Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część trzecia/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

— A ja idę po ciebie. Jakżeż tam twoje pranie? czy długo trwało? — dopytywał się Petrycki. — Skończyłeś je już zapewne?
— Skończyłem — odparł Wroński, uśmiechając się tylko oczyma i pokręcając ostrożnie końce wąsów, jak gdyby obawiał się, że gdy doprowadził do porządku swe sprawy, każde zanadto śmiałe i prędkie poruszenie może zakłócić ten porządek.
— Wyglądasz zawsze po niem jak po łaźni — rzekł Petrycki. — Ja idę od Hryćki[1] oczekują tam ciebie.
Wroński nic nie odpowiadał i patrzał na kolegę, myśląc zupełnie o czem innem.
— Czy to u niego gra muzyka? — zapytał, przysłuchując się dolatującym dźwiękom polek i walców, granych na trąbach. — Co to za uroczystość?
— Sierpuchowskoj przyjechał.
— Aa! — zadziwił się Wroński — nie wiedziałem o tem.
Oczy uśmiechnęły mu się jeszcze bardziej.
Powiedziawszy już sobie, że miłość czyni go dosyć szczęśliwym i poświęciwszy dla niej swe ambitne marzenia, a przynajmniej odgrywając tę rolę, Wroński nie mógł już zazdrościć Sierpuchowskiemu, ani gniewać się na niego, że przyjechawszy do pułku, nie zaszedł najprzód odwiedzić go, Sierpuchowskoj był jego dobrym przyjacielem i Wroński cieszył się z jego przyjazdu.
— Miło mi będzie zobaczyć go.
Dowódca pułku, Demin, zajmował obszerny dwór obywatelski. Goście siedzieli na dużej werendzie. Wroński, wszedłszy na podwórze, odrazu ujrzał przed domem ubranych w kitle chórzystów pułkowych, stojących koło beczułki z wódką i dyszącą zdrowiem i wesołością figurę komendanta pułku, otoczonego przez oficerów: pułkownik, stojąc na najwyższym stopniu schodów, zagłuszając swym głosem muzykę, grającą offenbachowskiego kadryla, wydawał jakieś rozkazy i skinieniem przywoływał żołnierzy, stojących na uboczu. Kilkunastu szeregowców, wachmistrz i paru podoficerów jednocześnie z Wrońskim podeszło do balkonu. Udawszy się na chwilę do pokoju, pułkownik wyszedł znów na ganek z pełną czarką w ręku i wniósł toast: „Za zdrowie naszego dawnego kolegi i mężnego jenerała Sierpuchowskiego! Niech żyje!“
Razem z pułkownikiem wyszedł uśmiechnięty Sierpuchowskoj, również z kieliszkiem w ręku.
— Stajesz się coraz młodszym, Bondarenko — zwrócił się do stojącego przed nim przystojnego, z czerwonemi policzkami wachmistrza.
Wroński nie widział trzy lata Sierpuchowskiego. Sierpuchowskoj zmężniał, zapuścił bokobrody, lecz zawsze był również zgrabny i nie tyle uderzał urodą, co wytworną i pełną szlachetności postawią. Wroński zauważył w nim tylko jedną zmianę: spokojny, jasny odblask, jaki maluje się zwykle w oczach ludzi, którym powodzi się i którzy są pewni, że powodzenie ich cieszy się ogólnem uznaniem. Że taki odblask w rzeczy samej istnieje, Wroński wiedział o tem od dawna i zauważył go natychmiast na obliczu przyjaciela.
Schodząc ze schodów, Sierpuchowskoj dostrzegł Wrońskiego, skinął mu głową i podniósł w górę kieliszek, dając mu tym ruchem do zrozumienia, że nie może przedtem nie podejść do wachmistrza, który, wyprostowawszy się jak struna, układał już wargi do pocałunku.
— Oto i on! — zawołał pułkownik, ujrzawszy Wrońskiego — a mnie Jawszyn mówił, że jesteś w złym humorze?
Sierpuchowskoj pocałował wachmistrza w wilgotne, rumiane, pulchne wargi i obcierając usta chustką, podszedł do Wrońskiego.
— Miło mi widzieć cię! — rzekł, ściskając go za rękę i odprowadzając na bok.
— Zajmijcie się nim! — zawołał pułkownik na Jawszyna, wskazując mu Wrońskiego i szedł na dół do żołnierzy.
— Dlaczego nie byłeś wczoraj na wyścigach? Myślałem, że zobaczę się z tobą — rzekł Wroński, przypatrując się bacznie Sierpuchowskiemu.
— Przyjechałem, ale późno. Przepraszam cię na chwilę — dodał i zwracając się do pułkowego adjutanta rzekł — niech pan będzie łaskaw w mojem imieniu kazać rozdać pomiędzy żołnierzy, ile na którego wypadnie — i rumieniąc się wyjął prędko z pugilaresu trzy storublówki.
— Wroński! Czy będziesz jadł czy pił? — zapytał Jawszyn. — Hej, podajcie tu półmisek hrabiemu! — A tutaj masz i pij!
Zebranie u pułkownika przeciągało się: pito nadzwyczaj dużo, kołysano i podrzucano najprzód Sierpuchowskiego, potem pułkownika, następnie przy śpiewie chóru sam pułkownik tańczył razem z Petryckim, wreszcie pułkownik usiadł na świeżem powietrzu na ławce i zaczął dowodzić Jawszynowi, że Rosya jest potężniejszą od Prus, szczególniej w kawaleryjskim ataku, i hulanka na chwilę uległa przerwie.
Sierpuchowskoj, chcąc umyć ręce, wszedł do garderoby i zastał tam Wrońskiego, oblewającego się zimną wodą. Zdjąwszy kitel i podstawiając obnażoną, obrośniętą włosami szyję pod kran umywalni, Wroński rękoma wycierał sobie kark i głowę; skończywszy się myć, siadł koło Sierpuchowskiego. Przyjaciele siedzieli na małej kanapce i zawiązała się pomiędzy nimi rozmowa interesująca nadzwyczaj ich obydwóch.
— Miewałem od żony wiadomości o tobie — rzekł Sierpuchowskoj — cieszyłem się bardzo, żeś widywał ją często.
— Twoja żona jest wielką przyjaciółką mojej bratowej i są to jedyne kobiety w Petersburgu, z któremi lubię się widywać — odparł z uśmiechem Wroński, który uśmiechał się na myśl, iż zgaduje, o czem będą rozmawiać: sprawiało mu to przyjemność.
— Jedyne? — z uśmiechem zapytał Sierpuchowskoj.
— Tak, a o tobie wiedziałem nie tylko przez twoją żonę — odparł Wroński surowo, dając do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych uwag tego rodzaju — powodzenie twoje cieszy mnie, chociaż nie dziwię się mu wcale, owszem, spodziewałem się więcej po tobie. Sierpuchowskoj uśmiechnął się, widać było, że mniemanie, jakie Wroński ma o nim, sprawia mu przyjemność i że nie widzi żadnej dobrej racyi, dla której miałby ukrywać swe zadowolenie.
— Ja zaś przeciwnie, przyznam ci się otwarcie, że liczyłem na znacznie mniejsze. W każdym razie sprawia mi to ogromną przyjemność. Jestem ambitny i to jest moja słaba strona, do której przyznaję się.
— Nie przyznawałbyś się tak szczerze do niej, gdyby ci się nie powodziło tak świetnie — rzekł Wroński.
— Nie zdaje mi się — odparł z uśmiechem Sierpuchowskoj — nie twierdzę, aby życie bez tego było nic nie warte, ale w każdym razie byłoby nudnem. Rozumie się, iż mogę się mylić, lecz zdaje mi się, że mam pewne zdolności do tego rodzaju działalności, jaką obrałem sobie i w mem ręku każda władza, jaką będę kiedykolwiek posiadał, będzie bezwarunkowo odpowiedniej użytą, niż w ręku wielu, o których wszyscy wiemy — rzekł Sierpuchowskoj — a dlatego im bliżej mi do niej, tem bardziej czuję się zadowolonym.
— Może być, że według ciebie tak jest w istocie, ale nie według wszystkich... i ja kiedyś byłem tego samego zdania, a przecież żyję i nie zdaje mi się, aby tylko dlatego warto było żyć — zauważył Wroński.
— Otóż to! otóż to! — rzekł Sierpuchowskoj ze śmiechem — zaraz po przyjeździe słyszałem już o tobie i o twej odmowie... rozumie się, że jestem po twojej stronie, ale na wszystko są sposoby, mojem zdaniem sam twój postępek jest właściwym, lecz ty uczyniłeś go nie tak jak należy.
— Co się stało już się nie odstanie, a wiesz, że nie zapieram się nigdy tego, co zrobiłem... wychodzę też zawsze na tem najpomyślniej.
— Najpomyślniej, ale tylko chwilowo; z twoim bratem nie będę mówił o tem: jest to miłe dziecko, również jak i nasz pułkownik... znasz go przecież... — dodał przysłuchując się głośnym okrzykom „hurra“ — jemu jest z tem wesoło, a tobie to już nie wystarcza.
— Nie mówię też, aby wystarczało.
— Dobrze, ale to nie wszystko jeszcze. Tacy ludzie jak ty są potrzebni...
— Komu? — Komu?... Społeczeństwu, Rosyi. Rosya potrzebuje ludzi, potrzebuje partyi, inaczej zejdzie na psy.
— Więc niby co takiego? czy naprzykład partyi Bertenjewa przeciwko rosyjskim komunistom?
— Ależ gdzie tam — odparł Sierpuchowskoj, marszcząc się gniewnie na myśl, iż ktoś ośmiela się podejrzewać go o takie głupstwa. — Tout ça est une blague... odkąd świat światem tak było i tak będzie, żadnych komunistów niema, tylko ludzie zainteresowani muszą zawsze wynaleźć sobie jakąś szkodliwą, niebezpieczną partyę... to stary kawał... ale nam potrzeba partyi, składającej się z ludzi stojących u steru władzy, niezależnych, takich jak ty lub ja.
— Ale dlaczego?... — Wroński wymienił paru dostojników — ale dlaczego oni nie są niezależnymi?
— Dlatego tylko, że z powodu swego urodzenia nie mają lub nie mieli ani niezależnego majątku, ani nazwiska, ani nie urodzili się tak blisko słońca, jak każdy z nas, można ich kupić za pieniądze, lub za zaszczyty. Ludzie ci, aby ostać się na swych stanowiskach lub dojść do czegoś, muszą wymyślać różne prądy, przeprowadzają więc pierwszą lepszą myśl, pracują w pierwszym lepszym kierunku, w który sami nie wierzą i który jest bezwarunkowo szkodliwym; cała ich działalność ma tylko na celu osiągnięcie skarbowego mieszkania i tylu a tylu rubli pensyi. Zajrzyj tylko im w karty, a przekonasz się, że cela n’est pas plus fin que ça. Może być, że jestem gorszy, lub głupszy od nich, chociaż to mi się nie zdaje. Przedewszystkiem jednak ty i ja mamy ogromną wyższość nad nimi, gdyż nas trudniej jest kupić... a tacy ludzie potrzebniejsi są obecnie niż kiedykolwiek.
Wroński słuchał uważnie, chociaż zajmował go nietyle sam przedmiot rozmowy, co poglądy Sierpuchowskiego na te kwestye. Sierpuchowskoj zamyślał już o zastosowaniu swej władzy do walki i miał już w najwyższych sferach swe sympatye i antypatye, tymczasem on, Wroński, ze względu na swe stanowisko mógł zajmować się tylko interesami swego eskadronu. Wroński domyślał się również, że Sierpuchowskoj mógł stać się wybitną osobistością i przez swą niedającą się zaprzeczyć zdolność trzeźwego zapatrywania się na rzeczy przez rozum i dar słowa, i w ogóle przez zalety dające się nadzwyczaj rzadko napotykać u ludzi z tej sfery, która go wydała i wśród której stale obracał się.
I chociaż Wroński wstydził się przed samym sobą, jednak zazdrościł przyjacielowi.
— W każdym razie brak mi do tego najgłówniejszej rzeczy — odparł — brak mi żądzy władzy. Miałem kiedyś tę żądzę, ale to już minęło...
— Wybacz mi, ale to nieprawda — przerwał Sierpuchowskoj, uśmiechając się.
— Nie, prawda, prawda... w obecnej chwili, aby być zupełnie szczerym — dodał Wroński.
— Dobrze, prawda że w obecnej chwili, to co innego, ale ta obecna chwila nie zawsze trwać będzie.
— Być może — odrzekł Wroński.
— Ty powiadasz: być może — ciągnął Sierpuchowskoj, zdając się odgadywać myśli kolegi — a ja ci powiadam: napewno i dlatego właśnie chciałem się z tobą zobaczyć; postąpiłeś tak, jak powinieneś był postąpić. Ja to pojmuję, lecz nie powinieneś upierać się zbytecznie. Proszę cię tylko o carte blanche. Nie opiekuję się tobą... chociaż dlaczego nie miałbym opiekować się?... tyś opiekował się mną tyle razy! Spodziewam się, że nasza przyjaźń wyższą jest po nad te drobiazgi. Doprawdy — dodał, uśmiechając się z kobiecą tkliwością — dawaj mi carte blanche, opuszczaj pułk, a ja wciągnę cię niepostrzeżenie.
— Ale ty zrozum — odparł Wroński — że ja niczego nie potrzebuję, chcę tylko, aby wszystko zawsze tak było, jak jest teraz.
Sierpuchowskoj wstał z kanapy i stanąwszy przed Wrońskim, rzekł:
— Powiadasz, że chcesz, aby wszystko zawsze tak było, jak jest teraz. Ja rozumiem co to ma znaczyć, posłuchaj mnie jednak: jesteśmy rówieśnikami, ty zapewne znasz większą ilość kobiet niż ja... — uśmiech i gesty Sierpuchowskiego mówiły, że Wroński niema się co obawiać i że przyjaciel delikatnie i ostrożnie dotknie się bolącego miejsca — lecz ja jestem żonaty i wierzaj mi, że gdy poznasz dobrze swoją żonę, (jak powiada jakiś powieściopisarz), i gdy będziesz ją kochał, poznasz od razu dokładniej wszystkie kobiety, niż gdybyś ich znał tysiące.
— Zaraz przyjdziemy! — zawołał Wroński, ujrzawszy oficera, który zajrzał do pokoju i prosił do pułkownika.
Wroński chciał teraz słuchać dalej i dowiedzieć się, co mu Sierpuchowskoj powie.
— Chcesz wiedzieć, jak ja się zapatruję na to? Kobiety, to najniebezpieczniejszy kamień, o jaki rozbija się działalność mężczyzny. Nadzwyczaj trudno jednocześnie kochać się w kobiecie i pracować. Istnieje tylko jeden środek, do którego stosując się, można się kochać i miłość nie przeszkadza nam wtedy w niczem, mianowicie: ożenienie się. Nie wiem, jak ci to powiedzieć — rzekł Sierpuchowskoj, lubiący w ogóle porównania — poczekaj, poczekaj... jak naprzykład nieść fardeau i mieć ręce wolne można tylko wtedy, gdy fardeau przywiązanem jest na plecach, a tem jest właśnie małżeństwo. Przekonałem się o tem, gdym się ożenił: ręce miałem odrazu rozwiązane. Ale gdy bez ożenienia się będziesz ciągnął za sobą to fardeau, ręce będziesz miał skrępowane i nic nie będziesz w stanie robić. Przypomnij sobie Mazankowa, Krupowa... są to ludzie, którzy z powodu kobiet nie mogli dojść do niczego.
— Co to tam za kobiety! — rzekł Wroński, przypominając sobie francuzkę i aktorkę, z któremi żyli ci dwaj ludzie.
— Tem gorzej: im pozycya kobiety jest wyższą, tem gorzej, porównałbym to nie do niesienia fardeau rękoma, ale do wyrywania go komu innemu.
— Nigdyś nie kochał — rzekł po cichu Wroński, patrząc przed się i myśląc o Annie.
— Być może, w każdym razie pamiętaj o tem, com ci mówił przed chwilą. I jeszcze jedno: kobiety są zawsze praktyczniejsze i trzeźwiej zapatrują się na rzeczy niż mężczyźni. My z miłości robimy coś olbrzymiego, a one są zawsze terre à terre... Zaraz, zaraz! — zwrócił się do wchodzącego lokaja.
Lecz lokaj nie przychodził ich prosić — jak Sierpuchowskiemu zdawało się — lecz przyniósł list adresowany do Wrońskiego.
— Od księżnej Twerskiej.
Wroński przeczytał i zarumienił się.
— Głowa mnie rozbolała, pójdę do domu — rzekł do Sierpuchowskiego.
— A więc do widzenia. Dajesz mi carte blanche?
— Potem pomówimy o tem, będę u ciebie w Petersburgu.




  1. Tak zwano poufale pułkownika.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.