Strona:L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodź na obiad, Aniu!
— Nie chcę obiadu, Marylo — rzekła Ania, szlochając. — Nie mogłabym nic przełknąć. Mam złamaną duszę. Maryla ją złamała i może kiedyś odczuje wyrzuty sumienia z tego powodu. Ale ja wybaczam Maryli; proszę o tem pamiętać... Jednak i tak nie potrafiłabym jeść, zwłaszcza gotowanej szynki z groszkiem. To takie nieromantyczne potrawy dla kogoś, kto ma ciężkie zmartwienie.
Maryla bezradna powróciła do kuchni i cały swój gniew i żal wylała przed Mateuszem, który czuł się bardzo nieszczęśliwym, nie mogąc pogodzić uczucia sprawiedliwości ze współczuciem dla nieszczęśliwej Ani.
— Zapewne, Marylo, nie powinna była wziąć tej broszki i nie przyznać się — mówił, posępnym wzrokiem mierząc swoją porcję szynki z groszkiem.
Widocznie narówni z Anią uważał te potrawy za nieodpowiednie w chwili silnego wzruszenia.
— Ależ to jeszcze dziecko... i takie niezwykłe dziecko. Czy sądzisz, że to nie zbyt surowa kara, pozbawienie jej udziału w wycieczce, na którą się tak nadzwyczajnie cieszyła.
— Mateuszu, bardzo ci się dziwię. Sądzę, że już kilkakrotnie bywałam zbyt pobłażliwa. Ania zdaje się wcale nie odczuwać, jak szkaradnie postąpiła. To gniewa mnie najwięcej. Gdybyż choć żałowała! Płacze dlatego, że nie przyjmie udziału w wycieczce, lecz nie z powodu zagubienia mojej drogiej pamiątki. Ty jednak umiesz ją zawsze bronić; podług twego zdania ona jest stale niewinna. Widzę to dobrze!
— Przecież to jeszcze dziecko — powtórzył słabiej trochę Mateusz. — I trzeba dodać na usprawiedliwienie jej, że nigdy nikt jej nie wychowywał.
— To prawda, lecz teraz ja zajmuję się jej wychowaniem — odpowiedziała Maryla.
Mateusz zamilkł, chociaż bynajmniej nie przekonany. Obiad minął niezwykle cicho. W dobrym humorze był tylko