Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część trzecia/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbiegłszy do połowy schodów, Lewin już w przedpokoju usłyszał znajome sobie kaszlanie, lecz odgłos własnych kroków przeszkadzał mu słyszeć wyraźnie, zdawało mu się więc, że może myli się; po chwili jednak ujrzał całą długą, kościstą, znajomą sobie postać, a chociaż zdawało mu się, że już nie może oddawać się żadnym złudzeniom, jednak wciąż spodziewał się, że go wzrok myli i że ten długi człowiek, który zdejmuje palto i kaszle od czasu do czasu, nie jest jego bratem Mikołajem.
Lewin kochał swego brata, lecz być z nim razem było zawsze dla niego przykrością. Teraz zaś, gdy Lewin pod wpływem nieprzyjemnych wspomnień i słów Agafii Michajłownej był nie w humorze, mające się odbyć spotkanie z bratem wydawało mu się nadzwyczaj przykrem; zamiast wesołego zdrowego gościa, który, jak Lewin spodziewał się, rozerwie go i rozprószy jego zadumę, będzie musiał spędzić parę dni z bratem, który zna go całego nawskroś, który wyciągnie z niego wszystkie najserdeczniejsze myśli i który zmusi go do wypowiedzenia wszystkiego, a Lewin właśnie nie życzył sobie tego.
Zżymając się na siebie samego za dawanie przystępu myślom tego rodzaju, Lewin zbiegł do przedpokoju. Gdy zbliska ujrzał brata, egoistyczne uczucie rozczarowania znikło w jednej chwili, a miejsce jego zajęło głębokie współczucie. Chociaż Mikołaj i dawniej przestraszał poprostu swą chudością i chorowitym wyglądem, obecnie jednak jeszcze bardziej schudł i zmizerniał; był to szkielet pokryty skórą.
Mikołaj stał w przedpokoju i pociągając długą, chudą szyją, zdejmował z niej z gorączkowym ruchem szalik i dziwnie smutno uśmiechał się przytem. Ujrzawszy ten nieśmiały i pokorny uśmiech, Lewin uczuł, że łkanie ściska mu gardło.
— Oto i ja przyjechałem do ciebie — odezwał się Mikołaj głuchym głosem, nie spuszczając na sekundę wzroku z twarzy brata — oddawna już wybierałem się, ale jakoś byłem ciągle niezdrów... teraz zaś jest mi znacznie lepiej — mówił, gładząc brodę ogromnemi wychudłemi rękoma.
— Dobrze, dobrze! — odparł Lewin i ogarnął go jeszcze większy przestrach, gdy, całując brata poczuł pod wargami, że ciało Mikołaja jest zupełnie suche i gdy ujrzał w pobliżu jego ogromne, dziwnie świecące oczy.
Parę tygodni temu Konstanty Lewin pisał do brata, że po sprzedaniu cząstki, jaka pozostała jeszcze, przypada Mikołajowi około dwa tysiące rubli, które może odebrać w każdej chwili.
Mikołaj opowiadał, że przyjechał właśnie po te pieniądze, a przede wszystkiem, że chce spędzić czas jakiś w swem rodzinnem gnieździe, dotknąć ziemi, na której się rodził, aby, jak bohaterowie ludowi, nabrać sił do oczekującej go pracy. Ruchy Mikołaja były, jak zwykle, prędkie i porywcze, pomimo zwiększającego się coraz bardziej chorowitego wyglądu i pomimo szczupłości, rażącej przy jego wzroście. Lewin zaprowadził brata do gabinetu.
Mikołaj przebrał się nadzwyczaj starannie, czego nigdy przedtem nie czynił, uczesał rzadkie włosy i uśmiechając się, poszedł na górę.
W ogóle Mikołaj był w jak najlepszym humorze, w jakim, o ile Lewin przypominał sobie brata, bywał zwykle za lat dziecinnych; nawet gdy mówił o Siergieju Iwanowiczu, odzywał się o nim bez rozdrażnienia. Ujrzawszy Agafię Michajłownę, pożartował z nią i począł wypytywać co się dzieje z dawnymi służącymi. Wiadomość o śmierci Parfena Denysycza podziałała nieprzyjemnie na niego, na twarzy odbiło się przerażenie, z którego jednak otrząsł się natychmiast.
— Przecież on już był bardzo stary — zauważył i począł rozmawiać o czem innem. — Widzisz, spędzę u ciebie miesiąc, dwa, a potem pojadę do Moskwy. Wiesz, Miahkow obiecuje mi posadę... urządzę się teraz zupełnie inaczej... trzeba ci wiedzieć, żem oddalił od siebie tę kobietę...
— Maryę Nikołajewnę? jakto?...i za co?
— To zła kobieta, narobiła mi masę nieprzyjemności...
Ale Mikołaj nie opowiedział jakiego rodzaju były te nieprzyjemności, nie mógł przecież powiedzieć, iż dlatego wypędził Maryę Nikołajewnę, że ta dawała mu lekką herbatę, a przedewszystkiem, że pielęgnowała go jak chorego.
— W ogóle pragnę teraz żyć zupełnie inaczej... rozumie się, że ja, jak i wszyscy, popełniałem głupstwa, lecz pieniądze, to rzecz najmniejszej wagi i nie żal mi ich wcale... obym tylko był zdrów, a zdrowie moje, Bogu dzięki, poprawiło się jakoś.
Lewin słuchał brata i zamyślił się, lecz nie mógł wymyśleć nic takiego, z czem mógłby odezwać się; Mikołaj poznał się zapewne na tem, gdyż zaczął wypytywać brata, jak mu się powodzi, a Lewin rad był, że może mówić o sobie, gdyż mógł rozmawiać najzupełniej szczerze. Opowiadał więc bratu o swych zamiarach i o tem, co już uczynił, aby je urzeczywistnić.
Mikołaj słuchał, lecz widać było po nim, że go to nic nie obchodzi.
Ci dwaj ludzie byli do tego stopnia bliscy sobie, że najmniejszy ruch, każda intonacya mówiła im obydwom daleko więcej, niż wszystko, co da się wypowiedzieć słowami.
Obydwaj byli zajęci obecnie jedną i tą samą myślą, która pochłaniała wszystkie inne, to jest chorobą i bliską śmiercią Mikołaja. Lecz ani jeden, ani drugi nie miał odwagi mówić o niej i dlatego wszystko, co tylko mogli mówić między sobą, musiało być kłamstwem, gdyż nie mogli rozmawiać o tem, co zajmowało ich wyłącznie.
Nigdy jeszcze Lewin nie był tak zadowolonym, że wieczór ma się już ku końcowi i że trzeba już iść spać. Nigdy na żadnej, nawet na najbardziej oficyalnej wizycie, nie był do tego stopnia nieszczerym i nieswoim jak dzisiaj. Poczucie, że jest nieszczerym i doznawane wyrzuty sumienia czyniły go jeszcze bardziej nieszczerym i nienaturalnym; chciało mu się płakać nad swym ukochanym umierającym bratem, a musiał słuchać i podtrzymywać rozmowę o planach, jakie brat roił na przyszłość.
Lewin kazał posłać bratu w swojej sypialni za parawanem, gdyż dom był wilgotnym, a jeden tylko pokój ogrzanym.
Mikołaj położył się, i nie wiadomo czy spał, czy nie spał, ale, jak zwykle chorzy, przewracał się po łóżku, i gdy kaszel go męczył, coś szeptał. Chwilami wzdychał ciężko i mówił: „Ach, Boże mój!“ chwilami zaś, gdy flegma dusiła go, klął z gniewem „niech cię djabli!“ Lewin nie mógł zasnąć, przysłuchiwał się bratu, i różne myśli przychodziły mu do głowy, lecz panowała nad niemi jedna myśl o śmierci.
Śmierć, nieunikniony koniec wszystkiego, stanęła po raz pierwszy z nieprzezwyciężoną siłą na drodze jego życia. I ta śmierć, która była tu, w tym pokoju, w tym ukochanym bracie, stękającym przez sen i wzywającym pomocy to Boga, to ludzi, była wcale nie tak daleką, jak mu się dawniej zdawało. Lewin czuł, że ta śmierć była i w nim samym. Nie dzisiaj, to jutro, nie jutro, to za trzydzieści lat, ale czyż to nie wszystko jedno? A co to takiego była ta nieunikniona śmierć!? — tego nietylko nie wiedział, nietylko nigdy nie myślał o tem, lecz nie umiał i nie śmiał nawet myśleć.
„Pracuję, chcę zrobić cokolwiek, a zapomniałem, iż wszystko skończy się, zapomniałem o śmierci.“
Lewin skurczył się i siedział po ciemku na łóżku; objąwszy rękoma kolana i wstrzymując oddech, pogrążył się w niewesołych myślach. Lecz im bardziej natężał umysł, tem wyraźniej widział, iż w rzeczy samej tak jest, że rzeczywiście zapomniał, że przeoczył w życiu jedną drobną okoliczność, że przyjdzie śmierć, że wszystko się skończy, że nie warto było nic rozpoczynać i że na nią niema już rady... Straszne to, ale w rzeczy samej tak jest.
„Ale ja żyję jeszcze? Cóż więc mam robić obecnie?“ — pytał z rozpaczą; po chwili zapalił świecę, wstał po cichu, podszedł do lustra i począł przyglądać się swej twarzy i włosom: tak... na skroniach były już siwe włosy; otworzył usta, boczne zęby psuły się; obnażył swe muskularne ręce, siła jest. Ale i Mikołaj, który tam za parawanem zaledwie może złapać dech resztkami płuc, miał dawniej również zdrowe i jędrne ciało. I nagle przypomniało mu się, jak kiedyś za dziecinnych lat, gdy kładli się do łóżek, czekali tylko, gdy za Fedorem Bohdanyczem zamkną się drzwi, aby rzucać na siebie poduszkami i śmiać się do rozpuku, tak, że nawet obawa gniewu Fedora Bohdanycza nie mogła zatamować tego pieniącego się i występującego z brzegów potoku wesołości i siły. „A teraz ta powykrzywiana, pusta już pierś... i ja, co nie wiem, po co żyję i co stanie się ze mną.“
— Kha, kha! do djabła! czemu nie spisz? — dał się słyszeć z za parawanu głos Mikołaja.
— Nie wiem, nie mogę jakoś zasnąć.
— A ja dobrze spałem i nie pocę się już teraz... Masz, dotknij się koszuli, prawda, że niema potu?
Lewin dotknął się, wrócił do swego łóżka, zdmuchnął świecę, lecz nie mógł jeszcze długo usnąć. Zaledwie po długiej i mozolnej pracy zdołał wyjaśnić sobie cel swego życia, gdy znów stanęła przed nim nowa, niedająca się rozstrzygnąć zagadka, zagadka śmierci.
„Przecież on umiera, przecież on umrze do wiosny, jakże więc pomóc mu? Cóż mogę mu powiedzieć? Cóż ja wiem o tem? Ja zapomniałem zupełnie, że to istnieje.“