknęło domino.
— Co pani jest?...
— Nie... dobrze mi!...
Z wielką trudnością zaprowadził Tadzio interesującą nieznajomą do bufetu, gdzie prawie na klęczkach musiał ją błagać, aby raczyła przyjąć kieliszek wina. Jeżeli jednak dama zachowywała się bardzo powściągliwie, zato Tadzio, ulegając jej prośbom i tkliwym uściskom ręki, pił jak bąk i wcale nie żałował tego, czując, że stopniowo powiększa się jego niezrównane męstwo, giętkość umysłu i... że stosunki z nieznajomą przybierają coraz poufniejszy charakter.
Już Tadzio po raz setny zapewnił damę swojego serca o dozgonnej miłości, a po raz dziesiąty usłyszał od niej zapewnienie, że mu na wieki sprzyjać będzie, — już złożył pierwszy pocałunek na jej śnieżnem ramieniu i po raz drugi zabierał się w miejscu publicznem do popełnienia tej samej niedyskrecji, kiedy nagle:
— Ach!... — krzyknęło domino.
Tadzio spojrzał i oniemiał: za damą jego myśli stał złowrogi pajac, a nawet, groźnie gestykulując, coś jej szeptał do ucha.
Tadzio nie rozumiał rozmowy, czuł bowiem, zapewne skutkiem gorąca, gwałtowny szum w uszach, — nie mógł nawet zdać sobie dokładnie sprawy z kolorów, stanowiących ubranie pajaca, lecz widział, że piękna nieznajoma rozpaczliwie załamuje ręce.
— Co... co... co pani jest?... — zapytał.
— O nie powiem, nie mogę powiedzieć!... — wyszeptała dama.
— Więc ja panu powiem — rzekł pajac głosem stłumionym. — Ta pani ma męża, męża hrabiego, który nie wie o tem, że jego żona romansuje z panem na maskaradzie.
— Milcz, nędzniku! — szepnął Tadzio, pojmujący całą okropność położenia hrabiny.
— Właśnie, że będę gadał, bo za gadanie, za gadanie... zapłacą mi — odparł bezczelny pajac.
— Więc co chcesz?... — zapytał Tadzio, majestatycznie sięgając do kieszeni fraka.
— Całą portmonetkę! — odpowiedział prześladowca.
W każdym innym razie Tadzio byłby się zawahał, ale w obecnym — nigdy. Honor kobiety, honor hrabiny zależał od niego, i mógłże się wahać?
Nie, nie mógł!... to też za chwilę portmonetka Tadzia znikła w obszernej kieszeni pajaca, wzamian za obietnicę dotrzymania sekretu z jego strony — i... czuły uścisk delikatnej ręki hrabiny.
W kilka minut potem rozmarzona, szczęśliwa para opuściła maskaradę.

Napróżno dziś i dni następnych szukalibyście rumianego Tadzia na ulicach naszego miasta. Tadzio bawi jeszcze w Warszawie, ale od trzech dni nie wychodzi z mieszkania, jest blady i bardzo posępny. Wczoraj napisał list do rodziców, donosząc im o zgubie znacznej sumy pieniędzy, która to zguba tak podkopała jego kwitnące dotąd zdrowie, że zmuszony został oddać je pod kierunek lekarza, nietyle odznaczającego się wzrostem, ile obszernem doświadczeniem i głęboką nauką. Zgiełkliwa maskarada, zachwycająca hrabina, obmierzły pajac, dobrze nadziana portmonetka, — wszystko to znikło jak sen w umyśle Tadzia, który (o tajemnico duszy ludzkiej!) starał się odświeżać wspomnienia, wypijając z niezrównaną chciwością ogromną ilość orszady. Nie dziwimy się temu: ona też w czasie balu prawie wyłącznie poiła się orszadą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.