Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przyjeździe wpadł w rozdrażnienie i szukał zaczepki, aby robiąc bratu na złość, móc dotykać najbardziej bolących miejsc jego.
Lewinowi zdawało się, że to jego własna wina, lecz nie mógł poradzić na to; wiedział, że gdyby obaj nie okłamywali się nawzajem, a szczerze i otwarcie rozmawiali z sobą, to musieliby nieustannie spoglądać jeden na drugiego i Konstanty mówiłby tylko: „ty umrzesz! ty umrzesz!“ a Mikołaj odpowiadałby tylko: „wiem, że umrę, lecz boję się! boję! boję!“ I gdyby szczerze, serdecznie rozmawiali z sobą, nic więcej nie mówiliby. Lecz żyć z sobą w ten sposób nie można było i dlatego Konstanty próbował robić to, co próbował przez całe życie i co nie udawało mu się nigdy, a co, jak zauważył, tylu ludziom przychodziło z ogromną łatwością i bez czego prawie że nie można żyć; starał się mówić nie to, co myśli, słyszał nieustannie w swych słowach nutę fałszu i widział, że brat łapie go na tem i że go to drażni.
Na trzeci dzień po swym przyjeździe Mikołaj wyciągnął brata na dłuższą rozmowę co do jego zamiarów i począł nietylko krytykować je, lecz nawet naumyślnie utażsamiać z komunizmem.
— Wziąłeś tylko cudzą ideę, lecz wykrzywiłeś ją i chcesz zastosować do tego, do czego nie da się ona zastosować w żaden sposób.
— Powiadam ci przecież, że i jedno i drugie niema nic wspólnego. Oni nie uznają własności, kapitału, spadkobierstwa, a ja, nie odrzucając tego wszystkiego, pragnę tylko uregulować pracę.
— To też właśnie wziąłeś cudzą ideę, poodrzucałeś od niej wszystko, co stanowi jej siłę i chcesz wmówić we mnie, że to coś nowego — odparł Mikołaj, pociągając z gniewem za krawat.
— Ależ moja teorya niema nic wspólnego...
— Tam — mówił Mikoła Lewin, mrugając złośliwie i uśmiechając się ironicznie — tam jest przynajmniej urok,