Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część I-sza
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I-sza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Przyznanie się do winy.

Wieczorem w poniedziałek, poprzedzający dzień wycieczki, Maryla wyszła ze swego pokoju bardzo zaniepokojona.
— Aniu — rzekła do swej małej pomocnicy, która właśnie, śpiewając, łuskała na czystym stole groszek zielony — czyś nie widziała mojej ametystowej broszki? Zdawało mi się, że wróciwszy wczoraj z kościoła, wpięłam ją w poduszeczkę od igieł, ale obecnie nie mogę jej znaleźć.
— Ja... ja widziałam ją wczoraj po południu, kiedy Maryla wybierała się na posiedzenie szwalni — rzekła Ania, nieco niepewnym tonem. — Przechodząc przez pokój, widziałam ją w poduszeczce i zatrzymałam się, by się jej lepiej przypatrzyć.
— Czyś ją ruszała? — spytała Maryla surowo.
— T-a-a-a-k — przyznała Ania — wyjęłam ją i wpięłam w swój kołnierzyk, aby zobaczyć, jak to będzie wyglądało?
— Nie powinnaś była tego uczynić. Dziewczynkom nie wolno wszystkiego ruszać. Po pierwsze nie powinnaś wchodzić do mego pokoju, po drugie nie wolno ruszać broszki, nie należącej do ciebie. Gdzieżeś ją położyła?
— Położyłam ją znowu na biurku. Nie miałam jej na sobie nawet przez pół minuty. Nie chciałam popełnić nic złego. Nie sądziłam, aby to przyglądanie się broszce było karygodne. Teraz widzę, że źle zrobiłam, i nigdy więcej nie uczynię tego. Maryla wie, iż dwa razy nie popełniam tego samego błędu.
— Nie położyłaś jej na miejscu — rzekła Maryla. — Niema broszki na biurku. Zabrałaś ją pewnie, Aniu.
— Położyłam — odpowiedziała Ania szybko, nawet trochę zuchwale jak wydało się Maryli. — Nie pamiętam dokładnie, czy wpięłam ją w poduszeczkę, czy też położyłam do szkatułki porcelanowej. Ale wiem z pewnością, że jej nie zabrałam.
— Pójdę raz jeszcze poszukać jej — rzekła Maryla, pragnąc być sprawiedliwą. — Jeśli położyłaś ją na miejscu, musi tam być; jeśli tam jej niema, dowód, żeś jej nie zostawiła.
Maryla powróciła do swego pokoju i szukała dokładnie nie tylko na biurku, lecz wszędzie, gdzie przypuszczała, że broszka mogłaby się znajdować. Nie było jej jednak. Powróciła więc do kuchni.
— Aniu, niema broszki. Przyznałaś przecież, żeś ty ją ostatnia trzymała. Cóżeś z nią uczyniła? Powiedz mi natychmiast prawdę. Czyś ją zgubiła?
— Nie, nie zgubiłam — odpowiedziała Ania uroczyście, śmiało spoglądając w zagniewaną twarz Maryli. — Nie zabrałam broszki z pokoju Maryli. Jest to prawda, gdybym miała nawet zginąć na szubienicy... chociaż nie wiem dobrze, co to jest szubienica. Oto tak właśnie!
Owo „oto tak właśnie“ dodała Ania dla nadania mocy swemu zapewnieniu; ale Maryla zrozumiała je, jako wyraz przekory.
— Wydaje mi się, że to nieprawda — rzekła surowo. — Jestem prawie pewna tego. Nie mów nic więcej, dopóki niebędziesz miała zamiaru powiedzieć prawdy. Pójdź do swego pokoju i pozostań tam, dopóki się nie przyznasz.
— Czy mam zabrać groch? — spytała pokornie Ania.
— Nie, ja sama go wyłuskam. Zrób, com kazała.
Po odejściu Ani Maryla, bardzo zirytowana, zabrała się do swych wieczornych zajęć. Żal jej było drogocennej broszki. A jeśli Ania ją zgubiła?... Jak brzydko, że dziewczynka wypiera się tego, co jest oczywiste! I z jaką niewinna minką!
— Nie wiem naprawdę, cobym raczej wołała, by się stało — myślała Maryla, nerwowemi ruchami łuskając groch. — Nie sądzę przecież, by chciała sobie przywłaszczyć. Pewnie chciała się nią pobawić, albo „wyobrazić“ coś sobie, wedle swego zwyczaju, a może ją wzięła i zgubiła, i nie chce się przyznać z obawy kary. Straszna jest myśl, że kłamie. Jest to stokroć gorsze, niż gwałtowny charakter. Jakże przykrą jest świadomość, że w domu mamy dziecko, któremu nie można ufać... Przebiegłość i kłamstwo... oto widocznie jej wady. Martwią mnie one więcej, niż utrata broszki.
Tego wieczoru Maryla jeszcze kilkakrotnie wchodziła do swego pokoju i szukała broszki, ale napróżno. Krótkie odwiedziny w pokoiku na facjatce także nie odniosły skutku. Ania stanowczo twierdziła, że nie wie nic o broszce. Ale Maryla była coraz pewniejsza, że dziewczynka mówi nieprawdę.
Nazajutrz rano opowiedziała wszystko Mateuszowi. Zdziwił się i zmartwił, ale nie stracił zaufania do Ani, pomimo że pozory przemawiały przeciw niej.
— Czy jesteś pewna, że nie wpadła za biurko? — przyszło mu na myśl.
— Odsunęłam biurko, wyjęłam szufladki, zajrzałam do każdego kącika — odpowiedziała Maryla z wielką pewnością. Broszki niema! Ania wzięła ją, a co najgorsze, że kłamie. Jest to smutna prawda.
— No i jakże ty teraz postąpisz?... — spytał Mateusz bezradnie, zadowolony w duszy, że to Maryla, a nie on, zmuszona będzie załatwić tę sprawę. Nie czuł się zdolny do przyjęcia w niej udziału.
— Pozostanie zamknięta w swoim pokoju, dopóki się nie przyzna — rzekła Maryla stanowczo, przypominając sobie dobry rezultat tej metody w poprzednim wypadku. — Potem zobaczymy, co będzie dalej. Możebyśmy potrafili odnaleźć broszkę, gdyby tylko zechciała wyznać, dokąd ją zabrała. W każdym jednak razie musiałaby być surowo ukaraną...
— Zapewne, ukarzesz ją — rzekł Mateusz, sięgając po kapelusz. — Pamiętaj, że ja nie zabieram głosu w tej sprawie. Nie pozwoliłaś mi wtrącać się do wychowania Ani.
Maryla czuła się opuszczoną przez wszystkich. Nie mogła nawet pójść poradzić się pani Linde. Powędrowała znów na facjatkę zachmurzona i zirytowana, lecz powróciła jeszcze bardziej zasępiona. Ania stanowczo nie chciała się przyznać do niczego, twierdząc bezustannie, że broszki nie zabrała. Widocznem było, że dziewczynka dużo płakała i Maryla poczuła litość, spojrzawszy na jej zmienioną twarzyczkę. Jednakże nie ustąpiła.
— Pozostaniesz w swoim pokoju, dopóki nie wyznasz prawdy. Bądź tego pewną — rzekła stanowczo.
— Ależ wycieczka ma się jutro odbyć! — zawołała Ania. — Wszakże nie przeszkodzicie mi do przyjęcia w niej udziału? Wypuścicie mnie na przedpołudnie, dobrze? Potem z radością będę siedziała w zamknięciu, jak długo każecie. Ale na wycieczkę muszę pójść!
— Nie pójdziesz ani na wycieczkę, ani gdziekolwiek indziej, dopóki nie wyznasz prawdy, Aniu.
— Ach, Marylo! — wybuchnęła Ania płaczem.
Lecz Maryla wyszła, zamknąwszy drzwi.
Poranek środowy był tak słoneczny i jasny, jakby zamówiony dla wycieczki. Tysiące ptaków rozśpiewało się nad Zielonem Wzgórzem. Wysokie białe lilje w ogrodzie szerzyły rozkoszny zapach, który wdzierał się do mieszkania drzwiami i oknami, rozlewając się niby błogosławieństwo po pokojach i sieniach. Brzozy w dolinie kołysały się i powiewały gałązkami, jakby wyczekując zwykłego rannego powitania mieszkanki facjatki. Ale Ani nie było u okna. Kiedy Maryla przyniosła jej śniadanie, zastała dziewczynkę siedzącą w łóżku, bladą i zdecydowaną, z zaciśniętemi ustami i błyszczącemi oczami.
— Marylo, jestem gotowa przyznać się!
— Wreszcie!
Maryla odstawiła tacę. Znowu metoda jej odniosła zwycięstwo, lecz jakież to smutne.
— Słucham, co chcesz mi powiedzieć?
— Wzięłam broszkę ametystową — recytowała Ania tonem wyuczonej lekcji. — Wzięłam ją, tak jak Maryla przypuszczała. Wszedłszy do pokoju, nie miałam zamiaru jej wziąć. Ale kiedym ją wpięła do kołnierzyka, wydała mi się tak piękna, że opanowała mnie nieprzezwyciężona pokusa. Pomyślałam sobie, jak to cudnie będzie, gdy ją zabiorę do Zacisza Słowika i będę ją miała na sobie, udając lady Cordelję Fitzgerald. O wieleż łatwiej przecie wyobrazić sobie, że jestem lady Cordelją Fitzgerald, mając broszkę z prawdziwych ametystów! Djana i ja robiłyśmy sobie naszyjniki z jarzębiny, ale czem jest jarzębina w porównaniu z ametystami? Więc wzięłam broszkę. Myślałam, że zdążę ją odłożyć, zanim Maryla wróci. Wyszłam. Przechodząc mostem na Jeziorze lśniących wód, zdjęłam broszkę, aby raz jeszcze spojrzeć na nią. Ach, jakże wspaniale błyszczała w słońcu! Lecz kiedy przechyliłam się poprzez poręcz, wymknęła mi się z palców i... widziałam jak spadała coraz niżej... niżej... niżej, mieniąc się purpurowo, aż wreszcie znikła na wieki w falach Jeziora lśniących wód. Wyznałam wszystko, jak tylko mogłam najlepiej, Marylo!
Maryla czuła, jak gniew znów ją opanowuje. Dziewczynka wzięła samowolnie jej drogocenną ametystową broszkę, zgubiła ją i teraz bez śladu żalu z zimną krwią opowiada o tem wydarzeniu!
— Aniu, to jest okropne! — rzekła, starając się zachować spokój. — Jesteś najniegodziwszem dzieckiem, jakie kiedykolwiek spotkałam.
— Tak, wierzę temu — odpowiedziała Ania spokojnie — i wiem, że muszę być ukarana. Maryla jest zmuszona ukarać mnie. Ale czyby Maryla nie mogła uczynić tego natychmiast, abym, idąc na wycieczkę, nie miała już żadnej troski na duszy?
— Na wycieczkę? Zapewne! Nie pojedziesz na żadną wycieczkę. I to będzie twoją karą! Choć nie jest ona ani w części tak surową, na jaką zasługujesz.
— Nie pójdę na wycieczkę?!
Ania runęła do nóg Maryli i objęła jej kolana.
— Ależ Maryla mi przyrzekła! Ja muszę pójść na wycieczkę! Przecież dlatego przyznałam się do winy! Ukarzcie mnie w jakikolwiek sposób, tylko nie tak! Ach, Marylo, proszę, błagam, pozwól mi pójść! Przypomnij sobie lody! Kto wie, czy kiedykolwiek jeszcze zaproszą mnie na lody!
Maryla odtrąciła obejmujące ją ręce Ani.
— Napróżno prosisz, Aniu. Nie pójdziesz na wycieczkę i na tem koniec! Ani słowa więcej!
Ania zrozumiała, że Maryla jest nieubłagana. Załamała dłonie, wydała przeraźliwy okrzyk i padła na łóżko, szlochając i wijąc się w przystępie bezgranicznej rozpaczy.
— Oszalała chyba! — rzekła Maryla, wychodząc z pokoiku. — Co za dzikie zachowanie się. Bez wątpienia, jest to niedobra dziewczyna. Lękam się, że Małgorzata miała słuszność.
Smutne to było przedpołudnie. Maryla pracowała za troje, szorowała podłogę i półki w śpiżarni, nie znajdując narazie nic innego do roboty, chociaż ani podłoga, ani też półki nie wymagały czyszczenia. Lecz Maryla szukała fizycznej pracy. Gorliwie wygracowała też całe podwórze.
Wykończywszy obiad, wyszła na schody i zawołała Anię. Skąpana we łzach twarzyczka wyjrzała z poza poręczy.
— Chodź na obiad, Aniu!
— Nie chcę obiadu, Marylo — rzekła Ania, szlochając. — Nie mogłabym nic przełknąć. Mam złamaną duszę. Maryla ją złamała i może kiedyś odczuje wyrzuty sumienia z tego powodu. Ale ja wybaczam Maryli; proszę o tem pamiętać... Jednak i tak nie potrafiłabym jeść, zwłaszcza gotowanej szynki z groszkiem. To takie nieromantyczne potrawy dla kogoś, kto ma ciężkie zmartwienie.
Maryla bezradna powróciła do kuchni i cały swój gniew i żal wylała przed Mateuszem, który czuł się bardzo nieszczęśliwym, nie mogąc pogodzić uczucia sprawiedliwości ze współczuciem dla nieszczęśliwej Ani.
— Zapewne, Marylo, nie powinna była wziąć tej broszki i nie przyznać się — mówił, posępnym wzrokiem mierząc swoją porcję szynki z groszkiem.
Widocznie narówni z Anią uważał te potrawy za nieodpowiednie w chwili silnego wzruszenia.
— Ależ to jeszcze dziecko... i takie niezwykłe dziecko. Czy sądzisz, że to nie zbyt surowa kara, pozbawienie jej udziału w wycieczce, na którą się tak nadzwyczajnie cieszyła.
— Mateuszu, bardzo ci się dziwię. Sądzę, że już kilkakrotnie bywałam zbyt pobłażliwa. Ania zdaje się wcale nie odczuwać, jak szkaradnie postąpiła. To gniewa mnie najwięcej. Gdybyż choć żałowała! Płacze dlatego, że nie przyjmie udziału w wycieczce, lecz nie z powodu zagubienia mojej drogiej pamiątki. Ty jednak umiesz ją zawsze bronić; podług twego zdania ona jest stale niewinna. Widzę to dobrze!
— Przecież to jeszcze dziecko — powtórzył słabiej trochę Mateusz. — I trzeba dodać na usprawiedliwienie jej, że nigdy nikt jej nie wychowywał.
— To prawda, lecz teraz ja zajmuję się jej wychowaniem — odpowiedziała Maryla.
Mateusz zamilkł, chociaż bynajmniej nie przekonany. Obiad minął niezwykle cicho. W dobrym humorze był tylko Jerzy Buot, pastuszek, którego wesołe zachowanie się Maryla uważała za osobistą obrazę.
Po umyciu naczyń, przygotowawszy rozczyn ciasta i nakarmiwszy kurczęta, Maryla przypomniała sobie, że zdejmując szal koronkowy, który miała na głowie w poniedziałek na zebraniu w szwalni, zauważyła w nim rozdarcie. Należało je naprawić.
Szal ten ułożony był w pudełku, w skrzyni. Kiedy Maryla go wyjęła, promienie słoneczne, przedzierające się poprzez gęste dzikie wino wokoło okien, padły na coś tkwiącego w szalu, coś lśniącego i odbijającego światło w fioletowej barwie. Maryla chwyciła to radośnie. Była to jej broszka ametystowa, zaczepiona o brzeg koronki.
— A to co takiego? — zawołała zdumiona. — Broszka nietknięta! A ja byłam pewna, że leży zatopiona w stawie Barrych. Dlaczego Ania mówiła, że wpadła do wody? Naprawdę, zaczynam sądzić, że na Zielonem Wzgórzu jakieś czary się dzieją. Teraz przypominam sobie, że kiedy wracałam w poniedziałek wieczór z posiedzenia, położyłam szal na chwilę na biurku. Broszka widocznie zaczepiła się o niego i tak go schowałam. Jest to teraz niewątpliwe!
Z broszką w ręce udała się Maryla na facjatkę. Ania spłakana siedziała u okna.
— Aniu — rzekła uroczyście do dziewczynki — znalazłam właśnie broszkę, zaczepioną o mój szal koronkowy. Chciałabym wiedzieć, co to za bajkę opowiedziałaś mi dziś rano?
— Wszakże Maryla zapowiedziała, że nie wyjdę z pokoju, dopóki się nie przyznam — rzekła Ania znużonym głosem — więc postanowiłam opowiedzieć wszystko, aby móc pójść na wycieczkę. Ułożyłam sobie w nocy wyznanie tak pięknie, jak tylko potrafiłam. Powtarzałam je bezustannie, aby nic nie zapomnieć. Ale pomimo wszystko, Maryla nie pozwoliła mi pójść, moje trudy były więc daremne.
Maryla pomimo woli musiała się roześmiać.
— Co za pomysły, Aniu! Nie miałam słuszności... widzę to teraz. Nie powinnam była wątpić o twojej prawdomówności, wobec tego, żeś dotąd nigdy nie skłamała. Rozumie się, żeś i ty niesłusznie postąpiła, zmyśliwszy historję, która nigdy nie istniała. Wprawdzie to ja doprowadziłam cię do tego. Wybacz mi, Aniu, ja ci także wybaczę, i będziemy nadal przyjaciółmi. A teraz przygotuj się do wycieczki.
Ania skoczyła jak piłka.
— Ach, Marylo, czy nie za późno?
— Bynajmniej. Druga dopiero! Być może, iż zaledwie zdążyli się zebrać, a godzina minie, zanim zasiądą do podwieczorku. Umyj się, uczesz i zmień sukienkę. Przygotuję ci twój koszyk z prowiantem. Znajdziesz w nim ciastka domowej roboty. Powiem Jerzemu, aby natychmiast zaprzągł klacz i zawiózł cię do lasku, gdzie się zbierają.
— Ach, Marylo! — zawołała Ania, biegnąc do umywalni. — Przed pięciu minutami byłam tak nieszczęśliwą, że pragnęłam, bym się nigdy nie była urodziła, teraz zaś nie chciałabym zamienić się z aniołem!
Tegoż wieczoru Ania, wyjątkowo znużona, lecz nieopisanie szczęśliwa, powróciła do domu.
— Ach, Marylo, bawiłyśmy się bajecznie!... „Bajecznie“ jest to nowe wyrażenie, którego się dziś nauczyłam. Alisia Bell użyła go kilkakrotnie. Czy ono nie wyraża niezmiernie wiele? Wszystko było wspaniałe! Podwieczorek był pyszny, a potem pan Andrews brał nas po sześć do łodzi na przejażdżkę po Jeziorze lśniących wód. Janka Andrews omal nie utonęła. Wychyliła się, aby zerwać wodną lilję i gdyby nie ojciec jej, który ją pochwycił za sukienkę w ostatniej prawie chwili, byłaby wpadła i utonęła. Szkoda, że ja nie byłam na jej miejscu! Jakąż romantyczną przygodę miałabym do opowiadania. Były też lody. Brak mi słów do opisania śmietankowych lodów. Ach, jakież wszystko było bajeczne!
Wieczorem, cerując pończochy, Maryla opowiedziała wszystko Mateuszowi.
— Przyznaję otwarcie, że popełniłam błąd — mówiła szczerze — ale otrzymałam nauczkę. Na śmiech mi się zbiera, gdy przypomnę sobie to „wyznanie“ Ani. Było to kłamstwo, ale niezwykłe, i ja sama je wywołałam. Wistocie nieraz trudno jest tę dziewczynę zrozumieć. Ale mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży. Widzę coraz bardziej, że w domu, w którym Ania jest, nie może być smutno!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.