Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Już dojeżdżał do bramy, gdy wypadkiem oko jego padło na postać która go mimowolnie uderzyła. Była to kobieta zakwefiona stojąca naprzeciw pod wrotami, jakby na czatach, która postrzegłszy Jakóba gwałtownie się rzuciła, sparła o mur chwytając go, jakby obawiała upaść i wnet opamiętawszy, znikła uciekając żywo. Ale nie było czasu zastanawiać się nad tém zjawiskiem, które mogło być wypadkowe. Jakóba zastanowiły ruchy, wzrost, coś co mu przypominało Tildę. Ale myśl ta przeleciała tylko przez głowę i znikła razem z zagadkową postacią.
Liję w jéj mieszkaniu zastał Jakób zapłakaną i strwożoną, wybiegła naprzeciw niemu łamiąc ręce.
— A! panie! on tu jest! on tu już był u mnie, on się tu wdarł, śmiał spojrzeć na dziecię moje. On tu znowu przyjść może... groził... ratujcie mnie! Ja go znać, ja go widzieć nie chcę! wołała Lija.
— Bądźcie spokojni, rzekł Jakób, ja tu jestem i nie ustąpię. Ale wiecież z czém przybył? Może dał rozwód żonie? Może się chce ożenić?
— Ale ja nie chcę go! odparła Lija, ja nie chcę! Nie ma rozwodu, nie może dać Get’ swéj żonie, bo nawet nie wie gdzie się ona znajduje...