Życie za życie/List XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST XX.
EDWARD DO ALBINY.

Widocznie los czy ludzie igrają ze mną. Wczoraj wieczorem wyjechałem konno w ten smutny a ponętny rodzaj pustyni, rozciągającej się około św. Jana lateraneńskiego. Jechałem stępo, rozglądając się w około w krajobrazie złotym od zachodzących słońca promieni. Rzadcy przechodnie i rzadsze powozy przesuwały się koło mnie; gdy nagle skrzyżował mnie powóz otwarty. Siedziała w nim Idalia i ktoś jeszcze. Ja dojrzałem tylko Idalią. Oddech zamarł w piersi, zmrok przesunął się przed oczyma; wrażenie niespodziane było tak silne, iż nie wiem jakim sposobem utrzymałem się na koniu. W tem miejscu właśnie droga była ściśnięta i musiałem przejechać tuż koło niej — musnęły mnie szerokie fałdy jej sukni spadające z powozu, zaleciała woń gargenii, którą lubiła. Była zwróconą w moją stronę, spojrzenia nasze się spotkały; ona zbladła i przechyliła się w głąb powozu. Ja zapanowałem nad sobą i potrafiłem złożyć jej chłodny ukłon, potrafiłem pojechać dalej, nie oglądając się nawet. Ale serce moje rozdarło się do głębi; pozorny spokój, który pozwalał mi niekiedy rzucić spojrzenie na świat otaczający, zniknął w jednej chwili, i chodzę znowu rozgorzały, namiętny, nieprzytomny, zbolały, jak gdyby kto dotknął szorstką dłonią rozjątrzonej rany i zdarł wszystko co ją pokrywało.
Spotkałem ją, moję niemoję, i powitałem zdawkowym ukłonem, jak każdą inną kobietę znaną zaledwie. Więc naprawdę pomiędzy nami skończyło się wszystko? Jest coś strasznego w tym marnym fakcie, gdy ludzie złączeni węzłem uczucia, ludzie co wzajem byli sobie światem, wracają do powszednich warunków życia, witają się po miesiącach niewidzenia, po palących dniach tęsknoty, dalekim ukłonem.
To pierwsze spotkanie pomiędzy nami, jest stwierdzeniem niejako spełnionego rozłączenia. Dotąd w myśli i pamięci mojej istniała tylko kochanka, narzeczona moja; wczoraj poraz pierwszy spotkałem księżniczkę Idalią.
Gdy pijany bólem, obłąkany rozpaczą, zaledwie powodując koniem, wróciłem do siebie, czułem się bardziej obcym, bardziej oddalonym od niej, choć jednem oddychamy powietrzem. Spotkanie to, gwałt moralny jaki zadawałem sobie, zwyciężył fizyczne siły; zaledwie zdołałem zsiąść z konia i rzucić cugle masztalerzowi, który czekał na mnie przed bramą, zachwiałem się i upadłbym może, bo wszystko wirowało mi przed oczyma, gdyby me powstrzymało mnie silne ramię.
Lauretta stała przed bramą, gdym masztalerzowi oddawał konia; ona to była przy mnie i zwolna wspierając mnie, jak niańka dziecię, wprowadziła mnie na dziedziniec i posadziła na kamiennej ławce, stojącej w jego głębi. Sama stanęła o kroków kilka, smutna, zamyślona, wlepiając we mnie oczy z wyrazem nieukrywanego współczucia.
Zwolna przychodziłem do siebie i ogarniał mnie wstyd jakiś dziwaczny owej chwili zbezsilnienia, słabości i tej co była jej świadkiem. Chciałem powstać i ukryć burzę miotających uczuć, ale nie zdołałem.
— Signore, mówiła wówczas dziewczyna nieśmiało, czy źle ci tutaj że chcesz odejść?
— Nie Lauretto, odparłem, ździwiony wyrazem jej twarzy.
— Signore, mówiła dalej coraz ciszej, patrząc na mnie jak w obraz. Nie od dzisiaj spoglądam na ciebie; twarz twoja coraz bledsza i wzrok coraz chmurniejszy. Nieraz śmieją się usta twoje, ale serce nie cieszy się nigdy, serce twoje musi kochać i cierpieć.
— Kto ci to powiedział? zawołałem gwałtownie.
Zdziwiła się, przeraziła wybuchem moim. W tym kraju, gdzie najważniejszym czynnikiem życia jest miłość, duma gra bardzo małą rolę; nikt nie wstydzi się serdecznej rany. Łzy zabłysnęły w jej oczach i podwoiły ich blask gorący.
— Nie gniewaj się na mnie, panie, wyrzekła z pokorą. Odgadłam to sama, patrząc w oczy twoje. Ja nienawidzę tej co sprawia twój smutek. Jak ona może niekochać ciebie?
I twarz jej wpółdziecinna, wyrażała tak naiwną szczerość, tak prawdziwe uczucie, iż mimowolnie rozgrzało mi się serce ciepłem wzbudzonej miłości.
Lauretta, sama niewiedząc o tem, pokochała mnie wiernem, pokornem a namiętnem uczuciem dzieci południa, i gotowa była oddać mi serce, nie pytając o wzajemność, nie badając przeszłości, nie wymagając jutra, bez namysłu i wahania: gotowa była iść za głosem serca, choć przeczuwała że inna kobieta była przyczyną cierpienia mego. Kochała mnie prawdziwem, poświęconem niewieściem uczuciem. Czułem to i spoglądałem na nią z wdzięcznością i czcią nieledwie; ale pierś moja nie uderzyła silniej ani na chwilę, jej widok nie zdołał zamglić w mojej myśli obrazu Idalii. Patrzyłem na nią, zapominając o niej, jak we śnie, jak w gorączce.
W tej chwili stary rzeźbiarz Andrea powracał do domu po całodziennej pracy. Była to jedna z tych szlachetnych postaci, o wysokiem czole, o nagiej, świecącej czasie, z których Tycyan brał wzory do swoich apostołów. Wyraz tej twarzy był cichy a potężny, wzrok przenikliwy błyszczał pogodą z pod brwi gęstych. Stanął chwilę i spoglądał na nas zdziwiony, nieufny.
Ja siedziałem na ławce z okiem w ziemię utkwionem; dziewczyna ze złożonemi rękoma, pochylona naprzód, z bijącą piersią, patrzyła we mnie jak w tęczę. Nie widzieliśmy go oboje.
— Lauretto, zawołał w końcu, kładąc rękę na jej ramieniu.
Drgnęła, jakby przebudzona i spoglądała naprzemian na niego i na mnie, przykuta do miejsca w którem stała.
— Lauretto, powtórzył ojciec miększym głosem, co robisz tutaj?
Wówczas spojrzała na mnie przytomnie, smutnie, i rzucając mu się na szyję, ukryła twarz na jego piersi i wybuchnęła namiętnym płaczem. Aż twarz jego szorstka, surowa, jak zwykle u ludzi pracujących w kamieniu, poczęła mglić się niewieścią czułością.
— Dziecię moje, co tobie? pytał, tuląc ją rozżaloną.
Ale Lauretta łkała ciągle, nie mogąc czy nie chcąc wymówić słowa.
Wówczas obrócił się do mnie.
— Signore, wyrzekł z godnością wrodzoną ludom które w spuściźnie po praojcach odziedziczyły wiekową cywilizacyą, — signore, czy wiesz co jest mojej córce?
W głosie jego spokojnym była jednak groźba. Znać że za jej łzy upomniećby się umiał, że żadna daremnie nie padłaby na piersi jego.
— Lauretta to skarb mój jedyny, mówił dalej. Od pewnego czasu straciła wesołość. Czy wiesz pan co jej jest?
— Dziś po raz pierwszy, odparłem powstając, przypadkiem przemówiłem słów kilka do Lauretty. Bóg widzi żem nie winien jej łzom, jej smutkowi, jeśli posmutniała.
Starzec patrzył mi bystro w oczy i musiał wyczytać w nich prawdę słów moich, bo nie powiedział nic więcej, tylko tulił w objęciach rozżaloną córkę i odprowadził ją do mieszkania.
Jam pozostał w miejscu. Wszystko dziwnie mieszało się i plotło w nmyśli; ale cóż znaczy dla mnie Lauretta, jej żal, jej miłość, wobec tego faktu, który burzy całe życie moje, że Idalia jest w Rzymie?
Powoli pierwsze wrażenie mijało, i wśród zapadającej nocy opanowała mnie ta myśl jedna, że znowu jesteśmy blizko siebie, że ten stary gród zamyka nas oboje w murach swoich.
Gdzie była ona? gdzie mieszkała? Nie mogłem znieść niepewności i jak szalony rzuciłem się w miasto, nie wybierając drogi mojej. Wieczór był jasny, księżyc rzucał blask złoty, południowy na nieoświecone ulice, których połowa zasłana cieniem domów, zupełnie pogrążała się w nocy. Ruch ustawał; miasto zapadało w ciszę; zdaleka tylko dochodził czasami turkot powozu, lub pieśń chórem śpiewana przez grono przechodniów.
Szedłem wprost przed siebie, z głową spuszczoną, gdy nagle przez otwarte okna, po za szumem fontanny, doleciał mnie dźwięk fortepianu, zabrzmiało kilka akordów. Zadrżałem i jakby ze snu zbudzony, zatrzymałem się na miejscu, rozglądając w koło, pytając poco tu przybyłem. Byłem na Monte Cavallo; wody spadające szumiały, kaskady fontanny mieniły się w tęczowe piany, olbrzymie cienie Fidyaszowych rycerzy i koni zaścielały prawie cały, pusty, ogromny plac Kwirinalu, a ich postacie smukłe, szlachetne, rysowały się oblane światłem przedemną. Po za niemi, w pałacu Rospigliosi, było okno na balkon otwarte i cień biały rysował się w niem promienny. Patrzyłem w niego, dziwnem tknięty przeczuciem; aż po za akordami ozwał się głos czysty, perłowy, smutny. Poznałem głos ten i pieśń poznałem, pieśń dziwnej treści, którą śpiewała Idalia.

Non chiamar mi tua vita,
Non chiamar mi tuo cor;
La vita passa, scorda il core,
L’anima sola mai non muore
E soffré per l‘eternita.

Tę pieśń ona jedna śpiewała; ale czyż potrzebowałem tego widomego świadectwa, by poznać głos, pierś z której wychodził, serce z którego płynęła ta smutna nuta namiętna?
Więc i ona pamiętała o mnie. Napróżno przeszłość z myśli i serca wyrzucić chciała; przeszłość mimo jej woli żyła w niej, jak i we mnie, nieubłagana niczem; przeszłość rządziła jej istotą, skoro tę piosnkę moję przyniosła jej na usta.
Więc znowu byliśmy blizko siebie, znowu żyjący jednakiem uczuciem, z sercem zarówno zbolałem. A jednak pomiędzy nami stało niepdobieństwo. Był tutaj rodzaj moralnej granicy, której żadne z nas przestąpić nie mogło, chociażby nawet skonać nam przyszło z tęsknoty i bólu jedno obok drugiego. Mógłżem jej przebaczyć i stać się jak dawniej niewolnikiem jej marzeń? Nigdy, nigdy, przenigdy!
Pieśń skończyła się, głos umilkł, a ja długo jeszcze pozostałem na miejscu, jakby wrośnięty w ziemię. Po co szukałem jej aż tutaj? Co mnie obchodzić mogło jej mieszkanie, skoro nigdy progu jego przestąpić nie miałem? Czy nie lepiej byłoby wyjechać z tych miejsc, gdzie wszystko drażni mnie i boli?
Wolnym krokiem, zgubiony w myślach, wracałem do domu, trzymając się ciemnej strony ulicy. Głucha cisza panowała wokoło i nic nie mięszało marzeń moich bolesnych, gdy niespodzianie usłyszałem szelest kroków idących prawie równolegle ze mną. W środku ulicy, śród blasku księżyca, oglądając się na wszystkie strony nieufnie, zwyczajem cudzoziemców, którzy wyobrażają sobie że noce tutejsze pełne są zasadzek i sztyletów, szło dwóch mężczyzn. Poznałem jednego z nich: był to hrabia Herakliusz. Rozmawiali po polsku.
— I cóż, hrabio, mówił towarzysz jego wesoło, czy długo jeszcze zachowywać będziesz tajemnicę? Wszyscy mówią że zaślubiasz księżniczkę Idalią.
To słowo uderzyło mnie jakby gromem; musiałem wysłuchać więcej. Przyczaiłem się, przemykałem w cieniu domów, jak złoczyńca, byle nie stracić ich rozmowy.
Herakliusz uśmiechnął się zwycięzko. Księżyc w pełni oświecał twarz jego i dumne a nikczemne rysy.
— Czy doprawdy, spytał żartobliwie, wszyscy tak mówią? To trochę przedwcześnie.
Te słowa nie potwierdzały domysłów wyraźnie, ale ich nie zbijały. Lecz zato uśmiech zwycięzki nie mógł zostawiać żadnej wątpliwości.
— Mówią-bo tyle rzeczy, ciągnął dalej towarzysz jego, młody, gadatliwy, lekkomyślny, widocznie jedna z tych salonowych papug, które tak są pożyteczne i szkodliwe w umiejętnem ręku.
— Więc cóż mówią więcej? pytał niedbale hrabia.
— Mówią że w księżniczce kochał się w kraju jakiś młody człowiek bardzo bogaty, piękny, zajmujący, że kochał się szalenie i że księżniczka odmówiła mu jedynie dlatego, iż hrabia owładnąłeś jej sercem, czemu, znając go, nikt z nas dziwić się nie może.
— I cóż się stało, pytał dalej Herakliusz, dziękując znowu układnym uśmiechem za ten ostatni frazes, i cóż się stało z owym młodym człowiekiem?
— Powiadają że szaleje, że rozpacza i że to słuszna kara za to, iż podniósł oczy zbyt wysoko i śmiał się mierzyć z takim współzawodnikiem.
Lekki cień szyderstwa przemknął się po regularnych rysach hrabiego.
— Doprawdy, odparł, świat jest nazbyt surowy dla tego młodego szaleńca.
Nie dowiedziałem się końca rozmowy, bo weszli do bramy, ale usłyszałem dość, by zrozumieć dokładnie grę Herakliusza i wszystko to co dotąd uchodziło zaślepieniu mojemu. Zręczność jego zwyciężyła mą nieoględną szczerość; byłem pokonany z własnej winy. Czemu nie chciałem zniżyć się do walki z tym człowiekiem? czemu zaufałem tak bardzo jej i sobie? Zwyczajnie w walce życia bywamy pokonani nie przez wady, ale przez cnoty nasze. Czemuż zapomniałem o tem?
Czyż on doprawdy był tak blizkim celu, śmiał myśleć nawet o poślubieniu Idalii?
Ta myśl przejęła mnie zimnym dreszczem. Czy było w niej tyle prawdy, ile w innych plotkach młodego Polaka? Czy świat tylko, czy też ona sama obdarzała go swą ręką?
Ja ztąd wyjechać nie mogę, póki tego wiedzieć nie będę.
Albino, przez miłosierdzie, pisz do mnie, pisz prędko co o tem sądzisz? nie cofaj mi teraz bratniej ręki, bo widzisz jak jej potrzebuję.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.