Bajka o głupim Marcinie (Rodziewiczówna, 1917)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Bajka o głupim Marcinie
Podtytuł Nowela
Data wyd. 1917
Druk „Polaka-Katolika“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MARYA RODZIEWICZÓWNA
BAJKA
O GŁUPIM MARCINIE
NOWELA
WARSZAWA.
Druk „Polaka-Katolika“, Krak.-Przedm. 71.
1917.
Geprüft und freigegeben
Presseverwaltung Warschau d. 30/IV 1917. Nr. 5413



Po śmierci starego Piotra znaleziono testament, w którym tak stało: Całą swą majętność — dom w mieście, młyn nad rzeką, i pole pod górą oddaję na własność synowi memu Tomaszowi. Miałem przed laty drugiego jeszcze syna, Marcina, ale ten dom i rodzinę porzucił, rad moich i nauk nie słuchał, dobra mojego nie pilnował, i zapewne gdzieś marnie przepadł. Wymazując go z mej pamięci — odsądzam od dziedzictwa. Jeśliby kiedy wrócił — nic mu Tomasz dać nie powinien, bo jeśli głupi — to straci — a jeśli mądry — to nie potrzebuje!
Wskutek tego Tomasz dziedzictwo po ojcu wziął, gospodarzył, oszczędzał, zbierał, i żył w ojczystym domu z żoną i dziećmi.
Aż nagle w kilka lat po śmierci starego — Marcin się zjawił. Przyszedł o kiju, obdarty i nędzny, ale wesół — i z miną bogacza — podzwaniał w kieszeni nożykiem o gwóźdź. Więcej nic nie posiadał. Zaprosił go Tomasz gościnnie w dom, i zaraz na wstępie testament ojcowski wetknął przed oczy. Marcin przeczytał, roześmiał się:
— Jakby ojciec przeczuł — jaki wrócę! Trzymaj, bracie, co kochasz — ja ci nie zajrzę. Widziałem po świecie — nie takie fortuny jak twoja, ale takiej jak moja mało kto posiada.
Tomasz uspokojony uściskał go, i począł rozpytywać, gdzie bywał, ile zarobił, jak mu się wiodło.
— Gdziem bywał, trudniej odpowiedzieć, jak gdziem nie bywał. Zarobiłem stokroć więcej niżem stracił. A jak mi się wiodło! Hej! Wróciłem bogaty! Kupiłem sobie też majętność — idę w posiadanie objąć. Nieopodal będziemy. Służyłem u jednego, co tu kędyś zamek ma. Miałem złota wór, a on zamek na sprzedaż. Kupiłem sobie zamek.
— A jakiż on? Jak się zowie?
— Skalnia!
Tomasz za głowę się złapał.
— Na Skalni nijakiego zamku niema. Naga góra — kamień na kamieniu. Toć cię okpili — zapłaciłeś złotem za głazy puste.
A Marcin się śmieje jak głupi.
— Niema zamku! A to dzięki Bogu! Pewnieby w niem nietoperze się gnieździły, i dach trzeba było poprawiać.
— Czyś oszalał kupować na niewidziane.
— Co miałem się ze złotem nosić. Ciężko i straszno. A mnie żyć miło i wesoło!
I jakby nic, podzwania w kieszeni nożykiem o gwóźdź.
Popatrzał nań Tomasz jak na waryata, i już więcej o nic nie pytał — bo co z głupim gadać.
Nazajutrz Marcin gościł jeszcze — obszedł braterskie majętności, zajrzał wszędy — i do roli i do młyna — słuchał interesów, i biadań, i projektów, i spraw rozlicznych domowych — i wciąż się uśmiechał, i gwizdał i śpiewał — a drugiego dnia za gościnę podziękował, i precz poszedł.
Na pożegnanie Tomasz go uścisnął, i powiada — bo mu przecie w duszy markotno było, że z jego racyi brat ukrzywdzon:
— Słuchaj, Marcin, głupiś i biedny, alem ci brat, więc jakby ci tam źle było, a wiadomo, że na skale żyć nie można — to wróć! Ja ci dam chleb i posłanie i opiekę, i dach — i życie.
A Marcin zaśmiał się i powiada:
— Słuchaj, Tomasz — mądryś i bogaty. Jak ci źle będzie i ciężko — to przyjdź do mnie. Ja ci dam radę i pomoc — bom ci brat!
I pobrzękując nożykiem o gwóźdź w kieszeni — poszedł gwiżdżąc — ku swej jałowej górze!
Była właśnie wiosna i minęła — nastało lato i przeszło znojne — cicha jesień osnuła pajęczyną ziemię, kiedy Tomasz spotkał na jarmarku brata w miasteczku. Chodził wśród ludzi — gapił się, przysłuchiwał targom, swarom, narzekaniom i śmiejący zawsze, niefrasobliwy i wesół, gwizdał, w oczy dziewczętom zaglądał, każdemu coś śmiesznego rzekł, i tak się bawił ludźmi.
Tomasz markotny, bo targ na bydło był zły, a on tabun cały miał na sprzedaż, powitał go jednak uprzejmie.
— Marcin — żyjesz jeszcze! Jakże ci tam — narosło złota na Skalni? Zamek budujesz?
— Witaj bracie. Dobrze mi. Gradu nie miałem — jak wy tu w dolinie. Zamek już gotów, ogień go nie weźmie — mam ci też tabun bydła, co sam sobie paszę na zimę przysposobił — a przyszedłem z ludzi się pośmiać!
— A jam się zbierał ciebie odwiedzić — ale czasu nie było.
— Jeszcze przyjdziesz! śmieje się Marcin.
— Może ci co potrzeba? Powiedz! Zima idzie — może ci czego nie dostaje! Rad ci pomogę.
Marcin pomyślał, podumał.
— Nic nie pomnę — czegoby mi nie dostawało. Dziękuję ci, bracie!
I poszedł do gospody. Wieczorem zastał go tam Tomasz. Siedział na rogu stołu i grał ludziom do tańca, a ludziom z tego grania kipiała ochota i wesołość, i tak zabawa szła hucznie, że leciały miedziaki na Marcinową połę, a dziewczęta zerkały łakomie w jego lice, i wabiły go uśmiechem — a on się ino śmiał.
A jak się stańczyli do upadłego, odłożył skrzypki — miedziaki zgarnął — gospodarzowi oddał nie rachując, i powiada:
— Stawcie bratu memu miodu i wina. Stawcie dobrodziejowi memu, bo się handlem uznoił.
I poił Tomasza i gościł, i świadczył mu, aż się ludzie dziwowali.
— Głupi on całkiem. Ten ci wszystko bogactwo zagarnął — w dostatkach opływa — a ten głupi jeszcze go traktuje. Szczęście ma ten Tomasz!
A Tomasz podpił sobie za miedziaki brata i w duchu już drwił z niego, a potem się rozczulił i jął mu swe troski opowiadać.
Bydło tanio sprzedał, żonę miał swarliwą — z dzieci żadnej pociechy, z sąsiadem proces.
A co jedno rzekł, to Marcin go ściskał — i dolewał miodu, i powtarzał:
— Pij, dobrodzieju mój — dziękuję ci, dziękuję!
Aż się Tomasz zdumiał, i rzecze:
— Za co ty mi głupi dziękujesz? Upiłeś się!
Śmieje się Marcin, jeszcze raz go uścisnął, i za skrzypki ujął, i strojąc je powiada:
— Hej — jakże dziękować nie mam. Żeby ciebie nie było — nosiłbym twoje troski. Jędza baba mojaby była, i dzieci huncwoty, i sąsiad pieniacz.
I pociągnął smykiem, i przygrywając zaśpiewał:

Duża woda płynie, a mały młyn miele,
Nie ten ci bogaty, kto posiada wiele!

— Głupiś! mruknął Tomasz.
Przez całą zimę Marcin wśród ludzi bywał.
Jak pszczoły na miód ciągnęła młódź do jego skrzypek i pieśni, i rozrywali go po zagrodach i siołach. Innyby grosz nawet zrobił — ale on głupi był, i tak go nawet nazywano.
Jak czas miał, to na rynku w miasteczku w błoto miedziaki ciskał, i śmiał się jak szalony — gdy gromady dzieci, a często i dorośli w błoto leźli, i grzebali się w niem — szukając trojaka, — albo łowił wrony w samotrzaski i przyczepiwszy do szyi papierowego rubla — puszczał na swobodę — szalał z uciechy — patrząc jak chłopaki ją gonili, czepiali się po drzewach na złamanie karku. Raz nawet na odpuście, gdy się nie mógł do kościoła docisnąć, jął z kruchty na cmentarz miedziaki ciskać, i tyle ludzi na nie wywabił, że szeroką drogą aż pod ołtarz zaszedł.
Śmieli się ludzie z „głupiego Marcina” ale go lubili, gościli i wołali. Gdy jednak wiosna przyszła, ledwie śnieg z pól stopniał, a wicher marcowy zaszumiał, i dzikie gęsi otrąbiły swój powrót z wyrajów — Marcin przepadł bez wieści.
— Ciekawość, co też on tam robi, na swej Skalni! pomyślał raz Tomasz, poglądając ku górom dzikim i jałowym, o które nikt nie dbał, bo na nich nic do zjedzenia i sprzedania nie było.
A pomyślawszy, że to święto było, poszedł przekonać się — jako tam „głupi” żyje.
Ciężka była droga, wązka i stroma — nic ino kamień i głaz, i zioła dzikie w szczelinach — żeby się niemi koza nie napasła, a taka cisza, że tylko pszczoły po owych ziołach, żerując, słychać było. Słyszał od ludzi Tomasz, że do Skalni potok zaprowadzi, więc ponad tą wodą szedł, i drapał się czepiał, aż wydostał się na dolinkę małą wokoło skałami otoczoną, a środkiem strumień ciekł, z głazami wojując i swarząc, co mu na drodze stały.
A na jednym z tych głazów wyciągnięty Marcin leżał i grał na fujarce, zapatrzony w niebo.
Zawołał go Tomasz.
— Hej, Marcin, co ty tu porabiasz?
— Witaj, bracie! Ja ta czeladzi swej doglądam, i trzodę swoją pasę! — odpowiada, podchodząc.
— Co za czeladź i gdzież trzody?
— A ot czeladź — słońce. Widzisz jak mi pole obrabia, a na niem trzoda hula. Nie słyszysz?
— To ty tu pasiekę założyłeś?
— A poco? Sama się założyła dla mnie. Jakem tu przyszedł, juści mieszkały po szczelinach. Słodkie serce mają moje skały.
— A gdzież ty mieszkasz?
— Jako one trzody moje w skale.
— A czemże żyjesz?
— Potok mnie karmi i poi.
— Aha! — pstrągi masz — prawda! No, pokaż swe dostatki! — śmieje się Tomasz.
Zaprowadził go Marcin do jaskini, chłodnej i suchej — pokazał pszczelne szczeliny — swe posłanie z ziół suchych, swe statki nieliczne, potem go ugościł rybą pieczoną i miodem, a wreszcie usiedli nad potokiem, i Tomasz radził mu mądrze, jako starszy młodszemu — jako rozumny głupiemu.
— Słuchaj, Marcin. Troskałem się o ciebie, ale widzę, że jeszcze i z tych skał można coś wydobyć. Dolinka może rodzić zboże, a nawet ogrodowinę — byle w nią pracy włożyć, uprawić, zielska te i krzaki wykarczować. Możesz się przekarmić i na zimę grosz odłożyć — ino się rybą też starannie zajmij — nie leń się na targ zanieść. A już co pszczoły, to mogą cię wzbogacić, tylko je ze szczelin i skał trza wykurzyć — w ule porządne, i nauczyć się, jak koło nich chodzić, żeby dużo miodu złożyły. No, a grunt — trzeba drogę lepszą wykuć — żeby towar dostawić, albo i kupca tu ściągnąć. Ino mnie słuchaj — Marcin — ja ci dopomogę — ja cię na gospodarza wyprowadzę, tylko ty próżniactwo rzuć — oto najprzód — do drogi się weź. Słyszysz?
— Słyszę — prawdę mówisz — najprzód do drogi się wezmę! — potakuje Marcin.
— A tę swoją głupią muzykę do wody ciśnij.
— Słyszę — takci uczynię.
— I w jaskini jak niedźwiedź nie mieszkaj — bo to wstyd i głupota!
— Jużem o tem myślał. Masz racyę!
— Widzisz. Wszyscy ludzie mi rozum przyznają! Ino mnie słuchaj — na ludzi ciebie wyprowadzę!
— To pewna!
— Zróbże, co ci radzę, a ja cię znów kiedy odwiedzę — i pomogę, czemu sam nie dasz rady — a teraz mi czas wracać do domu, bo żona będzie nierada, do zobaczenia, Marcin, a ot przeprowadź mnie do onej gardzieli nad potokiem, co się to po świerku ją przechodzi. Trzeba tam będzie most wymyślić lepszy — dla ludzi — nie dla kóz.
A gdy stanęli nad ową przepaścią — Tomasz długo i szeroko rozpowiadał, jak dla wygody kupców i znajomych — trzeba przejście uczynić — a Marcin słuchał, przyglądał się, rozważał, i wreszcie, gdy brat go pożegnał i odszedł — jeszcze tam pozostał.
Na twarz mu uśmiech wrócił, popatrzał za Tomaszem, i siekierkę wyjąwszy z za pasa — jął świerk rąbać.
— Jakeś chciał — próżniactwo rzucę. Najprzód do drogi się wezmę! — mówił do siebie ze śmiechem. Rąbał, aż z trzaskiem świerk się w potok zwalił.
— Teraz do mnie ino sokoły przylecą, mówi Marcin — i tylko tęcza za most będzie. No, już kto przez tęczę do mnie przyjdzie — temu sprzedam nawet siebie!
Zatknął za pas siekierę — ruszył z powrotem, i rozmyśla.
— Co ci ten rozumny drugiego kazał uczynić? Aha muzykę do wody cisnąć. Jakci to on wiedział, co fujarka lubi! Mądry, bestya!
Wyjął z zanadrza fujarkę — w potoku ją odmoczył, i grając, poszedł dalej. Wieczór nadchodził, ociężałe miodem pszczoły ściągały się do szczelin, mrucząc — i obsiadły skały — Marcin na nie popatrzał, i jął do nich prawić.
— Słyszeliście, dzieci, jako on wam groził. Kurzyć was, i z domu wyganiać, w niewolę zamknąć. Trutniom żądła sprawcie, i naślijcie ich na niego! A ja was nie dam, ani waszej złotej krwi na targ nie poniosę — ino mi grajcie i śpiewajcie.
Za góry chyliło się słońce — spojrzał na nie.
— Legaj spać czeladko — nie będziesz mi kapusty ni cebuli uprawiała — nie bój się — hodowałaś mi zioła i kwiaty — i hodować będziesz!
Nad potokiem, wśród ziół się wyciągnął, i było w dolinie granie wieczornych pacierzy pszczół i fujarki — a zewsząd cisza, ino pstrągi pluskały i strumień na głazach mruczał.
Wieczór się czynił. Marcin fujarkę odłożył, i założywszy ręce pod głowę, rzekł:
— Mądry Tomasz. Powiedział, że wstyd i głupota w jaskini mieszkać, kiedy tu w owych miętach i mielissach — tak miękko i wonnie, a pod niebem tak rozkosznie.
— Juści zrobię — jak radził!
I zasnął!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.