Żywe grobowce/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Żywe grobowce
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Księgarni Polskiej B. Połonieckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Zdjęto nam kajdanki i zaprowadzono nas nadół do celi specjalnie przeznaczonej dla nowoprzybyłych.
Było już po północy. Usiedliśmy na żelaznych łóżkach, odpoczywając po ciężkiej podróży. Siedzieliśmy tak w milczeniu dobre pół godziny. Wreszcie odezwałem się pierwszy do towarzysza niedoli.
Muszę tu zaznaczyć, że Szofer był karany po raz pierwszy w życiu, a na „szlak“ dostał się jeszcze jako dziecko. Jednakże miał trochę szczęścia, — te sześć lat, to był pierwszy jego wyrok.
— Bracie, czego będziesz rozpaczał, — mówiłem do niego. — Tu będzie nam lepiej niż w Czerwoniaku. Ta cela nie jest stała, jutro nas stąd zabiorą. Posadzą nas w celi ogólnej. Będzie nam wesoło, nie martw się...
Widząc, że nie rusza się wcale, trąciłem go w ramię. Szofer płakał i szlochając odparł:
— Tobie wszędzie będzie dobrze. Masz adwokata, który dostarczy ci pożywienia, — ale ja daleko tu jestem od domu. Żona z dziećmi nie ma z czego żyć. Co było, adwokaci od niej zabrali. Znikąd nie mogę się spodziewać pomocy. A to wszystko przez ciebie! — wybuchnął. — Ucieczki i romansów ci się zachciało. Gdyby nie ty, pracowałbym tam dalej w ślusarni. Jeść i palić miałem co, żona także przychodziła raz na miesiąc, a tu kto do mnie przyjdzie? — zakończył z wyrzutem.
— Uspokój się bracie. Wiesz dobrze, że ja będę się dzielił z tobą ostatnim kawałkiem chleba, jaki otrzymam. Nie rozpaczaj, mówię ci, że tu będzie lepiej niż tam. Słyszałem nieraz od starych „wyjadaczy“, że tu jest dużo warsztatów. Ty pójdziesz na ślusarnię, a ja na piekarnię. Musimy sobie pomagać nawzajem, by tu nie „zakitować“. A może nam się uda stąd bryknąć? — szepnąłem mu do ucha.
— O tem możesz tu zapomnieć, to nie Czerwoniak, gdzie dozorca jest głupi. Tutaj są warszawskie cwaniaki. Znają się na różnych fortelach złodziejskich lepiej, niż ty.
— Głupstwo! Jakoś tam będzie. Zjemy po kawałku chleba i położymy się „kimać“. Chodź, pluń na wszystkie zmartwienia. „Dumał, nie dumał, cariom nie budiesz“ — zakończyłem, targając go za ramię, by wstał.
Szofer zbliżył się ze mną do zakratowanego okna, przez które światło elektryczne z podwórza słabo zaglądało do celi. Wyciągnęliśmy ze swoich zapasów po kawałku chleba i kiełbasy, której nam policjanci kupili po drodze z naszych depozytów pieniężnych. Po spożyciu napiliśmy się wody i każdy z osobna ułożył się z żalem na łóżku, jakby na wieczny spoczynek.
Mimo zmęczenia nie mogłem zasnąć. W głowie mi jeszcze szumiało od huku wagonów i głośnego sapania lokomotywy. Myślałem jakby we śnie o Elci i o tem, czy też adwokat dotrzyma naszej umowy. Leżałem tak zapatrzony w kraty okna. Do uszu moich doleciał z górnych cel urywany kaszel jakiegoś więźnia i gwizdki nawołujących się straży. Szofer wygadywał ze snu straszne rzeczy. Obudziłem go. Zerwał się krzycząc: „Nie mordujcie mnie, ja wszystko powiem!“ Uderzyłem go silnie ręką i tem doprowadziłem do przytomności.
Na jego krzyk zjawił się przy zakratowanych drzwiach dozorca. Przekręcił światło, patrzał przez kilka chwil i widząc, że śpimy, poszedł sobie, mrucząc coś pod nosem.
Wreszcie ponura cela poczęła z każdą chwilą się rozjaśniać i wkroczył poranek. Ubrałem się, gdyż i tak oka nie zmrużyłem. Ciekawie wyglądałem przez okno na dziedziniec więzienny, nie zbliżając się jednak zbytnio do okna, aby mnie straż nie zauważyła.
W więzieniu rozległ się dzwonek do wstawania. Szofer, obudzony przeze mnie, rozglądał się dobrą chwilę, zanim się zorjentował, gdzie się znajduje. Przyniesiono nam chleba i kawy. Szofer oglądał na wszystkie strony podaną porcję chleba i wybuchł płaczem. Porcja było o połowę mniejsza, niż w Czerwoniaku.
— Czego beczysz, idjoto? Masz tymczasem bochen chleba i kiełbasę w torbie, czego ty ryczysz? Z głodu nie zdechniesz, nie bój się, — wyrzuciłem ze złością, — zresztą kraść i rabować dobrze ci było, a siedzieć to ci się nie chce frajerze?
Począłem biegać po celi i zatopiłem się w gorzkich rozmyślaniach. Kto wie, jakie cierpienia i przeklęte życie mnie tu czeka. Złość moja wzrastała z każdą chwilą. Stanąłem zły przed Szoferem, który jeszcze cicho jęczał w kącie.
— Przestaniesz ty, ważny bandyto, jęczeć jak stara baba? Chciałbym, żeby cię teraz zobaczyli twoi „dylatorzy“, których ograbiłeś. W ściekaliby się, widząc, jakiem u złodziejom wi oddali pieniądze.
Szofer nic nie odpowiedział i robił swoje. Uderzyłem go z całej siły w twarz, aż wyciągnął się jak długi na asfalcie. Widząc, że i to nie skutkuje, oblałem go zimną wodą, To pomogło. Popatrzył na mnie tak, jakby dopiero co mnie spostrzegł, wstał, otarł sobie twarz i głupkowato wybałuszył oczy patrząc na mnie.
— Za co ty mnie biłeś? — odezwał się i niespodzianie rzucił się na mnie.
Pobiliśmy się nawet mocno. Ponieważ ja byłem silniejszy, widząc, że się jeszcze rzuca, trzymałem go na asfalcie przyciskając kolanami, aż zrezygnował z bójki.
— Puść już mnie! — wrzeszczał. — Już więcej nie będę.
Puściłem. Pomogłem mu odkurzyć się i jakgdyby nigdy nic za chwilę podaliśmy sobie ręce i usiedliśmy wspólnie do śniadania.
Jeden drugiego zrozumiał doskonale. Musieliśmy wyładować żółć, która w nas zbierała. To było właśnie powodem bójki.
Zaraz po śniadaniu przyniesiono nam dwa pęczki witek. Dozorca rozkazał nam je oczyścić i zwrócić gotowe przed kolacją. Chcąc nie chcąc, zabraliśmy się do pracy.
Przy obiedzie Szofer trochę się rozruszał i powoli odzyskiwał równowagę.
— Jak myślisz, — zwrócił się do mnie. — Przebiorą nas dzisiaj, czy nie? Ale psiakrew, — zaklął spluwając przed siebie, — marne obiady dają, sama „wacha“. Człowiek będzie po niej głodny jak pies.
— Tu na „rozbiwce“ taka „wacha“, ale w celach ogólnych z pewnością lepiej dają wcinać, — pocieszałem go.
W tem usłyszeliśmy kroki zbliżające się do naszych drzwi.
— Baczność!
Nie ruszyliśmy się z miejsca.
— Baczność! — ryknął nam nad uchem dozorca, który już stał przy nas.
Szofer odskoczył przerażony.
Dozorca zrozumiał widać, że trafił na nowicjuszów, którzy nie znają mokotowskiej komendy; ujął Szofera za ucho i postawił przy ścianie. Mnie także rozkazał tam stanąć. Potem począł nam tłumaczyć, jak się mamy zachowywać.
— Jak się nazywacie?
Podaliśmy imiona i nazwiska, które spisał na kartce.
— Wyroki jakie macie?
— Po sześć lat, panie dozorco.
— Wspólnicy jesteście, co?
— Tak jest, proszę pana.
— Dobrze, dobrze. Teraz będzie po waszej spółce. My was rozłączymy. A teraz słuchajcie co wam powiem. Tu jest Mokotów i Warszawa, więc u nas są inne porządki, jak tam u w as na prowincji. Pamiętajcie: zawsze, gdy zwierzchnik wchodzi do celi, — tu wskazał palcem na siebie — i krzyknie: baczność! musicie momentalnie stanąć przy oknie i zameldować się: Panie oddziałowy, ja więzień karny X... skazany na sześć lat więzienia za kradzież. Zrozumiano?
— Tak jest, proszę pana, — odparł Szofer.
— Więc powtórz, — rozkazał dozorca.
Szofer powtórzył aż dwa razy, na co ja się uśmiechnąłem.
— Czego ty się tak śmiejesz, — zwrócił się dozorca do mnie. — Powtórz i ty, kiedyś taki mądry.
Chcąc nie chcąc i ja powtórzyłem.
— Trochę nie tak, — rzekł poważnie, — ale nauczysz się. Więc pamiętajcie: kiedy wejdzie do celi pan inspektor, albo sam pan naczelnik, trzeba ich tytułować. Pamiętajcie, bo w przeciwnym razie pójdziecie tam, gdzie much niema. — Pogroził przytem palcem.
Szofer przybladł trochę, a dozorca widząc to, stał się trochę łagodniejszy.
— No, no, nie bój się, nie jest tak źle, sprawuj się tylko dobrze, to włos ci z głowy nie spadnie.
— Tylko cała głowa, panie dozorco.
Dozorca popatrzył na mnie uważnie i zapytał:
— Ty już pewnie nie pierwszy raz w więzieniu, co?
— Pierwszy raz, panie dozorco, — odparłem.
— Nie trajluj. Jak tylko spojrzę, wiem z kim mam do czynienia. Ja już 25 lat służę po więzieniach i poznaję dobrze moich wychowanków. Skąd przyjechaliście?
— Z prowincji, z miasta Łomży, — odparł Szofer.
— Dużo wam jeszcze pozostało do odbycia kary?
— Trzy lata z miesiącami, — odparłem.
Dozorca lekceważąco machnął ręką i odparł:
— Na te parę tygodni opłacało się tu przyjeżdżać? Tylko kłopot z wami, zawracanie głowy i nic więcej. Na drugi raz, jak tu przyjdziesz, — zwrócił się do Szofera, — postaraj się przynieść z „piętnachę“, to rozumiem. Zrobię cię wtedy korytarzowym. Wziąłbym cię i teraz — widać spodobał mu się, gdyż był silnej budowy, — ale stanowczo masz zamało do siedzenia; żeby choć „dychę“ lat...
Po tym potoku słów wykręcił się na obcasie i wyszedł z celi, trzaskając drzwiami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.