Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część trzecia/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Lewin zauważył już oddawna, że gdy ktobądź krępuje nas zbytnio swą uprzejmością, to tem prędzej dadzą się nam we znaki jego wygórowane wymagania i niezadowolenie; przeczuwał, że to samo będzie miało miejsce pomiędzy nim a bratem. W rzeczy samej łagodne usposobienie Mikołaja nie trwało długo, bo zaraz na drugi dzień po swym przyjeździe wpadł w rozdrażnienie i szukał zaczepki, aby robiąc bratu na złość, móc dotykać najbardziej bolących miejsc jego.
Lewinowi zdawało się, że to jego własna wina, lecz nie mógł poradzić na to; wiedział, że gdyby obaj nie okłamywali się nawzajem, a szczerze i otwarcie rozmawiali z sobą, to musieliby nieustannie spoglądać jeden na drugiego i Konstanty mówiłby tylko: „ty umrzesz! ty umrzesz!“ a Mikołaj odpowiadałby tylko: „wiem, że umrę, lecz boję się! boję! boję!“ I gdyby szczerze, serdecznie rozmawiali z sobą, nic więcej nie mówiliby. Lecz żyć z sobą w ten sposób nie można było i dlatego Konstanty próbował robić to, co próbował przez całe życie i co nie udawało mu się nigdy, a co, jak zauważył, tylu ludziom przychodziło z ogromną łatwością i bez czego prawie że nie można żyć; starał się mówić nie to, co myśli, słyszał nieustannie w swych słowach nutę fałszu i widział, że brat łapie go na tem i że go to drażni.
Na trzeci dzień po swym przyjeździe Mikołaj wyciągnął brata na dłuższą rozmowę co do jego zamiarów i począł nietylko krytykować je, lecz nawet naumyślnie utażsamiać z komunizmem.
— Wziąłeś tylko cudzą ideę, lecz wykrzywiłeś ją i chcesz zastosować do tego, do czego nie da się ona zastosować w żaden sposób.
— Powiadam ci przecież, że i jedno i drugie niema nic wspólnego. Oni nie uznają własności, kapitału, spadkobierstwa, a ja, nie odrzucając tego wszystkiego, pragnę tylko uregulować pracę.
— To też właśnie wziąłeś cudzą ideę, poodrzucałeś od niej wszystko, co stanowi jej siłę i chcesz wmówić we mnie, że to coś nowego — odparł Mikołaj, pociągając z gniewem za krawat.
— Ależ moja teorya niema nic wspólnego...
— Tam — mówił Mikołaj Lewin, mrugając złośliwie i uśmiechając się ironicznie — tam jest przynajmniej urok, że się tak wyrażę geometryczny, urok oczywistości i niewzruszoności. Może być, że to jest utopia... lecz przypuśćmy, że z całej przeszłości można uczynić tabula rasa; niema ani własności, ani rodziny, w takim razie i praca ureguluje się sama przez się. Ale u ciebie nic niema...
— Ale dlaczego ty mieszasz jedno z drugiem? Ja nigdy nie byłem komunistą.
— A ja byłem, i mojem zdaniem jest to rzecz przedwczesna jeszcze, lecz rozumna i ma przyszłość przed sobą, jak chrześcijaństwo w pierwszych wiekach.
— Mnie zaś zdaje się tylko, że siłę roboczą należy rozpatrywać z przyrodniczego punktu widzenia, to jest badać ją i wnikać w jej własności...
— To wszystko napróżno; siła ta w miarę swego rozwoju sama znajduje sobie kierunek, w jakim powinna się rozwinąć jej działalność. Wszędzie byli niewolnicy, potem metayers, a u nas jest dzierżawa, są parobcy i robotnicy dzienni; o co ci chodzi więc?
Lewin wpadł nagle w zapał przy tych słowach, gdyż w głębi duszy obawiał się, że Mikołaj ma racyę, dając mu do zrozumienia, iż on, Konstanty, chce balansować między komunizmem i istniejącemi już formami ustroju społecznego i że to chyba jest niemożebnem.
— Szukam sposobu, któryby pozwalał i robotnikowi i mnie pracować z korzyścią. Chcę dopiąć...
— Niczego nie chcesz dopiąć, poprostu chciało ci się przez całe życie być oryginalnym i chcesz pokazać, że wyzyskujesz chłopów nie tak jak wszyscy, ale z pewną ideą...
— A więc dobrze... daj mi święty spokój! — odparł Lewin, czując, że muskuł lewego policzka drga mu gwałtownie.
— Nie miałeś i niemasz żadnych przekonań... chodzi ci tylko o zaspokojenie swej próżności.
— Cóż ci to szkodzi?... daj mi więc święty spokój!...
— I dam ci spokój, idź już sobie do wszystkich djabłów! żałuję bardzo, żem tutaj przyjechał!
Chociaż Lewin usiłował natychmiast uspokoić brata, Mikołaj nie chciał już słyszeć o niczem, twierdząc, że daleko lepiej będzie, gdy rozstaną się, i Konstanty przekonał się, iż życie stało się już dla brata tylko ciężarem nie do zniesienia.
Mikołaj miał już wyjeżdżać, gdy Konstanty raz jeszcze zbliżył się do niego i prosił, aby mu wybaczył i darował urazy.
— Jesteś wspaniałomyślny! — zawołał Mikołaj i uśmiechnął się. — Jeśli koniecznie chcesz mieć racyę, to mogę ci zrobić tę przyjemność... masz więc racyę, ale ja pomimo to wyjadę!...
Dopiero w ostatniej chwili, gdy już siadał do powozu, Mikołaj pocałował się z bratem i spojrzawszy poważnie a serdecznie na niego, odezwał się nagle:
— W każdym razie, Kostia, nie wspominaj źle o mnie! — Głos mu zadrżał.
Były to jedyne wyrazy, wypowiedziane zupełnie szczerze. Lewin wiedział, że należy pod nimi domyślać się: „ty widzisz i wiesz przecież, że zemną jest bardzo źle i że zapewne nie zobaczymy się już więcej“... Lewin wiedział o tem i łzy trysnęły mu z oczu, raz jeszcze ucałował brata, lecz nie mógł mu nic powiedzieć i nie wiedział nawet co mówić.
W parę dni po wyjeździe brata i Lewin wyjechał za granicę. Spotkawszy się w wagonie ze stryjecznym bratem Kiti, młodym Szczerbackim, Lewin wprawił go w zdumienie swem posępnem usposobieniem.
— Co ci się stało? — zapytał Szczerbacki.
— Nic, ale tak mało wesołego na świecie.
— Jakto mało? Jedź raczej ze mną do Paryża, zamiast do jakiejś tam Mülhuzy... zobaczysz jak tam wesoło...
— Nie, to już nie dla mnie. Czas mi już umierać...
— Wolne żarty! — roześmiał się Szczerbacki — ja dopiero mam zamiar rozpoczynać życie.
— I mnie do niedawna zdawało się tak samo, lecz obecnie wiem, że czas mi już umierać.
Lewin mówił tak, gdyż w istocie myślał o śmierci w ostatnich czasach i wszędzie widział tylko śmierć lub jej zbliżanie się, tembardziej jednak zajmowała go sprawa, którą przedsięwziął; trzeba przecież co bądź robić, dopóki śmierć nie przyjdzie. Mrok zakrywał wszystko przed Lewinem, lecz właśnie dlatego czuł, że jedyną nitką przewodnią w tym mroku było jego dzieło, uchwycił więc za nie całemi siłami i na chwilę nie przestawał o niem myśleć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.