Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.
PRZED WIDOWISKIEM.

Ogromna sala teatru Bramy Św. Marcina napełniona była ciekawą publicznością.
Morok kończył właśnie ubieranie się w garderobie. Ciemny ubiór nadawał pogromcy zwierząt jakąś groźną postać, żółtawa gęsta broda szeroko spadała mu na piersi, a czerwoną krymkę otoczył poważnie długą sztuką białego muślinu. Bigot w Niemczech, komedjant w Paryżu, Morok umiał równie dobrze jak jego protektorowie zastosować się do okoliczności.
W kącie garderoby siedział, patrząc z głupowatym podziwem na pogromcę Jakób Rennepont, Leżynago. Od dnia, w którym pożar zniszczył fabrykę pana Hardy, Jakób nie oddalił się ani na chwilę od Moroka, spędzając noce na hulankach, które nie szkodziły żelaznemu organizmowi pogromcy zwierząt. Przeciwnie, w twarzy Jakóba spostrzegać już było można wielką zmianę; jego wklęsłe policzki, jego marmurowa bladość, jego przyćmiony, częstokroć jakby obłąkany, to znów przytłumionym ogniem pałający wzrok, dowodziły skutków rozpusty.
Napatrzywszy się przez jakiś czas z głupowatym podziwem na Moroka, rzekł Jakób:
— Niech będzie co chce, ale to twoje rzemiosło jest pyszne... (tykali się już), i przyznam ci, iż możesz się pochlubić, że w tej chwili ledwo jest na całym świecie dwóch takich jak ty ludzi... a to rzecz bardzo pochlebna... Szkoda tylko, że nie poprzestajesz na tem pięknem rzemiośle.
— Cóż ty chcesz powiedzieć?
— A ten spisek, na koszt którego fetujesz mnie po całych dniach i nocach?
— To zagrzewa... Czy ci żal, masz krzywdę może?
— Nie, bynajmniej! — rzekł Jakób, — a cóżbym robił? Spalony gorzałką, choćbym chciał pracować, brakłoby mi sił... nie mam ja, jak ty, marmurowej głowy i żelaznego ciała... ale usmolić się prochem zamiast smolić się — czem innem... na to byłbym gotów, do takiego tylko dzieła zdatny jestem... a wreszcie... to nie dopuszcza mi myśleć..
— O czem?
— Wiesz dobrze.... że gdy myślę... o jednej tylko rzeczy zwykle myślę... — rzekł Jakób ponuro.
— O Bachantce? jeszcze o Bachantce? — rzekł Morok ze wzgardą.
— Zawsze trochę; gdybym wcale o niej nie myślał, wtedy już chyba nie żyłbym... albo jużbym był bez żadnego czucia... szatanie.
— Nigdy nie byłeś zdrowszy i nigdy nie byłeś dowcipniejszy... — głupcze! — odpowiedział Morok obwiązując swój zawój.
Rozmowa została przerwana...
Goljat wszedł z pośpiechem. Ogrom wzrostu tego olbrzyma powiększył się jeszcze barczystością; potężne jego członki, poobciągane żyłami jak postronkami, wystawały pod cielistym trykotem.
— Pocóżeś tu wpadł jak burza? — rzekł Morok.
— Oho! jest tam inna burza w sali; zaczynają niecierpliwić się i krzyczą jak opętani; ale gdyby to na tem się skończyło.
— No! icóż więcej jeszcze?
— Śmierć nie będzie mogła grać tego wieczora...
Morok obrócił się nagle prawie niespokojny.
— Dlaczegóż-to? zawołał.
— Dopiero co oglądałem ją... leży jakby przylepiona w głębi swej loży... uszy tak do głowy przytuliła, jakby je kto poobcinał... Wiesz przecie, co to znaczy.
— Czy to wszystko? — rzekł Morok, obracając się do zwierciadła dla ukończenia ubioru głowy.
— I tak już dosyć, bo ona jest w wściekłym napadzie! Od czasu owej nocy, kiedy w Niemczech zadławiła owego białego konia, nie widziałem, żeby miała tak drapieżną minę, ślepia błyszczą jej jak świece.
— A więc trzeba jej włożyć na szyję jej piękny kołnierzyk!
— Tak, obrożę ze sprężyną.
— Ale to nie wszystko jeszcze... — dodał zasępiony Goljat.
— No cóż jeszcze?...
— Ten Anglik jest tutaj!
Morok zadrżał; opuścił ręce.
Jakób zadziwił się bladością pogromcy zwierząt.
— Anglik?... jest?... widziałeś go, — zawołał Morok do Goljata — pewien jesteś?
— Patrzyłem otworem w kurtynie i spostrzegłem go w małej lóźce prawie nad sceną: chce przypatrzyć się rzeczom zbliska; łatwo go poznać po kliniastem czole, po dużym nosie i po wyniosłem czole.
Morok wzdrygnął się znowu.
Człowiek ten, zwykle nieczuły, jak dzikie zwierzę, coraz bardziej trwożył się. Jakób zapytał:
— Cóż to za Anglik?
— Nie odstępował on mnie, zacząwszy od Strasburga, gdzie mnie pierwszy raz spotkał, — odpowiedział Morok, — odprawiał podróż małemi stacjami, podobnie jak ja, własnemi końmi, zatrzymywał się wszędzie, gdzie ja się zatrzymywałem, aby być na każdem mem widowisku.
Na dwa dni przed przybyciem do Paryża opuścił mnie... myślałem, że się go już pozbyłem! — dodał Morok westchnąwszy.
— Pozbyłem... cóż to znaczy, dlaczego tak mówisz... — rzekł Jakób zdziwiony, — o tak korzystnej okoliczności, o podobnym wielbicielu.
— Tak, — odrzekł Morok, coraz bardziej ponury, zmartwiony, — ten djabeł... założył się o ogromną sumę, że ja będę pożarty w jego obecności podczas widowiska... ma nadzieję, że wygra zakład... dlatego nigdy mnie nie opuszcza.
Myśl Anglika wydawała się Jakóbowi tak zabawną, iż pierwszy raz oddawna śmiał się do rozpuku.
— Ależ, głupcze, zastanów się tylko. — zawołał Morok — to nie jest wcale zabawne! ponieważ zmuszony jestem śledzić bezustannie najmniejsze poruszenia zwierząt, gdy wspomnę, że tam dwoje oczu, zawsze we mnie wlepione... czekają, rychło najmniejsze moje roztargnienie odda mnie na pastwę tych zwierząt...
— Teraz pojmuję, — rzekł Jakób, i także wzdrygnął się. — To przeraża.
— Jeżeli pan nie będziesz zważał, że Śmierć ma uszy przytulone do głowy, — rzekł grubjańsko Goljat — i uprzesz się koniecznie... to mówię ci, że Anglik wygra zakład tego wieczora.
— Pójdziesz mi precz, bydlę... nie zawracaj mi głowy twemi głupiemi przepowiedniami! — zawołał Morok — idź lepiej i przygotuj kołnierz dla Śmierci.
— Ale, — rzekł Leżynago, — czemu nie ogłaszasz, że ryś chory dzisiaj.
Morok ruszył ramionami:
— Czy słyszałeś kiedy, jaka jest rozkosz gracza, gdy stawia na kartę całe swoje szczęście, swoje życie? Otóż i ja w tych codziennych widowiskach mam drażliwą rozkosz w gardzeniu śmiercią w obecności drżącej, lękającej się o moją śmiałość publiczności... Wreszcie, nawet w przestrachu, jakiego mnie nabawia ten Anglik, znajduję częstokroć, mimowolnie, jakąś straszną zachętę.
Wszedł reżyser.
— Czy już można zadzwonić, panie Morok? — zapytał. — Uwertura trwać będzie dziesięć minut tylko.
— Zadzwoń pan! — rzekł Morok.
— Komisarz policji już powtórnie obejrzał podwójny łańcuch, przeznaczony dla rysia, i hak z kółkiem, wśrubowany w posadzkę, na dnie jaskini; wszystko uznano za bezpieczne.
— Tak... bezpieczne... ale nie dla mnie... — mruknął pod nosem pogromca zwierząt.
— A więc, panie Morok, można zadzwonić?
— Można... — odpowiedział Morok.
Zwykły, potrójny głos dzwonka słyszeć się dał uroczyście, rozpoczęto uwerturę.
Sala wewnątrz przedstawiała widok nader ożywiony. Oprócz dwóch lóż przed sceną, wszystkie miejsca były zajęte.
Podniesiono kurtynę.
Przedscenie na parterze, po lewej stronie widzów, przedzielone było na dwie loże; w jednej znajdowało się kilka osób. Drugą połowę, bliższą teatru, zajmował Anglik, ów dziwak i amator zakładów, co tyle wzbudzał przestrachu w Moroku.
Nad ciemną lożą Anglika, znajdowali się na przedsceniu pierwszego piętra państwo Morinval i panna Cardoyille. Ta ostatnia trzymała w ręku wielki bukiet z najpiękniejszych kwiatów indyjskich: stefanotys, gardenia, mieszały biały matowy kolor z purpurową barwą jawańskiego hybisku i amarylli.
Przedscenie pierwszego piętra, po prawej stronie od widzów, naprzeciw loży Adrjanny, do owego czasu jeszcze było próżne.
Nagle drzwi tej loży otworzyły się. — Wszedł do niej mężczyzna mogący mieć około czterdziestu lat, o czarno-miedzianej cerze; odziany po indyjsku w długą suknię jedwabną, koloru pomarańczowego, przepasany zielonym pasem, na głowie miał mały biały zawój; ustawiwszy dwa krzesła na przodzie loży i popatrzywszy przez chwilkę to w tę, to w ową stronę, wzdrygnął się, czarne jego oczy zaiskrzyły się, i prędko wyszedł. Mężczyzną tym był Faryngea.
Wzmocniła się jeszcze uwaga publiczności, gdy ujrzała wchodzącego do loży, z której wyszedł Faryngea młodzieńca rzadkiej piękności, również odzianego po indyjsku, w długą suknię z białego kaszmiru z szerokiemi rękawami, a na głowie w zawój szkarłatny w złote pasy, takiegoż koloru pas, za którym błyszczał drogimi kamieniami wysadzony puginał... Młodzieńcem tym był Dżalma.
Wreszcie weszła jeszcze jedna osoba.
Osobą tą była ładna, młoda blondynka, ubrana raczej okazale, niż gustownie. Dwie wielkie kokardy, z wstążek wiśniowego koloru, po obu bokach włosów blond, otaczały śliczną, milutką twarzyczkę. Czytelnicy nasi poznali zapewne Różę Pompon. Miała białe, długie rękawiczki, śmiesznie obciążone bransoletkami. Zamiast naśladować poważny ruch Dżalmy, Róża Pompon raczej wbiegła, niż weszła do loży, posunęła z hałasem krzesło, pokręciła się, zanim usiadła, dla rozłożenia pięknej sukni, potem podała zalotnie bukiet róż do powąchania Dżalmie. Faryngea wszedł znowu, przymknął drzwi loży i usiadł w tyle, za księciem.
Adrjanna, nie spostrzegła księcia i jego towarzyszki zajęta oglądaniem sceny, przedstawiającej las indyjski.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.