Baśń o dobrym synu i o szklanej górze/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Tytuł Baśń o dobrym synu
i o szklanej górze
Pochodzenie Polski zaklęty świat
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1926
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



BAŚŃ O DOBRYM SYNU I O SZKLANEJ GÓRZE


I.

W przeminione, dawne dni,
Żył parobczak w pewnej wsi,
Miał on matkę, starą wdowę,
Konia siwka, psa i krowę.

Małą chatkę także miał,
Na niej bocian gniazdo słał,
Na wysokiej starej sośnie —
I klekotał wdal rozgłośnie.

Czy w czas wiosen, czy w czas zim
Dobrze biegło życie im,
A kochali się tak szczerze,
Że nie skreślić na papierze.

Żyć bez matki nie mógł Jaś,
Wciąż był przy niej... Matka zaś
Tak patrzyła w Janka swego,
Jak w anioła lub w świętego.

Rzadko bywa taki syn:
Żadnych kwasów, żadnych min,
Zawsze miły i układny,
Taki grzeczny, taki ładny.

Pierwszy owoc — niesie jej
Ukochanej matce swej,
Kraśne chusty jej kupuje,
U nóg klęka i całuje.




II.

Nie wiesz ty jeszcze, Janku,
Jak ciężki los człowieka:
Matczysko o poranku
Na srogi ból narzeka.
Chce wstać, pada na łoże
I podnieść się nie może.

Janek załamał ręce,
O ścianę tłukłby głową,
Chce dopomóc mateńce,
By znów ją widzieć zdrową;
Przeróżne zioła warzy,
Jak radzą ludzie starzy.

Na nic się ziółka zdały,
Ni rumianek, ni mięta,
Twarz jak opłatek biały,
Choć niby uśmiechnięta;
Za szyję ściska syna,
A stygnie już chudzina.

Janek klęczy u łoża,
Płacze jak małe dziecię.
A gdy wieczorna zorza
Zagasła gdzieś w zaświecie:
Matka się wzdrygła cała,
Westchnęła — i skonała!...




III.

Jaś nie może w to uwierzyć,
Że umarła już staruszka, —
Ach! on nie chce matki przeżyć,
Nie chce odejść od jej łóżka.


Zimne ręce w dłoniach tuli
I ogrzewa całunkami, —
Lecz nie wskrzesić już matuli
Pieszczotami, ni prośbami.

Gdy tak płacze w nocnej dobie,
Bóg mu dobry pomoc niesie:
Mądrą babę wspomniał sobie,
Co w pobliskim mieszka lesie.

Wróży ludziom w chatce starej
I na gwiazdach się rozumie,
Zna lekarstwa, zna i czary, —
Może zmarłych wskrzeszać umie?

Wraz się z klęczek zerwał Janek
I do drogi już gotowy,
A na niebie świtał ranek,
Taki złoty i różowy.

Nucą ptaki, pachną kwiatki
I raźniejsza Janka dusza:
Ucałował ręce matki
I do lasu pędem rusza...




IV.

Biegnie gęstwiną,
Aż mdleją nogi,
Gdzie spojrzeć ino:
Puszcza bez drogi.

Nie widać słońca
Przez bór splątany,
Gęstwia szumiąca
Gra jak organy.


Koniec podróży;
Ot, dym z komina:
Na łapce kurzej
Stoi chatyna.

Szybeczką małą
Mądra wygląda:
„Mów, Jasiu, śmiało,
Czegoć się żąda?“

Janek do izby
Wchodzi bez strachu,
Kozieł u przyzby,
Puhacz na dachu.

Grzeje się wielki
Kot u komina,
Cztery zydelki —
I starowina...




V.

Więc Janek mówi śmiało
Swoją historję całą,
O matuli chorobie
I jak umarła sobie.

Jak on teraz, nieboże,
Żyć bez matki nie może
I że tu przyszedł poto,
Że nie chce być sierotą.

Stara się zadumała
Na godzinę bezmała,
A potem tak mu powie:
„Jeśli masz rozum w głowie,


I jeśli przed strachami,
Zbójami, potworami,
Nie przejmują cię dreszcze, —
To matkę zbudzisz jeszcze.

Daleko stąd, daleko,
Jest ci za siódmą rzeką,
Z szklanej góry bijący
Potok wody żywiącej.

Naczerp z potoku, Janku,
Przynieś wody we dzbanku,
Gdy kroplę przełknie matka,
Żyć będzie setne latka...“




VI.

Janek mądrej podziękował,
W sercu wzbiera mu otucha,
Marsz! I w drogę powędrował,
„W imię Ojca — Syna — Ducha!“

A za borem kupił w kuźni
Kosę ostrą, gdyby brzytwy:
Zobaczymy trochę później,
Jak tą kosą staczał bitwy.

Idzie Janek, noc zapadła
Bezgwiaździsta, ciemna taka —
Aż tu jakieś czupiradła
Otaczają parobczaka!

To zbójecka była banda,
Co po nocy w krzach czatuje...
Ciach! ciach! Jak im kosą Jan da!
Jak po łbach ich uczęstuje!


„Gwałtu! Rety!“ Zbóje krzyczą
I zmykają, który może!
Potem z płaczem rany liczą
Gdzieś w podziemnej swojej norze.

A Jaś kosę obtarł trawą,
By znów miała połysk stali. —
I ochoczo, dziarsko, żwawo,
Do potoku biegnie dalej...




VII.

Idzie, idzie Jasio chwat,
Coraz nowy przed nim świat,
Ludne miasta, ciche sioła
I znów puszcza dookoła.

Aż gdy minął cały rok,
Zaszedł w taki leśny mrok,
Że ni w prawo, ani w lewo,
Kędy stąpnie: buch! o drzewo!

Plunął w garście, kosę wziął,
Ciął na lewo, w prawo ciął!
Wali brzozy, sosny, buki,
Stare dęby tnie na sztuki.

Wtem buchnęły krwawe skry,
Ryk się rozległ: Czy to lwy?
Czy to żubry, czy niedźwiedzie?
To na smoku djabeł jedzie!

Obaj ryczą, obu im
Leci z pyska ogień, dym!
„Cóż to?“ — wrzeszczą z całej mocy —
„Będziesz budził nas po nocy?


My ci damy! Czekajno!
Zaraz ty tu spłyniesz krwią!“
I rzucają się na niego,
Krakowiaka nieszczęsnego!




VIII.

Ale Janek to był zuch:
Nie zląkł się potworów dwóch!
A dlaczego ma się strachać,
Kiedy umie kosą machać?


To nią kłuje; to nią znów
Szachnie w same czubki łbów!
To po nogach ich uderzy —
I nie przeszło pięć pacierzy.

A już martwy runął smok.
A zaś djabeł umknął wbok
I do piekła prosto wraca,
Krew tamuje, rany maca!

Właśnie rozwidniło się;
Janek dalej śpieszyć chce.
Aż tu patrzy: Góra szklana
Stoi srebrna i świetlana.

Wnijść na górę — trudna rzecz!
Boki śliskie, gładkie precz,
Ale mądry nasz Jaś młody
Kosą wyrąbuje schody!

Co wyrąbie jeden schód,
To się wspina jakby z nut,
I nakoniec wlazł na szczyty,
Aż pod gwiazdy, pod błękity...




IX.

Na szklanej górze,
Srebrem błyszczącej,
Płynie źródełko
Wody żywiącej.

Tak ślicznie szumi
Fala po fali,
Zadzwoni piosnką
I biegnie dalej.


Zmęczony drogą
Schyla się Janek
I żywej wody
Nabiera w dzbanek.

A gdy naczerpał
Pije conieco:
Takiego trunku
Szukaj ze świecą!

Tego nie znajdziesz
W nailepszem winie;
Zaraz mu raźniej
Krew w żyłach płynie.

Jaś bierze dzbanek
I orlim lotem
Do swojej matki
Pędzi zpowrotem...



X.

Co to była za radość,
Gdy do domu powrócił!
Prysnął wodą na matkę
I staruszkę ocucił.

Wstała z łóżka czem prędzej
Odmłodzona i zdrowa,
Uśmiechnięta wesoło
I do pracy gotowa.

Opowiedział jej Janek
Całą swoją wyprawę,
Jak to, światem wędrując,
Siekaniny miał krwawe.


Jak to walczył z zbójami
I ze smokiem i z biesem,
Jak ich kosą porąbał
I pogrążył z kretesem.

Zastawiła wieczerzę
Uzdrowiona staruszka,
A nie brakło na uczcie
Z migdałami placuszka.

Jedli, pili, gwarzyli,
Niech na zdrowie im służy,
Potem żyli — i żyli
Sto lat... może i dłużej!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.