Ania z Zielonego Wzgórza/Część II/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część II-ga
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II-ga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

Seminarzystka.

Podczas tych ostatnich trzech tygodni wrzała robota na Zielonem Wzgórzu. Czynione były przygotowania do wyjazdu Ani do Seminarjum. Wiele spraw należało omówić i załatwić, dużo szycia wykończyć. Tak zwana wyprawa Ani była ładna i dość dostatnia; Mateusz dbał o to, a Maryla tym razem nie oponowała, gdy udawał się po zakupy do miasta. Co więcej... pewnego wieczoru sama zjawiła się w pokoiku na facjatce, przynosząc śliczny bladozielonawy materjał.
— Aniu, oto coś odpowiedniego na jasną sukienkę dla ciebie. Nie zdaje mi się, co prawda, aby ci była koniecznie potrzebna. Masz dość ładnych bluzek! Ale pomyślałam sobie, że może pragnęłabyś mieć strojną całkowitą sukienkę, w razie zaproszenia na jakiś większy wieczorek, na liczniejsze zebranie lub coś podobnego. Słyszałam, że Janka, Ruby i Józia dostały „wieczorowe suknie“ — tak je nazywają — a nie chcę, byś ty była gorszą. Prosiłam panią Allan, będąc w zeszłym tygodniu w mieście, aby mi pomogła wybrać odpowiedni materjał, i zamierzam oddać suknię tę do uszycia Emilji Gillis. Ma ona bardzo wiele gustu, a co do kroju nie ma sobie równej.
— O, Marylo, jakież to prześliczne! — zawołała Ania. — Dziękuję, dziękuję bardzo. Nie spodziewałam się wcale tyle dobroci... To jeszcze cięższym czyni mi wyjazd z domu.
Zielona sukienka wykończona została tylu falbankami, zakładkami i kokardkami, na ile tylko dobry gust p. Emilji pozwolił. Chcąc sprawić przyjemność Maryli i Mateuszowi, Ania wystroiła się w nią któregoś wieczoru i zadeklamowała w kuchni, w ich obecności „Życzenie dziewicy“. Maryla, spoglądając na jasną, ożywioną twarzyczkę i zręczne ruchy dziewczęcia, myślą powróciła do owego wieczoru, kiedy Ania przybyła na Zielone Wzgórze, i wywołała w swej pamięci żywy obraz tego nieszczęśliwego, wylęknionego dziecka w wyrośniętej żółtobrunatnej zniszczonej sukience, z rozpaczą w oczach, pełnych łez. Wspomnienie to sprawiło, że łzy napłynęły do oczu Maryli.
— Ach, czy być może? Wszak moją deklamacją wycisnęłam łzy z oczu Maryli — zawołała Ania wesoło, schylając się nad krzesłem swej opiekunki, by ucałować jej policzki. — Oto jest największy mój triumf.
— Nie, nie płakałam ze wzruszenia, z powodu twojej deklamacji — rzekła Maryla, nie życzę sobie być posądzoną o wrażliwość na „poetyczne bzdurstwa“. — Przypomniałam sobie właśnie tę dziewczynkę, którą tu po raz pierwszy ujrzałam, i na chwilę zapragnęłam, abyś była na zawsze pozostała owem dzieckiem, bodaj nawet z jego oryginalnemi pomysłami. Tymczasem wyrosłaś i pójdziesz w świat... jesteś taka duża i... i taka inna w tej sukni... jakgdybyś nie należała wcale do Avonlei... i to właśnie rozczuliło mnie tak bardzo.
— Marylo! — Ania przysiadła u kolan Maryli, na prostej domowej roboty jej spódnicy, w obie ręce ujęła pomarszczoną twarz surowej zazwyczaj kobiety i poważnie a czule spojrzała w jej oczy.
— Ja się ani trochę nie zmieniłam... w rzeczywistości. Ja tylko jak drzewo wyrosłam i puściłam gałęzie. Moje istotne ja... tutaj w głębi... pozostało to samo. I takiem pozostanie, gdziekolwiek się udam i jakkolwiek zmienię się powierzchownie. W duszy pozostanę zawsze waszą małą Anią, która będzie coraz więcej, z każdym dniem więcej kochała Marylę i Mateusza i drogie Zielone Wzgórze.
Ania przytuliła swój świeży młody polliczek do twarzy Maryli i wyciągnęła dłoń, by pogłaskać ramię siedzącego obok Mateusza.
W tej chwili Maryla ofiarowałaby wiele za możność wypowiedzenia otwarcie, wzorem Ani, swych uczuć. Lecz natura i przyzwyczajenie zrządziły inaczej; zdobyła się jedynie na to, by objąć ramieniem swą ukochaną wychowankę i przycisnąć ją mocno do serca, życząc sobie, by jej nigdy w życiu nie utraciła.
Mateusza oczy jakoś podejrzanie zwilgotniały... wstał z miejsca i wyszedł. Pod szafirowem, osypanem gwiazdami letniem niebem przechadzał się wzruszony po topolowej alei.
— Uważam, że nie zepsuliśmy tego dziecka — szepnął dumnie. — I moje wtrącanie się od czasu do czasu do jej wychowania nie wyrządziło wiele złego. Jest smukła i ładna, a przytem taka kochająca i dobra, co jest najważniejsze. Dla nas stała się istotnem błogosławieństwem, i nie było szczęśliwszej pomyłki, niż ta, którą w swoim czasie popełniła pani Spencer. Nie uważam nawet, aby właściwie to była jakaś pomyłka. Opatrzność zesłała nam Anię, uznając, że nam jej było potrzeba.
Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu Ani do miasta. W piękny wrześniowy poranek wyruszyła z domu z Mateuszem, pożegnawszy się pośród potoku łez z Djaną, z Marylą zaś w sposób mniej wzruszający, a to dzięki powściągliwości tej ostatniej.
Lecz po wyjeździe Ani Djana otarła łzy i udała się ze swemi kuzynkami z Carmody na wycieczkę do Białych Piasków, gdzie się bardzo wesoło bawiła, gdy tymczasem Maryla z rozpaczliwą energią zabrała się do wykonywania najrozmaitszych robót zupełnie zbytecznych, aby tylko zabić nurtujący ją ból serdeczny, ten ból, co to pali i kąsa i nie daje się zmyć łzami. Kiedy zaś wieczorem udała się na spoczynek ze smutnem przeświadczeniem, iż małego pokoiku na facjatce nie rozjaśniło młode życie, ani rozgrzewał miarowy spokojny oddech, ukryła twarz w poduszkę i płakała z tęsknoty za swem dziewczęciem. Szlochała serdecznie, aż opanowawszy się wreszcie, sama czyniła sobie wyrzuty, że niesłusznie tak się zmartwiła o jedną ludzką istotę.
Ania i wszyscy inni uczniowie z Avonlei przybyli do miasta w sam czas, by zdążyć jeszcze do Seminarjum. Pierwszy dzień minął dość przyjemnie w wesołym pośpiechu i w wirze nowych wrażeń. Spotykano nowych kolegów, poznawano bodaj z powierzchowności profesorów, dobierano i organizowano wykłady. Ania postanowiła, idąc za radą panny Stacy, zacząć odrazu od drugiego kursu. Gilbert Blythe uczynił tak samo. Znaczyło to wyzyskać patent nauczycielski pierwszej klasy już po roku zamiast po dwóch, ale wymagało też o wiele większej pracy. Janka, Ruby, Józia, Karol i Moody Spurgeon, nie niepokojeni wyższemi ambicjami, radzi byli, że rozpoczną naukę pierwszego kursu i zadowalali się nauczycielskiem świadectwem drugiej klasy.
Ania doznała niezwykłego uczucia osamotnienia, znalazłszy się w sali pośród pięćdziesięciu kolegów i koleżanek, samych nieznajomych, prócz owego wysokiego, ciemnego bruneta w rogu, pode drzwiami. — Zresztą ta ostatnia znajomość, w warunkach, w jakich istniała, nie wiele była warta — zauważyła pesymistycznie. Pomimo to Ania ucieszyła się niezmiernie, że będą na tym samym kursie. Dawne współzawodnictwo będzie mogło i tutaj istnieć nadal, a w takim razie wiedziała, jak należało pracować.
— Nie czułabym się dobrze, gdyby mi zabrakło tego bodźca — pomyślała — Gilbert ma minę strasznie pewną siebie. Przypuszczam, że w duszy postanowił zdobyć złoty medal. Jaki on ma śliczny owal twarzy, nigdy dotąd nie zauważyłam tego. Żałuję, że Janka i Ruby nie są wraz ze mną na kursie, nie czułabym się tak bardzo osamotnioną. Ciekawam też, która z tych dziewcząt zostanie moją przyjaciółką? Co prawda, przyrzekłam Djanie, że żadna z seminarzystek, jakbądź sympatycznąby mi była, nie będzie mi nigdy tak drogą jak ona. Ale wolno mi wszakże mieć przyjaciółki drugiego rzędu! Podoba mi się ta dziewczyna o ciemnych oczach, w bluzce wiśniowego koloru, musi być żywego usposobienia. Taka rumiana! A ta blada, jasna, co wygląda oknem! Jakie ma cudne włosy! Z pewnością jest marzycielką. Chciałabym je poznać obie, zbliżyć się do nich... tak aby przechadzać się z niemi, obejmując się wpół i mówić do siebie pieszczotliwemi imionami. Tymczasem jednak nie znam ich, one mnie nie znają i prawdopodobnie nie ciekawe są wcale mnie poznać. Ach, jakie to przykre!
Smutniej jeszcze zrobiło się Ani, kiedy o zmierzchu znalazła się sama jedna w swym pokoiku. Nie mieszkała tak jak inne dziewczęta u swoich, wszystkie bowiem miały w mieście krewnych, opiekujących się niemi. Panna Józefina Barry byłaby ją chętnie u siebie pomieściła, lecz Beechwood było tak bardzo oddalone od seminarjum, że mowy o tem być nie mogło. Wobec tego panna Barry wyszukała jakiś pensjonat, który, jak zapewniła Marylę i Mateusza, był świetny.
— Osoba, która go prowadzi, jest to podupadła dama — objaśniała panna Barry. — Mąż jej był oficerem angielskim, i jest ona niezmiernie wybredna w doborze swych pensjonarzy. Ania nie spotka pod jej dachem nikogo nieodpowiedniego. Odżywianie młodzieży jest tam bardzo dobre, a dom znajduje się w pobliżu seminarjum, w okolicy spokojnej.
Wszystko to mogło być zupełną prawdą i okazało się nią istotnie, lecz nie wiele pomogło Ani, gdy ją w pierwszej chwili opanowała tęsknota.
Smutnie rozglądała się po swym ciasnym, małym pokoju o brudno szarych ścianach, bez najmniejszego obrazka, z wąskiem żelaznem łóżkiem i pustą szafą do książek. Rozdzierające łkanie ścisnęło jej krtań, gdy sobie przypomniała swój biały pokoik na Zielonem Wzgórzu, wspaniałą zieloność wokoło, miłą woń pachnącego groszku pod oknami, światło księżyca nad sadem, staw poza wzgórzem i korony sosen, cicho szumiące od nocnego wiatru, rozległe gwiaździste niebiosa i światełko z okna Djany, przezierające poprzez szczeliny drzew. Tutaj nie było ani śladu tego wszystkiego. Ania wiedziała, iż poza jej oknem ciągnie się kamieniem wyłożona ulica, sieć drutów telefonicznych zasłania niebo, że odgłosy obcych kroków rozlegają się na chodnikach i tysiące świateł pada na twarze tak jej obce. Poczuła, że jest bliską płaczu i zaczęła z nim walczyć.
— Nie chcę płakać. Jest to dziecinnie... i głupio... a oto już trzecia łza stacza mi się po twarzy. I jeszcze kilka! Muszę pomyśleć o czemś przyjemnem, aby je powstrzymać. Jednak wszystko przyjemne ma związek z Avonleą, a to jeszcze pogarsza... cztery.. pięć... pojadę do domu w przyszły piątek, ale to jest jakby stuletnim okresem. Teraz Mateusz niezadługo powróci do domu... Maryla stoi obok furtki i wygląda jego nadejścia... sześć... siedem... osiem... ach, wcale ich zliczyć nie potrafię! Teraz płyną całym strumieniem. Nie mogę być wesołą... nie chcę być wesołą! Lepiej będzie się wypłakać!
I potok łez byłby niewątpliwie popłynął, gdyby w tejże chwili nie ukazała się Józia Pay. Ucieszona widokiem znajomej twarzy, Ania zapomniała na razie, iż nie było wielkiej przyjaźni pomiędzy niemi. Jako cząstka Avonlei, Józia Pay była w tej chwili miłym gościem.
— Cieszę się bardzo, żeś wstąpiła do mnie — rzekła Ania szczerze.
— Beczałaś! — zauważyła Józia z przesadną litością. Przypuszczam, że tęsknisz za swoimi... niektórzy pod tym względem posiadają tak mało panowania nad sobą, co do mnie, mogę cię zapewnić, że nie mam zamiaru tęsknić za domem. Miasto daje o wiele więcej przyjemności, niż ta stara nudna Avonlea. Nie pojmuję, jak mogłam tam tak długo wytrzymać. Nie powinnaś płakać, Aniu! będziesz źle wyglądała, bo zaczerwienieją ci się oczy i nos, a wtedy staniesz się już cała czerwona... Mieliśmy dziś bardzo zajmujący wykład. Nasz profesor francuskiego to istna kaczka. Wąsy ma, ot takie!.. Czy masz co do przegryzienia, Aniu? Umieram z głodu. O, wyobrażam sobie, jak cię Maryla obładowała ciastkami. Po to przyszłam tu właśnie. Inaczej byłabym poszła z Frankiem Stockley do ogrodu posłuchać muzyki. Mieszka w tym samym pensjonacie, co i ja, a jest szalenie wesoły. Zauważył dziś ciebie i spytał mnie, kto jest ta rudowłosa dziewczyna. Powiedziałam mu, że jesteś sierotą, przygarniętą przez Cutbertów, i nikt nie wie nic bliższego o tobie.
Ania zaczęła się już zastanawiać nad tem, czy samotność i łzy nie są jednak lepsze od towarzystwa Józi Pay, kiedy ukazały się Janka i Ruby, każda z nich z godłem seminarjum w postaci kokardki ze wstążki purpurowej i szkarłatnej — dumnie przypiętej do sukni. Wobec tego, że Józia chwilowo nie „rozmawiała“ i zamilkła na ich widok, Ania zwróciła się do przybyłych.
— Ach, tak — rzekła Janka z westchnieniem — wydaje mi się, że od dziś rana przeżyłam już wiele miesięcy. Powinnabym w tej chwili siedzieć w domu i kuć mego Wirgiliusza... Ten wstrętny stary profesor kazał nam przygotować dwadzieścia wierszy na jutro. Ale nie mogłam dziś usiedzieć nad książką. Aniu, zdaje mi się, że widzę ślady łez na twojej twarzy. Jeśli płakałaś, nie ukrywaj tego, proszę cię bardzo. To mi powróci szacunek dla siebie samej, bo też zalewałam się łzami, zanim Ruby przyszła mnie pocieszyć. Nie będzie mi tak przykro, że jestem gąską, jeśli i ktoś inny jest nią także. Co to, ciasto? Daj mi ździebełko, dobrze?... Dziękuję ci bardzo... Ach, pachnie Avonleą!
Ruby, spostrzegłszy na stole plan kursów seminarjum, zapragnęła dowiedzieć się, czy Ania będzie się ubiegała o złoty medal.
Ania zarumieniła się i przyznała, że myśli o tem.
— Ale, ale, czy wiecie — wtrąciła się Józia — że seminarjum otrzyma jedno ze stypendjów Avery?... Dziś właśnie nadeszło zawiadomienie. Frank Stockley mówił mi o tem... wuj jego jest jednym z administratorów w Radzie, słyszałyście pewnie! Jutro wywieszą to zawiadomienie w seminarjum.
Stypendjum Avery! Ania uczuła, że serce jej mocniej zabiło, a horyzonty jej dążeń rozszerzyły się i nagle zolbrzymiały. Zanim Józia opowiedziała tę nowinę, najwyższym szczytem ambicji Ani był patent nauczycielski pierwszej klasy, a może i medal! Ale teraz w jednej chwili wyobraziła sobie, jak, zdobywszy stypendjum Avery, otrzyma prawo do czteroletnich wyższych kursów w Collège Redmond[1] i myślą tą pieściła się jeszcze długą chwilę potem jak ucichło echo słów Józi. Albowiem stypendjum Avery przyznawano za język angielski, a Ania czuła, iż pod tym względem może sprostać największym wymaganiom.
Pewien bogaty przemysłowiec w Nowym Brunszwicku, umierając, w testamencie swym polecił część swego majątku użyć na utworzenie wielkiej ilości stypendjów i ofiarować je rozmaitym wyższym szkołom i seminarjom tej prowincji. Długo rozważano, czy też które ze stypendjów ma się dostać seminarjum w Carmody, lecz wreszcie zapadło postanowienie przychylne. W końcu roku uczeń, który wykaże największe postępy w języku i literaturze angielskiej, otrzyma stypendjum — dwieście pięćdziesiąt dolarów rocznie podczas czteroletnich studjów w Collège Redmond. Nic dziwnego, że Ania tego wieczoru udała się na spoczynek z pałającemi policzkami.
— Jeśli to będzie zależne od usilnej pracy, zdobędę stypendjum — postanowiła. — Czy Mateusz nie będzie dumny ze mnie, jeśli zostanę słuchaczką Collège? Ach, jakże to jest przyjemnie mieć wyższe dążenia! Jakże się cieszę, że mam znowu cel jakiś! A najlepsze jest to, że się nigdy nie kończy. Zaledwie osiągnęłaś jeden, już inny, wyższy jeszcze, ukazuje ci się w dali.. I to właśnie czyni życie tak miłem!








  1. Amerykańskie Collège jest pośrednie pomiędzy gimnazjum a uniwersytetem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.