Bajka o Żelaznym Wilku/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Popłynęło życie w zamku starym korytem. Królowa Matka przeglądała się w zwierciadle, przymierzała pyszne szaty. Damy dworskie kłóciły się między sobą, godziły, obgadywały... Rycerze ze straży grywali po całych dniach i nocach w karty i kości w pałacowym przedsionku, pili miód i wino, a od czasu do czasu dla rozmaitości wszczynali zwady i bijatyki. Żołnierze robili tosamo w strażnicy przy bramie. Królewna dostała dłuższą suknię i orszak dziewic. Nakazano jej powagę. Ogrodniczka mogła widywać tylko zdaleka, gdyż nowe towarzyszki nie odstępowały jej na krok. Królewicz dostał żywego konika i mały »prawdziwy« miecz bronzowy. Wolał jednak gęśliki ze srebrnemi strunami. Ukryty w ogrodowej gęstwinie wygrywał sobie nieraz na nich ciche piosenki o tych polnych rozłogach, o lasach nieobeszłych, o wschodach i zachodach słońca, o wiatrach burzliwych, o wolnych zwierzach i ptakach, o mrowiach pracującego, rozśpiewanego ludu i o tych wszystkich cudach, o których słyszał od ogrodniczka... Ale zobaczyć się z nim i rozpytać o rozmaite zagadkowe rzeczy, które mu przychodziły na myśl, nie udawało się i królewiczowi. Nowi, przystawieni doń przez Wielkiego Strażnika przyjaciele rychło go odnajdywali w ukryciu i wyciągali stamtąd do zabaw, do tańców, do gier z dworskiemi pannami. Nawet z siostrą pogadać mu na osobności bardzo nie dawali, zaraz ktoś się zbliżał. Jedynie miały królewięta wolne od ludzkiej obecności chwile, gdy pieścili pałacowe sarenki, które nie znosiły nikogo prócz nich i starego ogrodnika, umiejącego rozmawiać na migi.
Czasem im się Bączuś ukłonił zdaleka, ale i Bączuś zmienił się, postarzał, posmutniał, zaniedbał się. Już nie sypał dowcipami jak dawniej, gdyż Król za śmielsze żarty, które dawniej tak lubił, odsyłał teraz wesołka za karę na tydzień albo i więcej do czeladzi. Cały zamek poszarzał, znudniał, choć bogactw i strojów i jadła i napitków w nim było jak dawniej bez liku.
O tym, co działo się za murami, zapomniano zupełnie — nikt się o to nie troszczył.
Od czasu do czasu trąbiono głośno za bramą, opuszczał się z łoskotem zwodzony most i wjeżdżał, chrzęszcząc zbroją, poczet rycerski. Ograniczał się wszakże zwykle na rozmowie z Wielkim Strażnikiem. Ten dopiero dopuszczał wysłańców do Króla, albo odsyłał ich z powrotem do grodów. Krzywił się bardzo stary Król na te wizyty, gdyż zawsze przynosiły złe nowiny, a odrywały go od roboty gwiaździarskiej.
— Cóż na to poradzę? Przecież już próbowałem, a gorzej się stało! Omało nie zgubiłem państwa!... Już wy tam sobie sami radźcie, a ja tymczasem wykryję dla was coś takiego, takie znajdę prawa i drogi, że was wszystkich raz na zawsze zbawię!...
I brał się znowu do gwiazd pod przewodnictwem mądrego Dydki. Miał i tam swoje zawody i niespodzianki — to mu gwiazda jaka znikła, to zmyliła drogę, to nie słuchała obrachunku, ale to wszystko było o wiele mniej bolesne niż sprawy ziemskie.
Pozostawił je całkowicie Strażnikowi Koronnemu Taturze. Ten starał się, zabiegał, żeby w zamku na niczym nie zbywało, ściągał daniny, dobierał straże, wyjeżdżał od czasu do czasu ze wspaniałym orszakiem na zwiedzanie Królestwa.
Wolniał naówczas cokolwiek surowy rygor w zamku, chociaż młodszy brat Strażnika, a jego zastępca, miał również twardą rękę.
Ale raz w cudną noc wiosenną, gdy już wszyscy spali, udało się niepostrzeżenie królewnie wymknąć na balkon wysoki na wieży. Stała cichutko w białej szacie z rozpuszczonemi włosami, wsparta o spowitą różami balustradę, i patrzała na wysrebrzony miesiącem ogród zamkowy, na potworne, pilnujące go mury zębate i dalej na mglącą się poza niemi bezkreślną krainę.
— Kiedy dorosnę, to mię tam przecież puszczą!... — rozmyślała, nie odwodząc wilgotnych oczu od świetlanych przepastnych tumanów, wśród których to tu, to tam błyskały światełka. Co one znaczą?... Może to są owe miasta wspaniałe! Wydało się jej, że jakieś ciche i słodkie wołania dolatują ją stamtąd, wytężyła więc słuch, aby je lepiej rozróżnić. Ale nie — melodja płynęła gdzieś zblizka, wtedy znowu wzrok zwróciła na zamkowe ogrody i dostrzegła w budce ogrodnika małe czerwone światełko.
— Nie śpi jeszcze niewolnik i on to pewnie tak śpiewa!... — pomyślała. Otuliwszy się w muślinową zasłonę, wróciła z westchnieniem do wonnej, cichej sypialni.
Zdarzyło się jednak raz, że Strażnik Tatura długo nie wracał ze zwykłej wyprawy. Coraz to przylatywały od niego gońce, których na osobności długo badał chmurny brat dostojnika.
Bączuś, spotkawszy królewicza z siostrą, kiwnął im głową i zaśpiewał:

Baba płacze,
Djabeł skacze,
Bo kur pieje,
Że już dnieje!

Tyle tylko zrozumieli z tej piosenki, że się coś stało, ale co, ani odgadnąć, ani się dowiedzieć nie mogli.

Rychło jednak przyszło wyjaśnienie.
Pewnego wieczora, gdy całe niebo pełne było krwawego blasku, przywaliła do bramy zamkowej liczna i wrzaskliwa rzesza. Długo trąbili, hałasowali, bili w okucie bramy głowniami mieczy, zanim, po wielu przemowach, krzykach i naradach, kazał młodszy Tatura bramę otworzyć. Wtoczył się oddział rycerzy na pałacowy dziedziniec, aż przytoczył do stopni przedsionka, na których zebrał się cały dwór, zwabiony niezwykłą wrzawą. Wyszedł wreszcie sam Król z Królową.

Orszak składał się z dawno wypędzonych przez Taturę z królewskiego otoczenia rycerzy Błękitnego, Czerwonego, Srebrzystego i wielu innych, wiernych niegdyś towarzyszy królewskich. Król spoglądał na nich trochę zmieszany i zaniepokojony. Ale nie dawał tego po sobie poznać, siwiejącą brodę jedną ręką gładził, a drugą szukał głowicy miecza, którego zresztą dawno już nie nosił.
Rycerstwo zsiadło szumnie z koni i rzucało cugle giermkom. Byli oni oraz ich rumaki i służba zakurzeni, zbryzgani błotem i krwią, piękne ich płaszcze były potargane i podarte, na hełmach, tarczach i zbrojach mieli ślady ciosów i zderzeń.
Przewodził im rycerz Czarny.
Rozstąpili się przed wojownikami dworzanie, Król przestał gładzić brodę.
Rycerz Czarny przykląkł przed królewską parą, Królowę pocałował w łaskawie wyciągniętą rękę, miecz swój ogromny u nóg królewskich położył.
— Przegraliśmy, Królu Panie, wielką bitwę!.. Rycerz Tatura ranny...
— Ach, ach!.. — jęknęły dworskie damy, a Królowa przyłożyła natychmiast białą chusteczkę do pobladłej twarzy.
— Skowroń zabity...
— Jak to, więc wojna?.. — spytał ze zdumieniem Król.
— Tak, Miłościwy Panie! — odparł ze zdziwieniem rycerz Czarny. — Wszak z Twego toczy się rozkazu!
— Ach, tak, tak!.. Chociaż Tatura mówił, że wojny już nie będzie, że wszystko wokoło uznało naszą władzę — kiwał Król głową. — Więc o cóż chodzi?
— Ratuj, Miłościwy Panie, królestwo! Cała nieprzyjacielska potęga z Władcą Wschodu i Zachodu na czele ciągnie ku Twemu zamkowi. Rozpuścili zagony po całym państwie... Palą, rabują... Rzucili popłoch na wszystkich... Grody i zamki obronne poddają im się jeden za drugim... Lud się korzy... Od czasu napadu Wilków nie było takiego pogromu...
Król drgnął i wyprostował się.
— Od czasu napadu Wilków!.. — powtórzył — Ale to nie Wilcy?
— Nie. Są to rudzi barbarzyńcy Wschodu i Zachodu, ludy, walczące kamiennym orężem.
Król z lekceważeniem poruszył wargą.
— Ale przez handel i zamianę zaopatrzyli się w nasz oręż. Zdawna już podsyłali szpiegów z malowanemi włosami do naszych kuźni i odlewni i teraz podobno wyrabiają u siebie broń nie gorszą, niż nasza... ciągnął dalej rycerz Czarny zmęczonym głosem.
— Czegóż oni chcą, skoro wszystko mają?
— Żądają dla swego Władcy... córki Waszej Królewskiej Mości za małżonkę i... pół królestwa na wiano! — cicho odpowiedział rycerz.
Król zmarszczył brwi. Zapanowało takie milczenie, że słychać było wybornie parskanie koni rycerskich, trzymanych przez giermków daleko u bramy zamkowej.
— Zawołać królewnę! — rozkazał wreszcie Król.
Weszła w gronie towarzyszek białych jak lilje, sama biała, w białych szatach powiewnych, w maluchnych złotych trzewiczkach, w rubinowym djademie na ciemnych włosach. Spostrzegszy naraz tylu nieznajomych rycerzy i młodzieńców, zapłoniła się cudnym, bladym rumieńcem zorzy wiosennej. Król przyglądał się ze zdziwieniem córce, jakby ją zobaczył raz pierwszy.
— Władca rudych barbarzyńców Wschodu i Zachodu żąda twej ręki! Chcesz iść za niego?.. — spytał głuchym głosem.
Zmartwiała królewna, spłynął z gładkich jagód rumieniec, stała się bielsza od własnej sukni, zbielały usta różowe, przygasły oczy gwiaździste. Nie mogła mówić, jeno piersi zakołysały się, zatrzepotały jak spłoszone gołębie.
— Nie! Przenigdy! Nie oddam państwa pod obce jarzmo, nie oddam dziecka na poniewierkę... Niech ją lepiej wilcy zjedzą! — mruknął Król. Wyprostował ramiona, ocknęła się w nim dawna duma i siła.
— Niech mi przygotują oręż i zbroję! Wszystko, co żyje, niech w pole wyrusza... Być może, że chwilami zapomniałem o tobie, narodzie mój, ale zawsze jesteś kością z kości, krwią z krwi mojej i krzywdy twoje bolą mię, gdy je spostrzegę... Ci barbarzyńcy nie pożałują cię, nie ulitują się nigdy nad tobą!
— O tak, Królu Panie! Nie oddamy wolności naszej, nie oddamy królewny, chyba z życiem!...
— Umrzemy raczej! — wołali rycerze i młodzieńcy, wznosząc ręce i szczękając mieczami o tarczę.
— Ojcze, ojcze! Wszak i ja pójdę na wojnę... Chcę bronić siostry — prosił królewicz.
Król obrzucił syna szybkim spojrzeniem.
— Owszem, pójdziesz! — odpowiedział wesoło.
Jęknęła Królowa, zalała się łzami, zarzuciła mężowi ręce na szyję:
— Zostaw chłopaka — on przecie dziecko!
Ale Król był niewzruszony tym razem.
Zaraz zaczęto się gotować do wyprawy. Otwarto szeroko ścieżaje bramy zamkowej. Zadudniły kopyta zbrojnych hufców na zwodzonym moście. Napłynęły z okolic tłumy wieśniaków i panów. Królewna, w otoczeniu panien, przyglądała się z balkonu niewidzianemu dotąd ruchowi, wydało jej się, że morze ludzkie wyłom w murach zrobiło i szumnie napływa. Serce jej biło radośnie; Król jednak posępnym okiem wodził po gromadach wojowników...
— Gdzież reszta? — Dla czego nie idą? — pytał opryskliwie.
— Chwytałeś gwiazdy na niebie, potraciłeś ludzi na ziemi!.. — odpowiedział mu głosik cichutki.
Obejrzał się Król. Był to Bączuś. Wypadł z łaski i dawno już nie ośmielał zbliżać się do Króla. Teraz, schowawszy się za portjerą, żałośnie stamtąd wyglądał.
— Chodź, stary!.. — rozśmiał się życzliwie Król. — Co powiesz?!
— Niech Miłościwy Pan wszystkich, ale to wszystkich powoła na wojnę!
— Już to zrobiłem!
— To nie tak!.. Wszystkich — wszyściutkich! Nawet ciurów, nawet dworskich kuchcików!.. I obiecać każdemu, co się na wojnie odznaczy, rycerski pas i złote ostrogi!
— Ha, już to było, ale można i po raz drugi spróbować!.. — odparł Król po chwili namysłu. — Wołać heroldów i kanclerza!
Niedługo potym pojawili się za murami przed wylotem otwartej bramy heroldowie w pióropuszach, w barwnych jedwabiach, pojechali na rozdroża państwa otrąbiać, że Król pozwala wszystkim ciągnąć na wojnę, kto miecz zdolen udźwignąć, i obiecuje walecznym rycerski pas i złote ostrogi... Na wezwanie pociągnął tłumnie lud prosty, ten najuboższy, służebny, niewolniczy... Byli tam parobcy, gospodarscy komornicy, wioskowe podpaski, owczarki, świniarki. Nawet służba dworska wyległa: kucharz ze szpikulcem, kuchciki z rożnami, zamiatacze z miotłami, łaziebnicy ze szczotkami, kominiarze z wiechciami, krawcy z igłami i szewcy z szydłami...
Wszystkim odbierano ich narzędzia i uzbrajano w oręż godny.
Ale Król patrzał jakoś smutno na ich pokrzywione w pracy nadmiernej członki, na pogarbione plecy, kręcił głową i wzdychał.
— Och, nic z tego nie będzie, nic!.. A ten czego tu chce jeszcze? — ofuknął ogrodniczka, który też stanął nieśmiało u schodów pałacowego przedsionka.
— To ogrodniczek, ojcze! Pozwól mu, niech i on idzie! — zawołała królewna, która, zdaleka spostrzegszy przyjaciela, przybiegła mu z pomocą.
— Ogrodniczek?.. Cóż to za ogrodniczek?..
— To ten, co to pobił żołnierzy krzywym sękiem. Każ go rozkuć, a zobaczysz, jaki on zręczny.
Król poglądał z powątpiewaniem na koszlawą pochyloną figurkę brudnego sługusa, dał jednak rozkaz, aby go rozkuto.
— Mówiłem, żeby łańcuchów w moim zamku nie używać! — gniewał się, słysząc, jak brzęczą rozbijane młotami żelaza.
— To z rozkazu Strażnika Koronnego — szepnął ktoś z dworzan.
— Wszyscy teraz na niego, bo leży ciężko ranny w potrzebie Waszej Królewskiej Mości! — bronił brata młodszy Tatura.
Rozgniewany na ogrodniczka przywódca kazał mu dać na pośmiewisko starego osła woziwody, a jako broń — połamaną gracę.
Śmiało się wojsko całe, widząc, jak przerażony dudnieniem mostu kłapouch nie chce wyjść z bramy zamkowej, jak daremnie ciągnie go za uzdę ogrodniczek, to popycha z tyłu, to nadaremno bije, to głaszcze, to wreszcie namawia. — Wszystko na nic!..

Aj, aj, ludzie, uciekajcie z drogi,
Bo jedzie rycerz srogi!...

szydził rycerz Rondel, mijając niefortunnego zaciężnika z orszakiem królewskim. Wtym ogrodnik, który wziął na siebie obronę zamku i przyszedł właśnie wrota zawierać, podkradł się z tyłu do osła, krzyknął nań grubym głosem i uderzył niespodzianie kluczem. Przestraszone zwierzę, usłyszawszy znany okrzyk, pomknęło nagle z kopyta i, porykując jak lew, przeleciało mimo ciągnącego gościńcem wojska. Rycerze aż się pokładali na siodłach ze śmiechu, patrząc na jeźdźca, który cugle i gracę wypuścił, schwycił się natomiast jedną ręką za siodło, a drugą przytrzymywał swą baranią czapę. — Aż utknęli obaj w błocie w rowie przydrożnym. Wojsko przeciągnęło mimo nich i zginęło w kłębach kurzu, a śmiech wciąż jeszcze brzmiał w powietrzu.
Taka od tego uczyniła się w całej okolicy wrzawa, że zastanowiła nawet Dydkę na Słomianych Nóżkach. Odwrócił od nieba swą rurę oszkloną, skierował ją na ziemię. Długo ze zdumieniem przyglądał się odchodzącemu wojsku. Poczym podkasał poły i zbiegł po schodach tajemnych do królewskiego pokoju. Nie znalazł Króla, pomknął dalej, aż zatrzymał się u podwoi, za któremi słychać było płacz kobiecy i narzekania. Zląkł się i rozmyślał, co robić dalej, gdy nagle drzwi się otwarły i ukazał na progu pancerz olbrzymi i hełm starożytny z niebotyczną kitą z piór pawich.
— Bądź pochwalon, Duchu wszelki! — bąknął Dydko. — Świat się wali!.. Zbroje same chodzić zaczynają... Ludzie znikli! Gdzież jest rycerz?!
— Jestem w środku!.. — wybiegł ze zbroi głos stłumiony. — Z rozkazu Jego Królewskiej Mości... dawniej ogrodnik, teraz zastępca Wielkiego Strażnika Koronnego... Właśnie szukam Waszmości, żebyś szedł zaraz nad bramę i z okrągłego okna pełnił dozór nad królewskim gościńcem. Albowiem ojczyzna jest w niebezpieczeństwie i wszyscy wyruszyli. Muszę więc straż tworzyć z tego, co zostało. Panie i panny dworskie już oblekają zbroje. Waszmość, panie astrologu, dość się już nagapiłeś na jasności niebieskie. Czas na ziemię.
— Bić się? — spytał z przerażeniem Dydko. — Bić się nie będę! To nie moja rzecz. Nie mam wcale ochoty! Od tego są wojewodowie, rycerze... Nie pójdę!
— No, no!.. Bez gadania!.. Proszę za mną!
Musiał Dydko rad nierad przenieść się nad bramę wjazdową. Pozwolono mu wszakże zabrać ze sobą ukochaną rurę oszkloną. Wytknął ją zaraz z okna na drogę, na ziemię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.