Żyd: obrazy współczesne/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jakób siedział nazajutrz znowu nad Bar Majmonem, do którego często zaglądał, gdy mu służący (nowy już, bo pierwszy choć ze łzami odprawił się z powodu matki) oznajmił gościa.
Przyniesiony bilet, wyciśnięte krzywo nazwisko na glansowanéj karteczce widocznie w najtańszym jakimś zakładzie, z razu nic nie powiedziało; nie mógł sobie go Jakób przypomnieć.
— Dawid Seebach? Cóż to za Dawid? nie znam tu żadnego Dawida!...
Bądź co bądź, domyślając się współwyznawcy, Jakób wpuścić kazał.
Zmarszczyła mu się brew gdy w nadchodzącym postrzegł Dawida syna, poznanego w owém miasteczku przy szabasowym stole ojca. Ten półcywilizowany współziomek ukazał się w ubiorze przesadnie eleganckim widocznie gdzieś tanio dobranym, z laseczką w ręku i uśmiechem na ustach.
Od czasu zbliżenia się do Liji, i wiadomość o niegodném z nią obejściu tego człowieka, krew się w Jakóbie na samo jego wspomnienie burzyła, nie miał wszakże prawa dać mu poznać że wiedział o téj haniebnéj historyi, i nie miał powodu jawnego obejścia się z nim niegrzecznie.
Zmięszany, zimno, bardzo zimno, powitał go zdala nie podając mu ręki i wskazując tylko krzesło.
Dawid poznał łatwo że nie był miłym gościem, ale tém poufaléj rozsiadł się w krześle, laskę włożył w usta, poprawił w oku szkiełko i począł powoli:
— Zdziwicie się zapewne, spotykając mnie tutaj... zostało wam wrażenie nieprzyjemne z ostatnich odwiedzin u nas, dla tego żeśmy, nie rozmyśliwszy się naówczas, odmówili pomocy temu biednemu emigrantowi... ale...
— Wcale o to urazy nie mam, każdy postępuje wedle swych przekonań.
— No tak, jest recht, rzekł Dawid, ale ja potém się długo rozmyślałem, patrzałem, starałem się ten interes poznać głębiéj. Ja wam powiem szczerze że wy mieliście racyą, a my nie mieliśmy racyi.
Wyrzekł to coraz głos podnosząc, tryumfująco, i spojrzał na Jakóba pewien skutku, ale Jakób słuchał zimny, ani go to zdziwiło, ani poruszyło.
— No tak, dodał gość, tak... wy mieliście racyą, my powinniśmy iść z krajem, my musimy być Polakami. My już tak uradziliśmy z ojcem... on sobie zostanie po staremu z Moskalami, ma swoje stosunki, jest dobrze z jenerałami, z urzędnikami — a ja pójdę na polską, stronę.
Jakób milczał.
— Jak się wam podoba! rzekł po chwili.
— No, toć i wy przecie z nimi trzymacie? spytał Dawid.
— Ja jestem Polak, ale nie trzymam z nimi, odezwał się Jakób.
— No, to i ja tak samo... Ja wam powiem po szczerości: Ja już się z nimi z wąchałem... bywam u nich na zjazdach, na jarmarkach, poznałem samych tych starszych co to wszystko prowadzą... ja im będę pomagać.
Widząc że Jakób jeszcze milczy, Dawid począł coraz goręcéj:
— To jest interes... i dobry interes... ja już mój majątek wyniosłem cały za granicę, złapać mnie Moskale nie złapią, naostatek, gdyby i tak, na to ojciec żeby mnie ratował. Ale nie! nie! tego nie będzie... chowaj Boże... A tu jest gruby interes. Oni będą mieć pieniądze, muszą sprowadzić z zagranicy broń... można na tém dużo zarobić.
Jakób oburzony porwał się z krzesła.
— To są rzeczy do których się ja nie mięszam, rzekł żywo — wybaczcie.
— Dla czego? wszak mówicie że jesteście Polakiem, a ganiliście że my nimi nie chcieliśmy być?
— Słuchaj, mój panie Dawidzie, ale ja nie byłem Polakiem dla zarobku, ani dla rachuby, ani ze strachu, ale z przekonania.
— A! a! zawołał śmiejąc się Dawid, ja jestem teraz także taki wielki patryota... z całéj duszy! ja śpiewam: Boże coś Polskę! a wa! Otóż myślałem że wy mnie w tym interesie pomódz zechcecie. Powiem całą prawdę, oni mnie jeszcze nie zupełnie wierzą, bo ja do nich świeżo przystałem. Myślałem sobie jak was wezmę do spółki, będzie dobrze... Ja od was nie chcę ani grosza kapitału, tylko imienia waszego, a zysk... ja wolę wam dać trzecią część zysku, jak takiemu Karfunklowi... albo...
Zamilkł postrzegłszy dopiero że Jakób wrzał cały... i porywał za dzwonek.
Służący wpadł przestraszony.
— Widzisz tego pana! zawołał.
— A widzę, rzekł służący zdumiony.
— Jeźli tu przyjdzie raz drugi, to go za drzwi wyrzucisz!
Dawid rozpłomieniony, zaperzony ale przelękły nieco zerwał się z krzesełka. Nicby go była może ta scena nie obeszła, gdyby świadkiem jéj nie był służący, który stał uśmiechając się z otwartemi usty, nie wiedząc jeszcze czy mu wypada zaraz spełnić rozkaz pański, czy się wstrzymać do drugiego razu.
— Słysz Waćpan! słysz! odwracając się od progu do Jakóba krzyknął zakrztusiwszy się ze złości Dawid, ja mam wasze życie w ręku! ja się pomszczę! ja tego nie daruję!!
I wściekły wyleciał z pokoju.
Zimnym potem oblany Jakób upadł na krzesełko, czując się chorym i byłby tak pozostał nie wiem jak długo bezwładnym i znękanym, gdyby w tejże chwili nie nadbiegła służąca ze Śto. Jurskiéj ulicy od Liji z naglącą prośbą, aby natychmiast do niéj przychodził. Domyślając się że i tam z Dawidem spotkać się może, Jakób co prędzéj porwał za kapelusz, zbiegł, chwycił pierwszą dorożkę jaką spotkał i nie zważając już na nic, choć dzień był biały, popędził wprost do mieszkania nieszczęśliwéj kobiety.
Już dojeżdżał do bramy, gdy wypadkiem oko jego padło na postać która go mimowolnie uderzyła. Była to kobieta zakwefiona stojąca naprzeciw pod wrotami, jakby na czatach, która postrzegłszy Jakóba gwałtownie się rzuciła, sparła o mur chwytając go, jakby obawiała upaść i wnet opamiętawszy, znikła uciekając żywo. Ale nie było czasu zastanawiać się nad tém zjawiskiem, które mogło być wypadkowe. Jakóba zastanowiły ruchy, wzrost, coś co mu przypominało Tildę. Ale myśl ta przeleciała tylko przez głowę i znikła razem z zagadkową postacią.
Liję w jéj mieszkaniu zastał Jakób zapłakaną i strwożoną, wybiegła naprzeciw niemu łamiąc ręce.
— A! panie! on tu jest! on tu już był u mnie, on się tu wdarł, śmiał spojrzeć na dziecię moje. On tu znowu przyjść może... groził... ratujcie mnie! Ja go znać, ja go widzieć nie chcę! wołała Lija.
— Bądźcie spokojni, rzekł Jakób, ja tu jestem i nie ustąpię. Ale wiecież z czém przybył? Może dał rozwód żonie? Może się chce ożenić?
— Ale ja nie chcę go! odparła Lija, ja nie chcę! Nie ma rozwodu, nie może dać Get’ swéj żonie, bo nawet nie wie gdzie się ona znajduje... A ja uczyniłam Isar iż żoną tego przez którego łzy rodziców moich się lały, nie będę nigdy, choćbym wiecznie nędzną sierotą być miała.
Dumą i ogniem gniewu zarumieniły się jéj policzki, była cudownie piękną.
— Dziecko moje niech liczą do Asufim, do Piggum, do Szetukim, zawołała, a niech nie będzie dzieckiem tego nędznika!
Jakób starał się próżno ją uspokoić.
— Źle mówicie, rzekł, i wasz Isar nie jest dobry, dla dziecka potrzeba ojca, dla waszych stałych rodziców pociechy, dla was uniewinnienia.
Kobieta zamilkła, w téj chwili wrzawa w przedpokoju przerwała jéj mowę, Jakób rozpoznał głos Dawida.
Lija uchwyciwszy dziecię z kolebki schroniła się do drugiéj izby, Jakób pozostał sam. Drzwi rozwarły się gwałtownie wyparte, wpadł Dawid z gniewem na twarzy, ale zobaczywszy przed sobą niespodzianie Jakóba, osłupiał. Wkrótce po zdumieniu wróciła złość jeszcze większa i z pięściami zaciśnionemi przyskoczył mu prawie do piersi. Poważna a chłodna postawa Jakóba i gruby kij który podniósł powoli, wstrzymały go, ręce opadły, zaczął niezrozumiale bełkotać.
— Czego tu pan chcesz? po co przychodzisz? zawołał Jakób.
— Jak to? co pan tu robisz?
— Ja tu jestem w imieniu ojca, z prawem opiekuna.
— Ja przychodzę do mojego dziecka.
— Ani matka ani dziecko nie należą do was, dałżeś im imie swoje? przyniosłżeś im co oprócz hańby, nędzy i przekleństwa?
— To tak nie może być, przerwał Dawid mięszając się, ja chciałem dać list rozwodowy mojéj żonie, ja byłbym się ożenił, co to jest! Ja ją znajdę, ja się rozwiodę! ja się ożenię. Dla czego macie mnie tu bronić przystępu? Ja muszę się z nią rozmówić!
— Jeżeli ona się na to zgodzi i w mojéj obecności, odpowiedział Jakób stanowczo — inaczéj, nie.
— Dla czego się ona nie ma na to zgodzić? odparł żywo Dawid, ja mogę dla niéj wszystko zrobić, albo nic, ona jest w mojém ręku!
Domawiał tych wyrazów gdy drugie drzwi otwarły się z trzaskiem, weszła Lija, ale ze skromnéj, przestraszonéj, płaczącéj przeobrażona bolem, oburzeniem, prawie straszna. Wielkie uczucie nadało jéj powagę, blask, siłę niezwyciężoną; Dawid spojrzawszy zadrżał pomięszany, Jakób począł się lękać zbyt gwałtownego wybuchu, bo w początku i słowa wymówić nie mogła, tak piersi jéj ścisnęło wezbrane cierpienie.
— Między mną a wami, Dawidzie, odezwała się nareszcie powoli, nie ma już nic wspólnego. Oświadczam wam przy tym świadku, że żoną waszą być nie chcę, i ojcem tego nieszczęśliwego dziecka nazywać się wam nie pozwalam. A wszystkie łzy moje, jęki, nędze i noce bezsenne i przekleństwo rodziców i płacz ojca i matki i wstyd rodziny i gniew Boży zrzucam na was i barki wasze. Niech was ścigają szatany, niech cię porwie Dumali, niech cię dręczą...
Oczy jéj stanęły słupem, usta się zapieniły, wyciągnęła rękę która skostniała, zachwiała się i padła nagle krwią uderzona, bezprzytomna — ze śmiechem konwrulsyjnym i krzykiem.
Dawid chciał zrazu zimno i szydersko przenieść ten krzyk boleści, ale pobladł, nogi się pod nim zatrzęsły, chwycił się za głowę i uciekł.
Ratowano omdlałą, służąca pobiegła po lekarza. Szczęściem znajomy Jakóba doktor mieszkał niedaleko i znaleziono go w domu, bo to była jego obiadowa godzina. Okazało się jednak że to nie było proste omdlenie, ale nerwowy atak apoplektyczny, który się zdawał bardzo groźnym. Użyto wszelkich możliwych środków, ale nie rychło, nad wieczór, płacz dziecięcia dopiero przytomność w niéj obudził. Wstała wyciągając ręce ku niemu, nie pomnąc co się z nią stało, ale natychmiast siły opuściły ją znowu.
Lekarz był strwożony, Jakób późno w noc mógł dopiero powrócić do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.