Anafielas (Kraszewski)/Pieśń piérwsza. Witolorauda/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń piérwsza

Witolorauda

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1846
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Spokojny Witol, po nad Niemna brzegiem,
W krainie matki, pędził życie błogie.
Chociaż mu tysiąc zasadzek zdradliwych
Duch niewidzialny rozścielał na drodze,
Wszystkie orężem i mądrością swoją
Zwyciężał lekko; z wszystkich wyszedł cały.
Jednak choć sławę jego Łajbegelda
Széroko wszędzie rozniosła po Litwie,
Choć z jego mieczem nikt nie śmiał się mierzyć,
On nieraz tęskny, w przyjaciół swych tłumie,
Niepojętego czegoś szukał wkoło;
A sam nie wiedząc, czego mu brak było,
Czuł jednak, iż mu czegoś brakowało,
I myślał wówczas: — Nie skarbów ja żądam.
Mam, ile zechcę. One mnie nie cieszą.
Zgłodniałéj duszy nie nasycę złotem,

Ani zwycięztwy, ani sławą wielką,
Ni niewolników i licznych sług tłumem.
Ci mi się na nic do szczęścia nie zdali.
Byłem sam jeden, i sam jeden sobie
Umiałem przecię służyć i wystarczyć.
Nie żądza sławy serce moje wzburza.
Miałem ja dosyć zwycięztwa i sławy.
Nie znajdziesz w Litwie na puszczach chrominy,
Gdzieby me imie już nie doleciało,
Gdzieby nie znano pieśni o Witolu.
I czegoż żądam? czego mi brakuje? —
Sam nie pojmował, i myślał, że zrosły
W wojnie i walkach, znów tęsknił za niemi.

Kiedy tak tęskni i noce bezsenne
W grodu swojego wrotach przesiaduje,
Znów matki wezwał sercem nie ustami,
I po raz trzeci ujrzał ją przed sobą.
Chciał mówić — Bóstwo usta mu zawarło.
— O synu! twoję wiém ja tajemnicę,
Znam boleść tajną, rozumiém tęsknicę.
Tyś sam na świecie. Gorzko sercu twemu.
Za drugiém sercem wkoło się oglądasz.
Znajdziesz, Witolu, znajdziesz, czego żądasz.
Ale mi smutno: bo duchy swą władzą
Długiego szczęścia kosztować nie dadzą!
Rozjaśnij czoło, nie szukaj: bo samo
Przed ciebie przyjdzie przeznaczenie twoje. —

Rzekła, i szatą osłoniona białą
Zniknęła w chmurce, co na wschód leciała.

Raz, kiedy słudzy spali jeszcze, rano,
Wdział Witol Wiżos, prostą odzież włożył,
I miecz przypasał, i łuk przypiął krzywy,
I procę wartką zawiesił u pasa,
A potém wyszedł, nie wiedząc, gdzie idzie.
Jesienny ranek przed zimy uśpieniem
Lasy w rozliczne szaty ufarbował:
Tam jakby świéżą krwią polane drzewa,
Ówdzie jak złote liście powiewały,
I słabe z wiatrem w powietrzu igrały;
A wpośród lasów pożółkłych i zbladłych
Gdzieniegdzie dąb się zielony podnosił,
Lub sosna czarna, jodła, co gałęźmi
Płacząc ku ziemi, los żony wężowéj
I wieczne łzy jéj ludzióm przypomina;
Niżéj na krzewiach głóg błyszczał czérwony,
Dojrzałych kalin grona zrumienione,
I jarzębiny żółtawe jagody,
Po nad któremi wzlatywali ptacy.
Nigdzie już kwiatu. Pożółkłe rośliny
Równo z drzewami owocem się gięły;
Dąb, suchy żołądź otrząsając z siebie,
Zrzucał na pastwę stadóm dzików głodnych;
Drzewo Lazdony, przez chłopców odarte,
Wysmukłe laski wznosiło do góry,

Jakby opieki pod dębów konarem
I bezpieczeństwa dla siebie szukało;
Pożółkły pola; trawy pozsychały;
Wody się mętne w koryta zebrały;
A wiatr, choć niebo świeciło pogodą,
Szumiał po lasach i liście otrząsał,
I źwierza z gajów wypędzał na pole.
Sam jeden Witol szedł z myślami swemi,
I, nie pilnując drogi, między puszczę,
W ostęp się gęsty, kędy jesień nawet
Jeszcze nie doszła, powoli przeciskał.
Szedł długi ranek, kiedy źródło czyste
Na chwilę jego wędrówkę wstrzymało.
Ujrzał doń ścieżkę wijącą się z góry,
A wpośród drzewek na górze dom biały;
Stanął; wtém piosnkę usłyszał wesołą,
Dobrze na Litwie dziewczętóm znajomą:


Hola ptaszki! hola źwierzę!
Chodźcie do mnie tu!
Mój pan dzisiaj żonę bierze —
Trzeba służyć mu.

W szaréj świcie ty, kwiczole,
Siodłaj konie nam;
Bobr ma kuni szłyk na czole,
Jemu wieźć nas dam;

Zając przed końmi pobieży;
Słowik śpiewak nasz;
Sroka wodzem dla tańcerzy;
Wilk będzie dudarz;


Niedźwiedzia ja będę prosić,
Będzie kłóć nam drwa,
A kruk wodę musi nosić,
Bo grzbiet krzywy ma;

Jaskółka z fartuchem białym
Będzie miski myć;
A ogonem wybujałym
Wiewiórka stół trzéć;

Lis, co w futrze, jak pan, chodzi,
Może za stół wleść,
Siąść, gdzie siądą państwo młodzi,
Z jednéj miski jeść.

Hola ptaszki! hola źwierzę!
Chodźcie do mnie tu!
Mój pan dzisiaj żonę bierze —
Trzeba służyć mu.


Witol, wesołéj słuchając piosenki,
Nie wiedział, czemu uczuł lżéj na sercu.
Głos ten, jak gdyby czarnoxięzką władzą,
Stęsknioną duszę powoli kołysał.
Przed nim po ścieżce szla młoda Litewka
Z dzbanem po wodę; za nią koni para,
Z spuszczoną głową, wlokła się powoli;
I trzodka owiec, becząc, po drożynie
Za panią swoją goniła wesoło;
I kozieł czarny, z brodą na piędź długą,
Poważny, swoich małżonek pilnował:

A krówka biała dwór wiejskiéj dziewczyny,
Z srokatym ciołkiem idąca, kończyła.
Dziewczyna miała bieluchną koszulę,
Trzy sznury wielkich na szyi bursztynów;
U jéj fartucha maleńkie dzwoneczki
Za każdym ruchem wesoło brzęczały;
W włosach wetkniętych kilka liści ruty
I piękne grono czérwonéj kaliny;
Warkocz, spadając, aż do stóp dosięgał,
Pozaplatany kwiatkami jesieni,
Jak długa wstęga po za nią powiewał.

Kiedy Witola ujrzała, stanęła,
Chciała uciekać i do domu wrócić;
Ale syn Mildy z łagodnym uśmiechem
Strach jéj słodkiemi uspokoił słowy:
— Nie bój się, dziéwczę! nie jestem Ajtwaros[1],
Ani Giristis, co kobiéty straszy,
Ani Erajczyn, co czyha w ogrodzie,
Blizkiego zamku po nad Niemna brzegiem
Jestem ja panem. Chodź napoić trzodę,
A ja ci wody naczerpać pomogę. —
Stanęło dziéwczę, nie wiedząc, co czynić,
Czy nazad wracać, czy do źródła schodzić.
Ale Witola łagodne wejrzenie
Uspokoiło jéj bojaźń dziewiczą.
Zeszła, ukradkiem patrzając na niego.

A on jéj dzbanem wodę lał w koryto
I tak powoli pytania zadawał:

— Jak się nazywasz? o piękna dziewczyno! —
— Romussa[2], Panie! — Kto twoi rodzice? —
— Tutaj na górze, w téj chacie, mieszkają. —
— Któż jest twój ojciec i kto twoja matka? —
— Ojciec jest strzelcem; był kiedyś żołnierzem,
Ale już teraz z dzikiemi źwierzęty,
Z sarną, zającem i wilkiem się bije. —
— Tyś u nich jedna? — O! są u nas bracia.

Jeden już nawet starszy był na wojnie,
A młódszy jeszcze przy rodzicach w domu.
Ojciec go na dwór jaki Kunigasa
Chciałby już wysłać; lecz boi się stary,
Aby pan jaki bezduszny i chciwy
Za niewolnika sobie nie przyswoił.
Wolał go jeszcze przy sobie zostawić. —
— Mogę zajść z tobą do waszego domu? —
— A czemuż? Panie! Rodzice gościnnie
Każdego w domu, czém mogą, przyjmują.
Pewnieś strudzony i odpocząć zechcesz. —

I Witol poszedł, niosąc dzban dziewczyny,
Krętą drożyną do domku białego.
Stał on wpośród drzew i gęstéj leszczyny,
Białemi okny do wschodu pozierał.
Za nim ogródek, w którym jesień płowa
Łodygi tylko i chwasty wyniosłe
W osieroconych grzędach zostawiła.
U progu matka córki wyglądała,
A ojciec stary z synem cóś rozmawiał,
Który kamienną łupał drwa siekierą.
— Oto wam gościa przyprowadzam, matko! —
Prześcigając go, wołała Romussa. —
Rycerz to jakiś, bo ma miecz u boku,
I łuk na plecach, i procę u pasa.
Znać z jego twarzy, że to pan być musi;
A mówił, że tu ma nad Niemnem zamek. —


Matka do domu pobiegła, a ojciec
Powstał, i siwą obnażywszy głowę,
Gościa, dziękując za łaskę, powitał.
Weszli do chaty, a Witol Kobolóm
Naprzód u proga izby się pokłonił.
I zaraz na stół podali miód biały,
Pieczone koźlę, sér i mléko świéże.
Witol, dla Bogów wylawszy ofiarę,
I gospodarza z sobą jeść poprosił.
— Słyszałem, ojcze — rzekł — od waszéj córki,
Że chcecie syna oddać na dwór pański;
Ale się tylko boicie, by potém
Pan w niewolnika nie chciał go obrócić? —
— Prawda to, Panie! — odpowiedział stary. —
Ma lata słuszne, niechby szedł na wojnę.
Możeby z wojny bogatszy powrócił,
Przyniósłby może za co się ożenić.
Ale strach teraz. Nieraz człek swobodny
Na całe życie pozostanie sługą.
Pstry dzięciół, bardziéj pstre jest ludzkie życie[3].
Bogi nam losy złe i dobre dają;
Lecz przeciw losu nie godzi się śpieszyć
I naumyślnie z nieszczęściem probować. —
— Czyliż — rzekł Witol — nie znajdziecie pana,
Któremubyście powierzyli syna? —
— Jeden jest tylko. Ten siedzi spokojny,
O wojnie więcéj nie myśli podobno. —

— Któż to jest? —
— Witol. —
— Dziękuję za słowo.
Ja to nim jestem. —
— Kto? ty jesteś? Panie! —
I starzec powstał z przestrachem od stołu;
Ale go Witol za rękę powstrzymał.
— Zostań tu ze mną. Chcę pomówić z wami. —
— Jabym śmiał? Panie! —
— Siadaj! bądź spokojny.
Syna do dworu wezmę i obdarzę.
Będzie się za co miał za rok ożenić:
Bo chociaż z wojną nie idę w kraj obcy,
Umiém swym sługóm ze skarbcu nagrodzić. —
To mówiąc, wstawał, chciał odejść, znów siadał;
Nie wiedział, co go w téj chacie trzymało;
Lecz niespokojny, jakby czekał na co,
Chciał próg przestąpić, a cóś go trzymało;
Wtém ze świronka, na misce drewnianéj,
Piękna Romussa wyniosła orzechy;
Pod jego wzrokiem płomieniąc się cała,
Ledwie oddawszy, wnet nazad uciekła.

Pożegnał łowca Witol i szedł daléj;
Stanął u źródła, stal i myślał długo;
Powoli potém na zamek powrócił.
Całą noc mu się Romussa marzyła,
Całą noc widział, jak trzodę poiła,

Z misą orzechów jak biegła ku niemu,
I swój rumieniec ucieczką taiła.

Ledwie przywiodła ranek biały Aussra,
Witol od zamku znów się puszczą gonił;
Znowu u źródła, jak gdyby niechcący,
Usiadł i czekał na przyjście dziewczyny.
Chwila tak zbiegła, nic nie słychać było;
Potém się znowu ozwała piosenka:


O! sama nie wiém, co się dzieje ze mną!
W sercu mi smutno i w oczach mi ciemno
Piosnkę przerywam westchnieniem!
Uśmiech kończę łez strumieniem!
Powiedz, kukułko,
Powiedz, przyjaciółko,
Co to jest?

— Może źle w chacie? — kukułka mówiła —
Może cię matka za szkodę wybiła?
Może ojciec stary gdéra?
Lub brat tobą poniewiéra? —
— O, nie, kukułko,
Nie to, przyjaciółko,
Nie to jest! —

Może ci ruta na ogródku uwiędła?
Możeś ślubnego płótna nie doprzędła?
Może twój luby na wojnie?
Tobie w sercu niespokojnie? —
— O, nie, kukułko,
Nie to, przyjaciółko,
Nie to jest! —


— Może ci nudno? — kukułka mówiła —
Może ci chata ojcowska niemiła?
I swatów wyglądasz?
I kochanka żądasz? —
— Może, kukułko,
Może, przyjaciółko,
Może to! —


Kiedy ostatnie dośpiewała słowa,
Podniosła oczy, i znowu u źródła
Dumającego Witola ujrzała;
I znowu uciec i wracać myślała.
Sama nie wiedząc, jak poradzić sobie.
Twarz jéj rumieńcem kaliny płonęła,
Stała, a Witol ośmielać ją zaczął.
— O! nie bójże się, Romusso! zejdź śmiało.
Ja i dziś trzodę napoić pomogę. —
Pomimo woli, w milczeniu schodziła,
Nie wiedząc sama dziewczyna, co czyni.
Potém oboje napajali trzodę,
Nie śmiejąc mówić; tylko czasem wzrokiem
Ku sobie strzelą, i znów spuszczą oczy.
Tak gdy się bydło, napiwszy, wróciło,
Poszła i młoda za trzodą Romussa.
Witol, jak wczoraj, nie poszedł w gościnę,
Ale milczący na zamek powrócił.

Nazajutrz on już nie poszedł do źródła,
Lecz we śnie widział znów piękną Romussę,
I z jéj obrazem w głowie się obudził.
Znów więc się zerwał następnego ranka,
Wziął Wiżos, łuk swój przez plecy przerzucił,
I, czarodziejskim urokiem ciągniony,
Biegł ścieżką w puszczę do znanego źródła,
A biegąc, w duszy tak mówił do siebie:
— Czy Milduwniki czarownym napojem

Serce tam moje ciągną do dziewczyny?
Czy jaki urok jéj wzrok na mnie rzucił,
Żem dla niéj pokój, sny moje spokojne,
I żądzę sławy nawet z duszy stracił? —
Tak Witol myślał, biegąc ku zdrojowi,
I usiadł przy nim. Aż znowu zdaleka
Piosnka dziewczyny nad krętą drożyną
Temi się słowy, dźwięcząc, odezwała:


Oj polecę ja daleko!
Bo mnie serce ciągnie ztąd.
Tam za górą, tam za rzeką,
Czyjeś czary duszę wleką
W nieznajomy ziemi kąt.

Oj polecę! oj porzucę!
Niechaj płacze ojciec, brat.
Ja się tutaj próżno smucę.
I weselsza tu powrócę,
Kiedy ze mną przyjdzie swat.

Chcę ja lecieć, chcę, nie mogę —
Serce ciągnie, w oczach łzy,
I już na próg stawię nogę,
I boję się sama w drogę.
O Kaunisie! pomóż mi.

Ja nie pójdę. Lepiéj mego
Tu młodzieńca przyszlij nam.
Próżno czekam ja na niego.
Serce wzdycha, łzy mi biegą,
I złe myśli o nim mam.


O Kaunisie! Mildo Pani!
Zlitujcie się moim łzóm,
Niech przyjdą swaty wysłani,
I rodzice zastrzygani
Poprowadzą w jego dóm!


Pieśń kończąc, spójrzy — zlękła się dziewczyna:
Witol, u źródła siedząc zamyślony,
Czekał już na nią. Pieśń jéj w ustach kona.
Romussa bieży i w krzaki się chowa.
Napróżno Witol łagodnie jéj wołał.
Ona, się kryjąc w leszczyny gałęziach,
Patrzyła, cała zrumieniona wstydem,
A wyjść nie śmiała jemu się pokazać.
Witol ją, biegąc drożyną, dogonił.
— Czegoż się lękasz? — rzekł — czego? dziewczyno!
Czyli się wstydzisz śpiewanéj piosenki? —
— O! nie! mój Panie! lecz ciebie się wstydzę. —
Końcem fartucha twarz piękną zakryła,
I szła powoli, patrząjąc z pod oka,
Jak Witol za nią w ślad nazad powracał.
Zeszli i trzodę u źródła poili.
— Kochasz ty kogo? — zapytał — dziewczyno! —
— Ojca, i matkę, i siostry, i braci. —
— A więcéj? —
— Więcéj? — więcéj już nikogo. —
— Czyli do ciebie słano kiedy w swaty? —
— Jeszcze ni razu. Jestem taka młoda! —

— A chceszże, żebym przysłał ich? Romusso! —
Ona spójrzała, dzbanek się potoczył,
I nic nie mówiąc, do chaty uciekła;
A trzoda, rycząc, biegła za nią śladem;
A Witol, milcząc, do domu powrócił.

Nazajutrz przez las, przez gęstą dąbrowę,
Jechali swaty do leśnika chaty,
Ale bogato przybrani i strojno,
Na pięknych koniach. Za nimi szły wozy.
Wieźli dla ojca i dla przyszłéj żony
Bogate dary i piękne ubiory.
Witol ich posłał. Stanęli przed domem.
Szedł ojciec ku nim i oczóm nie wierzył.

— Witol nas, Pan nasz, do ciebie przysyła.
On twoję córkę, Romussę, pokochał.
Prosi was, ojcze i matko dziewczyny,
Żebyście mu ją za żonę oddali. —
Starzy rodzice słuchali, milczeli.
Pobiegli bracia Romussy się pytać.
Ona się skryła gdzieś wgłębi świronka,
I jedném okiem płakała po domu,
A drugiém szczęściu przyszłemu się śmiała.
— Wielkie to szczęście — ojciec odpowiedział —
Wielkie to szczęście; lecz, panowie swaty,
Może Kunigas z ubogiego szydzi? —
— Nie — rzekł najstarszy Smerda Witolowy. —

Na dowód chęci dary wam przysyła.
Dobrém je sercem przyjmijcie od niego.
Jutro wóz zajdzie, jutro Keleweże
Córkę na zamek u Niemna powiezie,
I zięć wam za nią, jak chcecie, zapłaci. —

Ojciec i matka w zadumieniu stali,
Jakby im szczęście tak wielkie się śniło.
Już Witolowe swaty odjechali,
A oni jeszcze do siebie nie przyszli;
Lecz gdy zaczęto podarki wyjmować,
I drogie szaty, i sznury bursztynu,
Złote łańcuchy, i szuby bogate,
Oni, jak cudze, ostróżnie wznosili,
I jak na cudze, dziwiąc się, patrzali.
Dzień przeszedł w ciągłém zdumieniu i gwarze.
Romussa ciągle w świronku płakała.
Nadeszło jutro — drużki pieśni smutne
Nócić jéj, czesząc długi włos, zaczęły:


O mój ojcze drogi!
Moja matko miła!
Kto będzie mył nogi,
Które córka myła?

Kto łoże uściele?
Zgotuje wieczerzę?
Córkę obcy bierze,
Wiezie za mil wiele.


O ogniu domowy!
Kto ciebie rozpali?
Swaty przyjechali
Z ślubnemi namowy.

Kury! kury moje!
Kto wam ziarna rzuci,
Kiedy wasza pani
Do was już nie wróci?

Krówko moja biała!
Kto ciebie napoi?
Ty będziesz ryczała.
Niéma pani twojej!

Gdy tak śpiewali, na wozie złocistym,
Strojny bogato, wjechał na podwórek
Smerda Witola, jego Keleweże.
A w wozie białych cztéry konie było.
Ledwie woźnica utrzymał je w ręku.
Kiedy Romussę wsadziły dziewczęta,
I wóz, i konie, ruszyły z łoskotem,
Mignęły tylko i znikły wśród lasu.
Ledwie przez chwilę słychać turkot było.
Po chwili wszystko dokoła ucichło.
Rodzice, stojąc na progu, płakali;
A jedno drugie cieszyło jéj losem.
Tymczasem leciał piorunem woźnica.
Już do granicy zbliżał się Witola,
Ku niemu rycerz wyjechał na koniu,
W ręku miał żagiew, w drugiém kubek miodu,

Trzykroć wóz z ogniem obleciał dokoła,
Dał narzeczonéj miodu pokosztować,
I znikł z pochodnią na drodze zamkowéj.
Jadą; aż wreście na drogi zawrócie,
Gdzie las rozrzedniał, pole się rozlega,
Ujrzeli zamek, który światłem błyska,
I bucha kłęby czarnemi z dymników,
I gwarem zdala weselnym już gada;
Odbity jeszcze w Niemnowéj odnodze,
Dwakroć się dziwniéj Romussie zaświecił:
I hałas dwakroć zdawał jéj się sroższy.
Aż strach jéj serce dziewicze ucisnął,
I łzy się z oczu puściły gorące,
I, jakby domu i swoich żal było,
Głowę ku swojéj obróciła stronie,
Za rodzicami wzdychając Romussa.

Pod kopytami zatętnił podwórzec.
Zniknął woźnica. Dziewczynę porwali,
Wiedli do pięknéj zamkowéj komnaty,
Kędy się wielkie paliło ognisko.
Swalgoni w bieli, nócąc pieśń weselną,
Kobiety, starce i tłum wielki ludu,
Ściśnieni wgłębi, ciekawie patrzali.
Witol za stołem pokrytym obrusem
Siedział milczący, Romussę wiedziono,
I na kobierzec, na szyte wezgłowie,
Na postrzyżyny drużki posadziły.

Zdjęto ruciany wianek jéj dziewiczy,
I na ramiona spłynęły warkocze,
A z pod rzęs czarnych białe łzy upadły.
Drużki już smutną pieśń znowu nóciły:


Biedna, biedna dziewczyno!
Gdzie jest wianek twój?
Żegnałaś się z rodziną!
Z oczu twoich łzy płyną!
Nie wrócisz już do domu!
Ni pocieszać cię komu!
Teraz tutaj dom twój!

Biedna! Lepiéj ci było
W chacie z matką żyć.
Wszystko cię porzuciło.
Co było, jak nie było.
Teraz idziesz w niewolę,
Zaczynasz ciężką dolę,
Bo z mężem będziesz żyć!

O Romusso! płacz łzami!
Jest czego łzy lać.
Za twemi rodzicami,
Swobodą, wspomnieniami,
I za braćmi drogiemi,
I za Bogi twojemi,
Mąż ci łez nie da lać!


Potém podeszli rodzice przybrani
I przez obrączkę włosów nadpalili.
Składaną Bogóm ofiarę zbierali.

Miód i pieniądze na progu rzucili.
I znowu pieśni nócili. A Witol
Siedział za stołem, i na narzeczoną
Patrzał wpół smutku, wpół nadziei okiem.
Wiedli ją potém około ogniska,
I, zawiązawszy oczy, od drzwi do drzwi
Chodząc, u progów zboże i pieniądze
Starzy Swalgoni, śpiewając, sypali.
Potém najstarszy z weselnych kapłanów,
Róg miodu wziąwszy, połączył ich ręce;
A pijąc, do nich wołał: — Niech wam Bogi
Szczęście, dostatek dadzą, i potomstwo,
I długie lata w miłości i zgodzie! —

Od izby drugiéj rozwarto podwoje.
Tam na cisowym zgotowano stole
Ucztę weselną. Już starzy rodzice
Na młodą parę za stołem czekali.
Wśród pieśni tłum się do izby przeciskał.
Zasiedli młodzi; uderzono w rogi;
Piszczałki, trąby z śpiewem się ozwały;
A taneczników postrojonych koło
Wesołym skokiem okrążyło stoły.

Witol, przy pięknéj usiadłszy Romussie,
Choć czoło jasne, oblicze spokojne,
Chociaż miał szczęściem rozjaśnione oczy,

Wspomniał w téj chwili na zemstę Perkuna,
I mimowolnie czoło zaszło chmurą,
A oręż smutnie zabrzęczał u boku.

Grajtas się patrzał zwieszony nad gmachem,
Grajtas, co zemstą i gniewem oddychał.

Szumiała daléj weselna biesiada;
Krążyły rogi; pieśń ucztę stroiła,
Jak skroń dziewczyny stroi ruty wianek;
Starzy Swalgoni długie szczęścia lata
Wróżyli wnukóm ich wnuków przez wieki;
A Grajtas leciał pod stopy Perkuna,
Jęknął boleśnie, aż go pan usłyszał.
— Co ci jest? duchu! —
— Spójrz, ojcze, na ziemię!
Spójrz, ojcze, tylko! — nie będziesz mnie pytać.
Synowi Mildy zemstę poprzysiągłeś,
Mnie z nią zesłałeś słabego na ziemię.
Twoja się zemsta o niego rozbiła,
Jak kropla wody o skałę odwieczną.
Milda mu dała siłę niepożytą,
Kapłani mądrość, odwagę nadludzką.
Ja go nie mogę zwyciężyć, o panie!
A on na ziemi z twéj się zemsty śmieje.
Czemuż nie spuścisz na niego piorunu?
Ty grozisz tylko, a on się weseli;
Ty ducha za nim wysyłasz z swą zemstą,
On ślubowiny po nad Niemna brzegiem,

Ucztę wesołą, spokojnie obchodzi.
Wszędziem go ścigał, nigdziem nie zwyciężył.
I twój posłaniec pohańbione czoło
Nieraz milczący ukrył w czarnéj chmurze.
Mamże się poddać, przyznać mu zwycięztwo?
Daszże ty, ojcze, tak mu szydzić z siebie?
Ludzie powiedzą: — Perkun się zestarzał,
Nie umié nawet i pioruna rzucić. —
I lud odejdzie od twoich ołtarzy,
Innego Boga będzie sobie szukać.
Ojcze! dla czego, przysiągłszy na zemstę,
Jednemu człeku dajesz szydzić z siebie?
Tyś go swym palcem na zgubę naznaczył;
Bogi i duchy siły mu dodały —
Twój wyrok poszedł, jak dziecięce słowo,
Jak wiater, co się po wierzchołkach lasu,
Nie śmiejąc ruszyć gałęzi, kołysze.
Ojcze! pozwolisz, aby ród przeklęty
Z niego na twojéj ziemi się rozmnożył?
Czy nie masz więcéj piorunu w twém ręku?
Lepszego, niż ja, twojéj zemsty posła? —

Mówił, a lice Perkuna pałało,
I oczy jego, jak zarzewie krwawe,
Coraz błyszczały pod chmurną powieką;
Mówił, a ręka Boga się wznosiła
I drżała długo, aż z niéj piorun błysnął.
Warpelis łoskot po niebach roztoczył,

A w błyskawicy po nad Niemna brzegiem
Zajaśniał zamek Witola płomieniem:

Bo piorun upadł w nowożeńców parę,
I, świętym gmachy objąwszy pożarem,
Weselną ucztę w stos śmiertelny zmienił,








  1. Bóstwa i duchy, które napastowały kobiéty.
  2. Skromna.
  3. Przysłowie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.