Przejdź do zawartości

Życie za życie/List XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST XXII.
EDWARD DO ALBINY.

Karnawał Albino, karnawał! Wszystko co żyje szaleje, jak opętane jakąś dziwną potęgą, wszystko co żyje biegnie na Corso i tam, na ziemi zasłanej uwiędłymi kwiaty wśród gradu cukrów i gipsu, wśród wrzawy, okrzyków, hałasu, potrącany potrąca i biegnie porwany wirem. Karnawał, karnawał! Cała ludność jest w oknach, na balkonach i na Corso!
A wokoło wszystko puste, bezludne, domy pozamykane, zdaleka tylko dochodzą okrzyki, zdaleka słyszysz rojne mrowisko ludzi; wokoło cisza śmierci, na niebie, cicha pogoda wiosenna, w okrąg ruiny, pustkowie.
I ja szaleję z drugimi, powóz mój najstrojniejszy na Corso i najpiękniejsze bukiety i najwięcej cukrów rzucam na balkony pięknych rzymianek.
I tutaj spotkałem Idalją. Na jednem z wyższych balkonów, nie mięszając się do gwaru i ruchu, stała zadumana i smutna w gronie cudzoziemskich kobiet. Kwiaty otaczały ją w koło, kwiaty padały u jej stóp, a ona nie wyciągnęła po nie ręki, nie odrzuciła nic w zamian, tylko stała cicha, spoglądając w około znużonym wzrokiem, nie uważając, nie widząc może tego naiwnego zachwytu wzbudzonego jej pięknością, któremu w dniach karnawału tak wyraźnie objawiać się wolno. Stała zamyślona, jak gdyby obcą była temu gwarowi, temu miastu i tej ziemi.
Spostrzegłem ją rozgorączkowany i szalałem z drugimi na złość, na przekór może. Ja nie chcę by mówiono że cierpię; że rozpaczam. W moim powozie było kilku młodych szaleńców, bo takiemi ludźmi otoczyłem się tutaj i właśnie gdyśmy przejeżdżali pod balkonem Idalii, tłum ludzi był tak ściśnięty, że minut kilka musieliśmy stać w miejscu.
— Per Dio, zawołał nagle Angelo, jeden z moich towarzyszów, podnosząc się i patrząc w górę z zachwytem, jakaż to piękna kobieta!
Wszyscy powstali i poszli wzrokiem za kierunkiem jego oczów.
— Kto ona? pytano.
— Chi lo sa? to jakaś forestiera.
— Ty powinieneś ją znać, Edwardzie, wyrzekł Angelo; to principessa Polacca.
I pochwycił oburącz najpiękniejszy bukiet, ze zwinnością kota lub południowca skoczył na kozioł i rzucił go tak zręcznie, że padł na same piersi Idalii.
Wyrwana z zadumy, spojrzała w około, pochyliła się, zobaczyła nasz powóz, mnie i szkarłatny rumieniec oblał jej twarz i czoło, łzy zaświeciły w jej oczach, gdy rzuciła na nas dumne, pogardliwe, oburzone spojrzenie cofając się z balkonu. Jam śmiał się, jam szalał; miotany rozpaczą, rzucałem kwiaty na wszystkie strony drżącemi rękoma.
Ale i tego nie dość mi było jeszcze; porwała mię jakaś piekielna pokusa oddania drugim mąk które cierpiałem.
Byłem nieprzytomny zupełnie.
Towarzysze moi spotkali się ze swoimi przyłączyli się do grup innych po jednemu; zostałem sam z piekłem w duszy, i piekło zapewne nasunęło mi na oczy Laurettę.
Stała z ojcem na wschodach zamkniętego sklepu, przypatrując się szaleństwom Karnawału. Andrea, znać niespokojny o smutek córki, chciał ją rozerwać, zabawić.
Lauretta jak dziecko bawiła się tłumem. Ale grono biegnących potrąciło starca, w chwili gdy nie spodziewał się tego i zaledwie zdołał powstać, wspierając się o ścianę. Nadjechałem na to właśnie i wyskoczyłem z powozu.
— Lauretto, rzekłem do płaczącej dziewczyny, przed kilku dniami tyś mnie wspomogła, pozwól mi dzisiaj nieść ci pomoc wzajemnie.
I podałem rękę starcowi, by przez tłum przeprowadzić go do powozu mego.
Andrea wahał się chwilę; oczy Lauretty szły naprzemian odemme do niego, promienne prośbą, zachwytem a jego czoło coraz bardziej chmurniało. Wzbraniał się, ale napróżno; nie mógł kroku postąpić, rad nie rad musiał przyjąć ofiarę moją. Ten drobny fakt stanowił może o całej przyszłości mojej.
Jechaliśmy przez Corso; Andrea z córką zajął głąb powozu, ja siedziałem naprzeciw Lauretty. Kosz kwiatów leżał na kolanach moich. Spojrzałem na dziewczynę; twarz jej zarumieniona jaśniała uśmiechem, oczy pałały. W świetnym stroju transteweranek, upojona gwarem, ruchem, wonią kwiatów, atmosferą szału, tak wszechwładnie ogarniającą dzieci południa, a może nadewszystko obecnością moją rozrzucała w koło bukiety i cukry. Piękność jej potęgowała się wyrazem i wkrótce powóz mój otaczały tłumy masek, zarzucając nas wzajem kwiatami. Lauretta, upojona tym rodzajem triumfu, pierwszy raz czuła się piękną, pierwszy raz była z tego dumną i szczęśliwą. Co chwila odwracając wzrok od ulicznego gwaru, spoglądała na mnie nieśmiała, trwożliwa, rozkochana.
Jam rozumiał to wszystko jak w śnie gorączkowym.
Znowu przejeżdżaliśmy pod balkonem Idalii.
Spojrzałem; ona stała pochylona naprzód wątłą postacią, wsparta o balustradę. Smutne oczy utopiła w Laurecie z jakimś blaskiem ponurym, ale nie była samą; przy niej stał Herakliusz, jak zły duch czychający na swą zdobycz. On także nas zobaczył, szeptał coś i wskazywał. Grupa ta na wielkim balkonie, oddzieloną była od reszty towarzystwa, rysowała się na tle słonecznem białej ściany i ogniem odbijała się w mózgu moim.
W pół nieprzytomny, pochyliłem się i ja do Lauretty. Com jej mówił, nie wiem, nie pamiętam; ale dziewczyna zrozumiała żem ją chciał pokochać. Twarz jej oblała się rumieńcem, ręka drżąca spoiła się z moją ręką. Mogłem oddać jej uścisk, ale jak człowiek który spełni zły uczynek, nie śmiałem już wzroku podnieść ani w górę na Idalią, ani na tę piękną istotę siedzącą przy mnie, ani na tę poważną twarz starca, który z głową wspartą na ręku, spoglądał zadumany w około i widząc niebezpieczeństwo, nie umiał strzedz ni bronić swego skarbu i śmiał zaufać człowiekowi który go miał zdradzić.
Powróciliśmy w milczeniu do domu. Rzeźbiarza musieliśmy wynieść na ręku; był gorzej niż się zrazu zdawało. Posłałem po doktora który nakazał bezwładność, zupełny spoczynek.
Wieczorem przypadkiem czy umyślnie, zeszedłem się przed domem z Laurettą. Stała sama, z obwisłemi ramionami, z głową spuszczoną jak piękny posąg zniechęcenia.
— Jak się ma ojciec? spytałem?
— Nie dobrze; zasnął w tej chwili, odparła mi z cicha, nie zmieniając postawy.
Patrzyłem na nią w milczeniu.
— O czem myślisz? wyrzekłem, mimowolnie pociągnięty ku niej.
Dziewczyna zadrżała i podniosła na mnie śmiało niewinne oczy.
— Myślałam o tobie Signore, odrzekła bez namysłu.
— O mnie? I cóż myślałaś o mnie Lauretto?
— Co? Oh wiele rzeczy, których powtarzać nie warto. Myślałam żeś dobry i piękny jak święci, których widuję malowanych w kościele, i myślałam jak mogłam żyć dotąd, nie znając ciebie.
Aksamitne jej oczy, obejmowały mnie gorącem wejrzeniem, aż przebiegł mnie dreszcz dziwny i opamiętałem się.
— A jak ja wyjadę, Lauretto? spytałem.
— To być nie może, zawołała gwałtownie, załamując ręce nad głową rozpaczliwym ruchem.
I stała tak chwilę ponura.
— Ty wyjedziesz, mówiła dalej, niby sama do siebie, za piękną jasnooką kobietą, którą kochasz, a Lauretta umrze z żalu za tobą, lub porzuci ojca, dom i kraj swój i pójdzie w świat, żebraczka, niewolnica. Ale zostać tutaj nie potrafi sama.
— Lauretto, zawołałem przerażony, co ty mówisz?
Zwróciła na mnie oczy, jak zbudzona z marzenia, ale oczy te nie miały już wczorajszego dziecinnego spojrzenia. Zbliżyła się, pochwyciła rękę moję i zanim zrozumiałem co chce uczynić, podniosła ją do ust namiętnie, pokornie.
— Ja ciebie kocham! szepnęła. Przebacz mi to com mówiła; nie zważaj; ja wiem że mnie kochać nie możesz. Czemże ja jestem przy tobie? Ale nie gniewaj się na mnie, pozwól mi patrzeć na ciebie.
Próżno usiłowałem zdobyć się na moc i siłę, bo w oczach tej dziewczyny było tyle uroku, bo miłość każda ma czar tak potężny, ze mimowolnie patrzyłem na nią zwilżonem okiem.
— Nie kochaj mnie, wyrzekłem smutnie, jam tego niewart.
— Tyś niewart?
I klasnęła rękami z wyrazem najwyższej niewiary.
— Lauretto, mówiłem po chwili poważnie, nie igraj z podobnemi słowy. Jesteś dzieckiem dopiero, a ja człowiekiem. Przecierpiałem, przekochałem już wiele i za święte uczucie, nic w zamian dać ci nie mogę.
— I cóż ztąd? pytała dziewczyna, ja niczego nie żądam od ciebie.
— Nie szukałem miłości, uwagi twojej nawet. Zkąd przyszła ci myśl spojrzenia na mnie?
— Od pierwszej chwili gdyś wszedł do tego domu, odparła, wydałeś mi się lepszym i piękniejszym od wszystkich ludzi, których znałam. Zamknąwszy oczy, widziałam cię przed sobą, a bolesny twój uśmiech zabrał mi serce nazawsze. Od dnia owego ja ciebie kocham, signore, i byłam szczęśliwą siedząc u roboty, gdym cię widziała na balkonie. Kiedyś był smutny, i ja smutniałam — śmiałam się, gdyś ty się uśmiechał. I odtąd przestałam być sobą, zapomniałam o ojcu, o wszystkiem. Zamiast modlitwy, imię twoje przychodziło mi na usta; twój obraz zapełniał sny moje, a myślą moją całą było zobaczyć cię znowu, i znów zobaczyć, i widzieć zawsze, i widzieć ciągle!
Jej niewinna, czysta miłość, nie poruszyła mi serca, bo mówiłem prawdę: ją nic wzamian dać jej nie mogłem. Źródło litości nawet, wypalił ogień cierpienia, i patrzyłem na tę piękną, rozkochaną, oddaną mi istotę chłodno i smutnie.
— Lauretto, rzekłem w końcu, to grzech tak kochać jak mówisz, to grzech zapominać ojca i modlitwy. Powtarzam ci, jam niewart ciebie, ja cię nie kocham i kochać nie będę. Ty uszczęśliwić powinnaś uczciwego człowieka, który nawzajem przyniesie ci szczęście i miłość. Porzuć te marzenia dziecinne.
— Ja kocham ciebie, odparła tylko z prostotą.
Ten wyraz dla niej zamykał wszystko. Mógłżem się z nią sprzeczać, ja, com go w ten sam sposób rozumiał?
— Więc, zawołałem zwyciężony, więc gotowaś kochać mnie niekochana, iść za mną i być mi osłodą życia? Lauretto, pamiętaj że to gorzka dola, kochać bez wzajemności.
— To gorsza dola nie kochać, odparła, topiąc we mnie zachwycone oczy.
Od tej chwili Lauretta była zgubioną. Jedyny jej obrońca, ojciec chorobą złożony, nie mógł czuwać nad nią.
Jestem nikczemny, Albino. W chwili kaprysu i znudzenia, rozkipiałej dumy, szaleństwa, przyjąłem ofiarę jej serca, jej życia. Złamany ciągłą walką z samym sobą, nie miałem siły oprzeć się tej pokusie, co tak uparcie stała na drodze mojej, strojna w to wszystko co było kiedyś marzeniem mojem.
Co będzie dalej ze mną? Droga moja błąka się po coraz nowych manowcach. Wszystkie siły i pojęcia mącą się i opuszczają naraz. Stałem się igraszką losu, a wiecznie czuję w piersi mojej żal nieukojony za tą jedyną istotą, której nie zapomnę, nie odnajdę, a kocham niezmiennie.
Ale kto dzisiaj, widząc mnie przy Laurecie, uwierzy w miłość moję. Straciłem prawo wyznawać ją przed samym sobą.
Świat może przestanie mówić że rozpaczam, ale rozpacz tem większa ogarnie serce moje wśród ciszy lub gwaru, w samotności lub przy drugiem sercu. Rozpacz! pustka! zniszczenie!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.