Ania na uniwersytecie/Rozdział XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania na uniwersytecie
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXXIV.
Jan Douglas przemówił.

Ania nie traciła jednak nadziei, że mimo wszystko musi nastąpić jakaś zmiana. Ale zmiana ta jakoś nie następowała. Jan Douglas przychodził, zabierał Janinę na przejażdżki, odprowadzał ją do domu po skończonych zebraniach kościelnych i postępował tak, jak przez okres ubiegłych lat dwudziestu, a każdy obserwator odniósłby wrażenie, że postępowanie jego nie zmieni się i przez następne dwadzieścia lat. Lato mijało. Ania pracowała ciągle w szkole, w wolnych chwilach pisywała listy i od czasu do czasu zaglądała do uniwersyteckich notatek. Najprzyjemniejsze były przechadzki do szkoły i zpowrotem. Zazwyczaj przechodziła przez owe niebezpieczne trzęsawisko, porosłe mchem i przechodzące miejscami w nikłe pagórki. Przepływał tamtędy wąski strumyk, otoczony po obydwu stronach wysokiemi sosnami, których korę także pokrywał świeży, zielony mech.
Mimo wszystko, życie w Valley Road wydawało się Ani dziwnie monotonne. Raz tylko zdarzył się ogromnie zabawny przypadek.
Od owych wieczornych odwiedzin, Ania nie widziała płowowłosego Szymona ani razu. Dopiero pewnego, upalnego wieczora sierpniowego, chłopak zjawił się znowu i zasiadł uroczyście na ławce przed gankiem. Nosił zwykłe swe robocze ubranie, złożone z łatanych spodni i niebieskiej koszuli, a na głowie miał stary, słomkowy kapelusz. Spoglądając uroczyście na Anię, nie przestawał gryźć długiej słomki, którą trzymał w ręku. Ania z westchnieniem odłożyła książkę i zabrała się do wyszywania serwetki. Rozmowa z Szymonem była nad wyraz trudna.
Wreszcie on pierwszy zaczął mówić po dłuższej chwili milczenia.
— Mieszkam tuż obok, — wskazał słomą sąsiedni dom na lewo.
— Istotnie? — wtrąciła Ania z grzecznym uśmiechem.
— Tak.
— A co pan dalej zamierza robić?
— Myślę ciągle o tem, żeby założyć sobie własny dom. Nawet jeden w Millersville bardzo mi się podoba, ale nim go wynajmę, muszę się ożenić.
— No pewno, — odparła Ania, tłumiąc uśmiech.
— Prawda?
Znowu zapadła cisza, a Szymon gryzł dalej swoją słomę.
— Czy pani by mnie chciała? — zagadnął po chwili.
— Co takiego? — zawołała Ania z rosnącem zdziwieniem.
— Czy pani by mnie chciała?
— Myśli pan o małżeństwie ze mną? — wyszeptała Ania drżącym głosem.
— Właśnie.
— Jakto, przecież ja pana prawie nie znam, — zawołała Ania z oburzeniem.
— To się poznamy bliżej po ślubie, — oznajmił Szymon.
Ania zebrała całą swoją energję.
— Nie mam zamiaru zostać pańską żoną, — odparła z godnością.
— Potem może być zapóźno, — szepnął Szymon ostrzegawczo. — Jestem bardzo pracowity i mam już w banku trochę gotówki.
— Proszę ze mną o tem nie mówić! Skąd panu to przyszło do głowy? — Ania odzyskała swe wrodzone poczucie humoru i zaczęła już patrzeć na tę kwestję mniej poważnie.
— Ogromnie mi się pani spodobała i uważam, że jest pani bardzo zgrabna, — odezwał się Szymon po chwili. — Nie lubię leniwych kobiet. Niech się pani nad tem zastanowi. Ja swego postanowienia nie zmienię. Ale teraz muszę już iść, trzeba wydoić krowy.
Z dawnych marzeń Ani o romantycznych oświadczynach, w ciągu ostatnich lat nie pozostało ani śladu. Dzięki temu i teraz mogła patrzeć na tę propozycję ze strony humorystycznej, nie doznając żadnego wewnętrznego bólu. Podrzeźniając Szymona, opowiedziała tego samego wieczoru o wszystkiem pannie Janinie i obie uśmiały się serdecznie.
Pewnego popołudnia, na kilka dni przed wyjazdem Ani z Valley Road, do Zacisza przybiegł zdyszany Aleksander, służący państwa Douglas i zwrócił się z pośpiechem do Janiny.
— Pan Douglas przysłał po panią, — zawołał. — Nareszcie starsza pani umiera. Przez dwadzieścia lat dosyć udawała.
Janina pobiegła na górę po kapelusz, Ania tymczasem zapytała Aleksandra, czy pani Douglas istotnie dzisiaj czuje się gorzej, niż zwykle.
— Tak źle to znowu nie jest, — rzekł Aleksander przyciszonym głosem. — I to mnie właśnie najbardziej zastanawia. Podczas poprzednich ataków ciskała się na fotelu i krzyczała wniebogłosy. Dzisiaj leży cicho, jakby zaniemówiła. Może to właśnie jest oznaką prawdziwej choroby.
— Nie lubicie starej pani Douglas? — zagadnęła Ania ciekawie.
— Lubię bardzo koty, ale nie znoszę, jak zwierzę staje się kobietą, — brzmiała niezrozumiała odpowiedź Aleksandra.
O zmroku Janina wróciła do domu.
— Pani Douglas umarła, — oznajmiła przyciszonym głosem. — Wyzionęła ducha zaraz po mojem przyjściu. Jeszcze raz przed śmiercią zwróciła się do mnie: „Mam nadzieję, że zostaniesz wreszcie żoną Jana“. Serce mi mocno zabiło. Widocznie matka Jana sądziła, że ze względu na jej chorobę nie chcę się zgodzić na małżeństwo. Nic jej nie odpowiedziałam, bo w pokoju było kilka obcych kobiet. Byłam tylko szczerze zadowolona, że Jan właśnie wyszedł na chwilę.
Janina wybuchnęła głośnym płaczem. Ania zaczęła ją uspakajać serdecznie i przygotowała jej szklankę naparzonego imbiru. Dopiero później zauważyła, że zamiast imbiru podała Janinie odwar z białego pieprzu. Janina jednak była tak zdenerwowana, że nie dostrzegła różnicy.
Nazajutrz po pogrzebie pani Douglas, Janina i Ania zasiadły na ganku frontowym, obserwując zachód słońca. Janina miała na sobie swoją brzydką czarną suknię, w której wyglądała bardzo staro, szczególnie dzisiaj, gdyż oczy jej zaczerwienione były od płaczu. Prawie zupełnie z sobą nie rozmawiały, bo Janina z dziwną niechęcią słuchała słów pocieszenia Ani. Widocznie lubowała się swym wewnętrznym bólem.
Nagle skrzypnęła furtka ogrodowa i na wąskiej ścieżce ukazał się Jan Douglas. Zdecydowanym krokiem począł iść w stronę ganku. Janina podniosła się z miejsca, a za jej przykładem Ania uczyniła to samo. Jan Douglas zdawał się dziś zupełnie nie dostrzegać Ani, choć wyglądała uroczo w swej białej, długiej sukni.
Tuż przed gankiem zatrzymał się i rzekł:
— Janino, chcesz zostać moją żoną?
Zdawał się to być wybuch tłumiony siłą przez długi okres lat dwudziestu. Twarz Janiny i tak już czerwona od kilkudniowego płaczu, nie mogła w tej chwili poczerwienieć bardziej.
— Dlaczegoś mi dawniej tego nie zaproponował? — zapytała szeptem.
— Nie mogłem. Wymogła na mnie przyrzeczenie, że tego nie uczynię... matka to na mnie wymogła. Dziewiętnaście lat temu miała pierwszy atak. Byliśmy pewni, że ataku tego nie przeżyje. Wówczas musiałem jej przyrzec, że nie oświadczę ci się, dopóki ona żyć będzie. Z początku nie chciałem dać jej tego przyrzeczenia, chociaż naogół myślano, że nie będzie już długo żyła. Lekarze twierdzili, że potrwa to jeszcze najwyżej z pół roku. Ale w najstraszniejszych bólach błagała mnie o to na klęczkach, więc nie mogłem się oprzeć. Przyrzekłem.
— Cóż twoja matka miała przeciwko mnie? — zawołała Janina.
— Absolutnie nic. Nie chciała tylko wpuścić do domu żadnej innej kobiety. Zagroziła mi nawet, że jeżeli ożenię się z tobą przed jej śmiercią, ona umrze w dzień mego ślubu, a ja będę jej mordercą. Kilkakrotnie błagałem ją nawet, aby mnie zwolniła z tego przyrzeczenia.
— Dlaczegoś mi o tem nie wspomniał? — wybuchnęła Janina. — Gdybym wiedziała! Dlaczegoś mi o tem nic nie mówił?
— Zależało jej na tem, aby żywa dusza o tem nie wiedziała, — odparł Jan ochrypłym głosem. — Musiałem jej przysiąc na Biblję. Janeczko, nigdybym tego nie uczynił, gdybym choć na chwilę przypuszczał, że to tak długo potrwa. Nie wyobrażasz sobie, ile przeżyłem przez te dziewiętnaście lat. Wiem, że postępowaniem swem przyczyniłem się do twych cierpień, ale mimo wszystko zgodzisz się zostać teraz moją żoną, prawda? Och, Janino, powiedz, że się zgadzasz. Przybiegłem tu natychmiast, aby cię o to zapytać.
Dopiero w tej chwili Ania doszła do wniosku, że obecność jej była tu zupełnie zbyteczna. Cichaczem oddaliła się i zetknęła się z Janiną dopiero nazajutrz rano. Wtedy dopiero Janina opowiedziała jej dalszy ciąg swojej rozmowy z panem Douglasem.
— Jakaż to okrutna kobieta! — oburzała się Ania.
— Cicho, ona umarła, — rzekła Janina uroczyście. — Nie wolno nam teraz mówić o niej nic złego. Aniu, ale nareszcie i do mnie się szczęście uśmiechnęło. Gdybym znała przyczynę, na pewno zgodziłabym się czekać jeszcze dłużej.
— Kiedy odbędzie się ślub?
— W przyszłym miesiącu. Będzie to zupełnie cicha ceremonja. Ludzie i tak obgadają mnie za wszystkie czasy. Na pewno rozejdą się plotki o tem, że zaraz po śmierci matki złapałam Jana na wędkę. Jan chciał nawet wyjawić całą prawdę sąsiadom, ale ja mu zabroniłam. „Nie, Janie, przecież ona jednak była twoją matką“, tłumaczyłam mu. „Niech ta tajemnica zostanie między nami i niech żaden cień nie padnie na matkę twoją po śmierci. Niechaj ludzie mówią, co tylko chcą, nic mnie to nie obchodzi“. Przekonywałam go tak długo, aż wreszcie przyznał mi słuszność.
— Ja bym nie potrafiła tak łatwo przebaczyć, — zauważyła Ania.
— Z pewnością zmieni pani swój pogląd na te rzeczy, gdy będzie pani w moim wieku, — odparła Janina z pobłażliwym uśmiechem. — Z biegiem lat życie uczy nas, że powinniśmy innym przebaczać. Oczywiście w czterdziestym roku życia przebaczanie przychodzi łatwiej, niż wówczas, gdy się ma lat dwadzieścia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.