Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.
ŚMIERĆ.

Świeża, wesoła minka Róży Pompon, zawsze powabnej, pomimo dziwnie krzyczącego ubioru, a nadewszystko pomimo śmiesznego zachowania się w podobnym teatrze, bardzo lekkomyślnego i bardziej, niż poufałego względem pięknego Indjanina, który jej towarzyszył, wywołały ogólne zdziwienie; w tej bowiem właśnie chwili Róża Pompon, przy swej bezczelności, powodując się tylko kokieterią, przyłożyła znowu pod nos Dżalmie bukiet róż do powąchania Lecz książę, na widok pejzażu, który mu przypominał rodzinny kraj, zamiast okazać się czułym na tę nową zaczepkę, pozostał przez kilka minut zamyślony, wlepiwszy wzrok w scenę. Siedząca wprost naprzeciwko loży pani Morinval, spostrzegła niebawem te nowo-przybyłe osoby, a nadewszystko osobliwą kokieterję Róży Pompon; dlatego młoda margrabina, nachyliwszy się do panny Cardorille, rzekła z uśmiechem:
— Najciekawszych rzeczy nie szukaj na scenie... spojrzyj tylko prosto, naprzeciwko nas.
— Naprzeciwko nas? — powtórzyła od niechcenia Adrjanna.
I obróciwszy się do pani Morinval, przez ciekawość rzuciła okiem we wskazaną stronę.
Spojrzała...
Osłupiała, zbladła jak trup... instynktem powodowana, przymrużyła oczy na chwilę, aby nie patrzeć i nie widzieć... podobnie jak odpycha się ostrze, które już zraniło i grozi nam jeszcze...
— Dżalma jest tu z tą kobietą... a odebrał mój list, — pomyślała sobie — mój list... z którego wyczytać mógł szczęście, jakie go czekało.
Adrjanna pomyślała sobie jeszcze: — Rodin prawdę mi mówił.
Tak więc panna Cardoville ze szczytu najwyższego szczęścia strącona została w otchłań najstraszliwszych udręczeń, w przeciągu jednej sekundy... gdyż ledwie sekunda czasu upłynęła, nim odpowiedziała pani Morival.
— Cóż więc jest tak ciekawego nawprost nas, moja Juljo?
— Jakto? moja kochana, nie widzisz tego Indjanina, co wszedł do tej loży na przedsceniu... patrzno... zupełnie wprost nas?
— Ach! to prawda... widzę... widzę ich — odpowiedziała Adrjanna spokojnie.
Dżalma, aż do owej chwili zajęty przypatrywaniem się dekoracji, która mu przypominała jego rodzinny kraj, nie zważał na zaczepki Róży Pompon i nie spostrzegł jeszcze Adrjanny.
— Ach! ach! — mówiła Róża Pompon, kręcąc się na przodzie loży i lornetując pannę Cardoville, — to mi dopiero piękność... rzadka piękność... kobieta, jak anioł, z włosami rudemi, ale dziwnie pięknie rudemi, przyznać jej trzeba... Patrz-że, Śliczny Książę!
To mówiąc, uderzyła lekko w ramię Dżalmę, który na te słowa wzdrygnął się i spostrzegł pannę Cardoville. Lubo go już prawie przygotowano do tego spotkania, książę jednak tak gwałtownie został odurzony, iż chciał wstać; lecz wtem uczuł silnie wspartą na ramieniu rękę Faryngei, który, siedząc za nim, zawołał prędko cichym głosem po indyjsku:
— Bądź tylko cierpliwy... a ujrzysz tę kobietę u swych stóp... Widzisz, jak zbladła i znowu zaczerwieniła się z zawiści... Nie bądźże słabym... bo inaczej wszystko będzie stracone.
— Otóż masz ich znowu z ich śmiesznym językiem! — rzekła Róża Pompon, obróciwszy się do Faryngei.
— Mówię panu o pani — rzekł metys. — Idzie o niespodziankę, którą dla pani zachowuję.
— Niespodziankę... a to co innego. A więc prędzej, słyszysz, Piękny Książę?...
— Serce mi pęka... — rzekł Dżalma pocichu do Faryngei, ciągle po indyjsku.
— A jutro skakać będzie z radości i miłości, — odrzekł metys. — Pogardą tylko podbić sobie można dumną kobietę. Jutro... mówię ci, drżąca i zawstydzona, stanie przed tobą i prosić cię będzie. — Jutro... nienawidzieć mnie będzie... do śmierci — odpowiedział z boleścią książę.
— Tak... jeżeli teraz ujrzy cię słabym... lękliwym... Już teraz nie wypada się cofać... Zajrzyj jej teraz śmiało w oczy, a potem weź bukiet od tej dziewczyny i przyłóż go do swych ust... A natychmiast zobaczysz, jak ta dumna kobieta będzie się rumieniła, będzie bladła, jak to niedawno widać na niej było; a wtedy uwierzysz mi Dżalma, w rozpaczy zmuszony próbować wszystkich środków, idąc mimowolnie za szatańskiemi radami przewrotnego Faryngei, śmiało patrzył przez chwilę na pannę Cardoville. Na tak oburzające naigrawanie, panna Cardoville nie mogła się wstrzymać od widocznego poruszenia.
— Masz ją, już teraz twoja... — rzekł mu metys — widzisz, książę, jak zadrżała... z zazdrości; już twoja; bądź tylko cierpliwy! a niebawem przekładać cię będzie nad młodzieńca, który za nią siedzi... gdyż jego to... dotąd kochała.
I metys, jakgdyby odgadując oburzenie złości i nienawiści, jakie wzbudzić miało to odkrycie w sercu księcia, dodał żywo:
— Tylko bądź spokojny... nie zważaj na nią... Bądź pewnym, że, teraz ten młodzieniec nienawidzieć cię będzie musiał.
— Co ty mu powiadasz takiego, co go tak drażni? — rzekła Róża Pompon do Faryngei, udając zadąsaną; potem, odwróciwszy się do Dżalmy: — No, Piękny Książę, jak mówią w czarnoksięskich powieściach, oddaj mi mój bukiet. Miałeś go u swych ust, bierze mię chętka zjeść go...
I dodała pocichu, wzdychając i czule spoglądając na Dżalmę:
— Ten potwór Nini Moulin nie zwodził mnie... Wszystko to bardzo skromnie, uczciwie... w tym tylko i względzie nie mam sobie nic do zarzucenia.
I białemi ząbkami ukąsiła koniec różowego palca prawej ręki, z której zdjęła rękawiczkę.
Czy trzeba jeszcze mówić, że list Adrjanny nie był oddany księciu?
W tej chwili wszystkie oczy zwróciły się ciekawie ku jaskini po lewej stronie teatru, poniżej loży panny Cardoville; wszyscy niecierpliwie wyglądali aktorów walki...
Straszny ryk rozjątrzonego zwierzęcia z podziemia, do którego otwór milknął w sztucznemi, łatwo usunąć się mogącemi krzakami. Na ten ryk Anglik powstał ze swej małej loży i żywo zatarł ręce, a jego wielkie, zielone, wytrzeszczone oczy, nie opuszczały wejścia do jaskini.
Usłyszawszy ten straszny ryk, Dżalma także zadrżał, pomimo podniety miłości i zawiści, które nim miotały. Widok lasu, ryk rysia, sprawiły na nim głębokie wrażenie, budząc w nim znowu pamięć jego rodzinnego kraju i owych srogich walk, które, równie, jak wojna, mają swój straszny urok. Wkrótce ponure warczenie, jak odległy łoskot grzmotu, niemal zagłuszyło chrapliwe zgrzytanie rysia; lew i tygrys, Judasz i Kain, odpowiadali mu z głębi teatru, gdzie były ich klatki... Na ten przerażający koncert, który tyle razy obijał się o uszy Dżalmy w puszczach indyjskich, gdy stawał obozem na polowaniu lub wojnie, zawrzała krew w żyłach młodego księcia, oczy jego zaiskrzyły się dzikim zapałem. Nie było już wtedy dla niego teatru, spektatorów, ni Adrjanny; był on w lesie swego kraju... czuł przed sobą tygrysa...
— Otóż go macie!... otóż jest! — dał się słyszeć szmer między widzami.
Morok ukazał się w głębi teatru...
Ciekawość opanowała widzów, wszystkie oczy zwrócone były na jaskinię.
Wtem czarny ryś odsunąwszy szerokie krzaki, swemi szerokiemi piersiami, nagle się pokazał; napół otworzywszy czerwoną paszczę... przeraźliwie ryknął, pokazując dwa rzędy strasznych kłów.
Miał na sobie dwa potężne żelazne łańcuchy i żelazną obrożę ze sprężyną, ale, ponieważ i łańcuchy i obroża były czarno pomalowane, dojrzeć ich nie było można... złudzenie było zupełne... zdawało się, że ten drapieżny zwierz był całkiem swobodny w swej jaskini.
— Moje panie, — rzekł nagle margrabia — patrzcie-no na tych Indjan... w jakiem oni są uniesieniu.
W rzeczy samej, na widok rysia, dziki zapał Dżalmy doszedł do najwyższego stopnia... jego oczy iskrzyły się, wierzchnia warga wywijała się konwulsyjnie i nadawała mu wyraz zwierzęcej dzikości. Faryngea również, oparty łokciami o brzeg loży, gwałtownie był wzruszony widokiem tego przypadkowego spotkania, ale z innej przyczyny.
— Ten czarny ryś, tak rzadki w swym gatunku, — myślał sobie, — którego widzę tu w Paryżu, w teatrze, musi być tym samym, którego Malajczyk (thug, czyli dusiciel, co utatuował Dżalmę w Jawie, gdy spał) zabrał malutkiego z gniazda i sprzedał europejskiemu kapitanowi... Potęga Bohwanji jest wszędzie — dodał thug, zanurzony w swym krwawym zabobonie.
— Adrjanno... — ozwała się nagle margrabina — oto teraz pogromca zwierząt blisko nas... patrz, jakie widać przerażenie w jego twarzy?...
— W rzeczy samej, — dodał margrabia przekonywającym tonem, — okropnie zbladł... mówią, że, gdyby na chwilę stracił spokojną przytomność umysłu, na największe wystawiłby się niebezpieczeństwo.
— Ach! to byłoby okropne! — zawołała margrabina do Adrjanny — gdyby miał być raniony...
— Alboż to od każdego zranienia umierać trzeba... — odpowiedziała Adrjanna tak obojętnym tonem, iż młoda mężatka spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Ach, moja kochana, mówisz okrutne rzeczy!
— Cóż chcesz? taka atmosfera otacza nas i działa na mnie.
— Patrzcie... patrzcie... pogromca zwierząt wypuścił strzałę na rysia! — rzekł nagle margrabia, — a potem dopiero rozpocznie walkę.
Morok w tej chwili założył strzałę na łuk, przykląkł za łomem skały... mierzył długo... grot świsnął i zniknął w głębi jaskini, do której schronił się ryś, pokazawszy na chwilę swój groźny łeb. Zaledwie strzała zniknęła, kiedy Śmierć umyślnie podrażniona przez niewidzialnego Goljata, ryknęła rozjątrzona, jakgdyby ją ugodził wymierzony cios...
Pantomina Moroka była tak wyrazista, udał tak naturalnie radość, że trafił drapieżne zwierzę, iż rzęsiste oklaski zabrzmiały w całej sali... Wtedy, odrzuciwszy daleko od siebie łuk, wydobył puginał z za pasa, wziął w zęby i zaczął czołgać się, jakgdyby chciał zajść zranione zwierzę w legowisku.
Żeby lepiej jeszcze udało się złudzenie, ukryty Goljat uderzył znowu Śmierć żelaznym prętem, a ta, rozdrażniona, znowu odezwała się okropnym rykiem.
Pantomima Moroka stawała się tem bardziej przerażająca, że, czołgając się, zbliżał się do loży Anglika... Pogromca zwierząt nie mógł oderwać wzroku od wielkich, zielonych oczu tego człowieka; każde poruszenie, jakie czynił czołgając się, było skutkiem magnetycznego wstrząśnienia, jakie w nim wywoływał uparty wzrok Anglika.
Głębokie milczenie, panujące w sali, przerwały okrzyki uniesienia, ryki rysia i odległe, straszne warczenie lwa i tygrysa.
Anglik, prawie wychylony za lożę, z otwartemi ustami od uśmiechu, wytrzeszczywszy wielkie oczy, zdawał się ledwo dech łapać z niespokojnej ciekawości. Chwila była stanowcza.
Nagle Morok krzyknął przeraźliwym, dzikim głosem, rzucając się na Śmierć, która na krzyk odpowiedziała strasznym rykiem, rzucając się na swego pana z taką zapalczywością, iż Adrjanna, przelękniona, sądząc, że już zginął ten człowiek, w tył odskoczyła, zakrywając sobie twarz rękami... Bukiet wyślizgnął się jej z rąk, upadł na scenę i potoczył się do jaskini, gdzie Morok walczył z rysiem. Szybki jak błyskawica, zwinny i rzutki jak tygrys, powodując się uniesieniem miłości i dzikim zapałem, jaki wzbudził w nim ryk rysia, Dżalma jednym skokiem już był na scenie, dobył puginału i rzucił się do jaskini po bukiet Adrjanny. W tej właśnie chwili ranny Morok przerażającym głosem wzywał ratunku... Ryś, bardziej jeszcze rozjuszony na widok Dżalmy, targnął się szalenie dla zerwania łańcucha; gdy mu się to nie udało, wspiął się na tylne łapy, chcąc pochwycić Dżalmę, którego wtedy mógł właśnie dosięgnąć swemi strasznemi szponami. Schylić się na kolana, utopić mu podwakroć puginał w brzuchu było dziełem jednej chwili. Takim sposobem Dżalma uchronił się od niechybnej śmierci. Ryś ryknął przeraźliwie, upadając całem ciałem na księcia... przez sekundę, gdy trwał jego okropny skon, widać było tylko pomieszaną, konwulsyjnie drgającą masę Czarnych członków i krwią zbroczonych białych sukien... nareszcie podniósł się Dżalma, zbladły, skrwawiony i raniony, a stanąwszy, wsparł nogę na trupie rysia... i trzymając w ręku bukiet Adrjanny, rzucił na nią wzrok pełen, bezgranicznej miłości.
Wtedy i Adrjanina uczuła opuszczające ją siły, gdyż nadludzka tylko odwaga dodała jej mocy, by pozostać świadkiem tego przerażającego widowiska.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.