Życie za życie/List XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST XV.
EDWARD DO ALBINY.

Stało się, wypadki odpowiadają ci za mnie. Albino, straciłem Idalią! Patrz, piszę to do ciebie — i jestem spokojny; list twój przyszedł zapóźno, jak na szyderstwo. Dawniej byłbym się może nim przeraził, dziś przyjąłem go obojętnie, nieledwie ze śmiechem.
Cóż może stracić człowiek, który już stracił wszystko? Dziś dopiero jestem silny prawdziwie, dziś mogę wyzywać świat i ludzi: straciłem wszystko, cóż mi zabrać mogą?....
Z osłupieniem prawie spoglądam w koło siebie i dziwię się że świat nie zmienił kształtu i barwy, dziwię się że ta dolina, te góry, co były świadkami szczęścia mego, wyglądają tak jak przedtem, że niebo zachowało swą nielitościwą pogodę.
Słyszałem że ludzie nagłym ugodzeni postrzałem, chwil kilka jeszcze idą równym krokiem. Zdaje mi się że jestem jak oni: nie mogę zdać sobie sprawy z rany mojej, wiem to jedno, że ona jest we mnie. Objawów i formy bólu nie znam jeszcze; może krew cała ujdzie mi przez nią i pozostanę nazawsze chłodny, blady, martwą postacią tylko dawnego człowieka. Dzisiaj ja jeszcze nie rozumiem jutra, czuję tylko, że zmieniły się zasadnicze warunki bytu mego, czuję żem utracił wszystko. Nic więcej pojąć nie jestem zdolny.
Zapytasz mnie pewno o fakta. Cóż znaczą fakta w obec podobnego uczucia? Ja sam z trudnością zestawić je mogę. Byłaż to zdrada ludzi czy losu? Kto był wrogiem moim, człowiek czy przypadek? Bo śmiech mnie bierze na ten marny, najmarniejszy z faktów, który odebrał mi ją.
Będę się starał opisać ci go, dopóki trwa osłupienie pierwszej chwili; jutro możebym tego już nie potrafił.
Czasami skronie moje pulsują tak, iż sądzę że mi głowa pęka. Jutro, jutro, Albino, jak ja przeżyję to jutro, jak ja obudzę się, spojrzę w około siebie i zrozumiem znowu położenie swoje, bez szaleństwa!.. A może jutro to nie zejdzie dla mnie nigdy, bo ja go pojąć nie mogę...
A jednak wmzoraj jeszcze widziałem Idalią, wieczór cały z nią spędziłem i gdym wychodził, wyciągnęła do mnie dłoń białą, miękką i z okiem wlepionem we mnie wyszeptała:
— Do jutra!..
Odszedłem spokojny i nie spojrzałem nawet na nią innem okiem, i nie porwałem jej w ramiona, i nie uniosłem ją jak swoją. I zawierzyłem temu słowu, temu spojrzeniu, ludziom co ją otaczali. I zawierzyłem jej miłości. Szalony, stokroć szalony!...
Wróciwszy do siebie, zastałem dom swój oświecony cały, służbę w ruchu, podróżny powóz na dziedzińcu, a z pokoju dźwięki fortepianu dolatały mnie wesołą nutą. Wszedłem zdziwiony. W salonie zastałem niespodziewanego gościa, najmniej pożądanego z gości, kobietę, którą kiedyś kochałem, kobietę której ty instynktem tak zawsze lękałaś się dla mnie, — Helenę.
Kochałem ją za dawnych czasów, gdym był innym człowiekiem, kochałem ją szaloną namiętnością krwi i nerwów. I chciałem widzieć duszę w jej wielkich czarnych oczach. I chciałem widzieć serce w tym czarującym uśmiechu, który roztwierał jej ciemno-czerwone, wilgotne usta i ukazywał w nich dwa rzędy pereł. I chciałem widzieć miłość w jej falującej piersi.
Złudzenie to przeszło szybko; przejrzałem do dna tej istoty, znalazłem ją nizką, nikczemną — i odsunąłem się ze wstrętem.
Ale wówczas ona z uporem garnęła się do mnie, i długo, długo bardzo spotykałem ją zawsze na drodze mojej; wiecznie jej posępne wejrzenie ścigało mnie wśród tłumu. Aż teraz niespodzianie zjawiła się w domu moim. Powóz jej złamał się pośród niedostępnych dróg naszych, i dowiedziawszy się przypadkiem o nazwisko właściciela wioski, szukała u mnie schronienia i gościnności.
Wypowiedziała mi tę całą powieść, zapewne ułożoną z góry, wyrecytowała miejsca zkąd i dokąd jechała, z właściwą sobie czelnością. Powieść ta była doskonałym fałszem, a jednak miała pozory prawdy; rad nierad uwierzyć w nią musiałem, chociażby z prostej grzeczności. Helena przybyła po to jedynie, by spróbować raz jeszcze potęgi wspomnień, potęgi piękności swojej, i nie zaniedbała niczego, coby ją podnieść jeszcze mogło.
Biała, lekka suknia okrywała jej ramiona z paryjskiego marmuru; pąsowy kaszmirowy burnus, zarzucony niedbale, rysował miękkiemi fałdami jej kibić, podobną do greckiego posągu. Kolor ten podnosił gorącą bladość jej rysów i harmonizował się z delikatnym profilem starożytnej kamei, z kruczemi włosami, które w bogatych zwojach piętrzyły się nad nizkiem czołem, przepięte złotemi opaskami, ze wzrokiem ponurym, czarnym jak piekło, a jednak błyszczącym rodzajem uczucia, które podobne kobiety nazywają miłością.
To niespodziane zjawisko śród tych gór zapadłych śród czarownego oświetlenia letniej księżycowej nocy, mogło oddziałać jeśli nie na serce, to na zmysły, mogło odebrać panowanie nad sobą.
Alem ja spoglądał na nią obojętnie; piękność jej była mi tylko obrazem, posągiem, nie robiła wrażenia żywej kobiety, i brakło jej tylko tuniki i koturnów, bym wyobraził sobie iż widzę jedną z tych rzymskich Messalin lub Agrypin, które przypominała rysami i wyrazem twarzy.
Spoglądałem na nią z obojętnością niezrównaną niczem, z obojętnością człowieka, który kochać przestał, bo ma w duszy inny, stokroć wyższy obraz. Gdym patrzył na nią, w myśli mojej stawała przeczysta postać Idalii, i każde spojrzenie rzucone na tę kobietę, było dla tamtej miłością, zachwytem.
Nie wiem czy Helena zrozumiała to; kobieta każda, a cóż dopiero jej podobna kobieta, nie myli się zwykle na uczynionem wrażeniu. Helena z chłodnej obojętności mego uśmiechu musiała zrozumieć, że nic już na świecie przeszłości z łona śmierci do życia przywrócić na chwilę nawet nie zdoła, i oczy jej zapalały się złowrogo, gdy usta składały się do żartobliwej rozmowy, którą na przekór zamyśleniu memu utrzymać chciała.
Mimo czelności swojej, zmieszana była i próbowała nie okazać tego. Rozglądała się ciekawie po skromnym salonie moim, jak dziecko źle wychowane, ruszała i przerzucała wszystko.
Wybiegła do ogrodu i znów powróciła, niecierpliwiąc mnie coraz bardziej, śmiejąc się złośliwie z zakłopotania i niechęci mojej. Bo właśnie przyszło mi na myśl drażliwe położenie obecne, i ta wsteczna zazdrość Idalii, która dziś na pozorze oprzeć by się mogła.
— Edwardzie, rzekła w końcu kobieta, widząc że nie zwracam uwagi na nią, zdaje mi się, iż przeklinasz w duchu przypadek, który mnie tu sprowadził.
I białe jej ramiona w świetle księżyca przesuwały się przed memi oczyma na tle purpurowej draperyi; ale ja pozostałem niewzruszony jak skała, nie czułem nawet przyspieszonego krwi obiegu i rozumiałem tylko coraz lepiej, że dla mnie na świecie istnieje jedna tylko kobieta, — Idalia.
— Przypadek, powtórzyłem z przyciskiem, bo ta cała komedya gniewała mnie nad wyraz. Niech to będzie przypadek, i niech nigdy nie ponowi się odtąd. Oszczędź pani mnie i sobie gorzkiej prawdy.
— Wiec sądzisz że cię kocham jeszcze? zawołała mimowolnie, z niepohamowaną gwałtownością, i wzrok jej spoczął na mnie nienawiści pełen.
— Ja nic nie sądzę, odparłem łagodniej; ale poco tu przybyłaś?..
— Poco?.. I chwilę trwała w niej dziwna walka: oko płonęło, usta drgały, piękne jej rysy oszpeciły się, wykrzywiły, dusza przejrzała przez nie.
Odwróciłem wzrok ze wstrętem, bo dawno już odwykłem od podobnych obrazów.
Gdym znowu spojrzał na nią, wszystko to przeszło jak błyskawica. Helena stała o krok tylko odemnie we drzwiach ogrodu, łagodna, niby pokorna.
— Masz słuszność, wyrzekła przycichłym głosem, masz słuszność. Naco próżne kłamstwa! Kocham cię, przywiodła mnie tu ostatnia nadzieja. Odtąd bądź spokojny, nie stanę już nigdy na drodze twojej; widzę że to na próżno. Ale dziś, dziś pozwól mi dać ci ostatnie pożegnanie...
I zanim opamiętać się zdołałem, ramiona jej oplotły mi szyję, usta spoczęły na czole. Przeszedł mnie dreszcz zimny, jakby pod pocałunkiem Judasza. Nie potrzebowałem wyrywać się z jej uścisku, bo sama odsunęła się odemnie i wyszła spiesznie. Za chwilę usłyszałem turkot odjeżdżającego powozu; wyjechała, nie troszcząc się już o nic, rzeczywiście straciwszy nadzieję, czy też spełniwszy missyą szatańską.
Po sobie zostawiła tylko nieszczęście.
Nazajutrz o zwykłej godzinie, udałem się do Maniowa. Zapomniałem już zupełnie o wypadkach zeszłego wieczoru, o Helenie i jej pocałunku. Dziedziniec był pusty, jednak zrazu nie uderzyło mnie to wcale. Wszedłem na ganek: drzwi i okna wszystkie były na oścież roztwarte. W przedpokoju nie zastałem nikogo. Zastanowiło mnie to, ale prawda, straszna prawda nie przeszła nawet przez myśl moją.
Porządkowano i sprzątano pokoje. Nie mogłem zrozumieć co to znaczy, nie spotykałem znajomych twarzy; aż w końcu ukazał mi się stary kamerdyner.
— Gdzie jest księżniczka, zapytałem, gdzie hrabia?
— Księżniczka z panem hrabią wyjechali dziś w nocy.
— Gdzie? na długo? zawołałem, jakby gromem rażony.
— Nie wiem, odparł, nie zostawili w tej mierze rozkazów żadnych. Może ten list pana objaśni.
I przyniósł mi na srebrnej tacy mały, pośpiesznie napisany bilecik od Idalii.
Rozerwałem kopertę jak szalony, nie zważałem na ludzi co stali w około i śledzili mnie ciekawie, nie zważalem na nic, na nikogo. Co znaczył mi świat cały w owej chwili?..
Oto bilet Idalii:

„Wyjeżdżam i nigdy tu już nie powrócę. Jedyną prośbą moją jest: nie ścigaj mnie pan; to byłoby daremnie. To co widziałam sama, otworzyło mi oczy. Od tej chwili pan dla mnie istnieć przestałeś: nie znam cię i znać nie chcę.
„Są rzeczy zbyt nikczemne, by mogły być zobaczone, są ludzie których podłość sama zasłania przed nienawiścią.
„Z przeszłości nie pozostanie mi nawet wspomnienie; wstyd wymaże je na wieki z mojej pamięci.“
List ten był nakreślony odrazu, szybko, jednem pociągnięciem pióra; znać w nim było gorączkową myśl i rękę.

Przeczytałem, i zrazu nie mogłem go zrozumieć, tylko zwróciłem w około oczy błędne, jakbym nie pojmował gdzie jestem, co dzieje się zemną. W koło mnie stali wszyscy słudzy tego domu, przewidując, komentując po swojemu zdarzenia zeszłej nocy, których ja sam rozumieć nie umiałem. Widziałem ledwie pokryty na wszystkich twarzach uśmiech szyderstwa.
Nieszczęście każde ma swoją brudną, trywialną, stronę, niepojętą dla tych co go nie doświadczyli, która pada gryząca jak sól na ranę. Spiorunowany gromem rozpaczy, byłem śmieszny w dodatku.
Spojrzałem znowu na list; on policzkował mnie moralnie każdem słowem, był ostatnim wyrazem pogardy.
W tej strasznej chwili nie wiem jak zdołałem zachować panowanie nad sobą. Machinalnie złożyłem list i włożyłem go do kieszeni kamizelki, machinalnie przez gromadkę ludzi cisnących się, by mnie zobaczyć, wyszedłem na ganek. Nie widziałem koni moich stojących na dziedzińcu, nie słyszałem turkotu powozu, ale jak człowiek pozbawiony myśli, lub opętany jedną myślą, szedłem przed siebie, ze wzrokiem błędnie utkwionym w przestrzeń.
Gdzie szedłem, co się dalej ze mną działo lub dziać mogło wszystko to było mi obojętnem. Wiedziałem to jedno, żem ją stracił. Jakim sposobem? czemu? z tego nie zdawałem sobie sprawy wyraźnej. Czułem tylko coś niepowrotnego w tym liście, i gdyby nawet ona w tej chwili stanęła przedemną, nie miałbym siły tłumaczyć się, przemówić do niej. Są krzywdy zbyt wielkie, by się o nie upomnieć można.
Wróciłem do domu i przechodząc koło zwierciadła, spojrzałem w nie przypadkiem. Zobaczyłem człowieka nieznanego mi prawie! Godzina jedna zmieniła mnie do niepznania.
Ta blada, sztywna, osłupiała twarz, jestże naprawdę moją twarzą?...
Oddano mi twój list, otworzyłem go, przeczytałem — i odpisuję ci w tej chwili.
Co dalej ze mną będzie, nie wiem. Nie jestem zdolny nic przewidzieć. Świat cały wydaje mi się pusty jak grób, a serce moje pustsze jeszcze.
Albino, jak ona mogła mną pogardzić, jak mogła uwierzyć nawet świadectwu zmysłów, a nie zapytać serca? Jak nikłą, jak słabą, jak nikczemną była ta księżycowa miłość, którą mnie darzyła, a na której ja szalony życie całe oparłem!..
Czyż powinna była potępić mnie tak strasznie, nie wysłuchawszy nawet, odepchnąć z tą pogardą bez nazwy nie tylko mnie, ale wspomnienie nawet tej biednej miłości, nad którą świętszej pewno już nie spotka w życiu?..
Bywaj zdrowa, Albino. Być może, iż wkrótce zobaczymy się, choć nie wiem, czy zdobędę się na energią i wolę wyjechania ztąd. Zdaje mi się, że wszystko naraz zamarło we mnie i w koło mnie, że świat cały nie ma już nic — czegobym mógł pożądać.
Przypisek. Przypadkiem dowiedziałem się kilku szczegółów o tym nagłym wyjeździe. W ten ostatni wieczór Idalia wyszła jeszcze do ogrodu z Herakliuszem. Poszli aż nad brzeg wąwozu, który, jak wiesz, rozdziela ogrody nasze. Księżyc świecił w pełni. To wytłumaczyło mi wszystko. Musiała Idalia zobaczyć u mnie tę kobietę piękną, wytworną, może zobaczyła nawet ten niespodziany uścisk pożegnalny. Zemdloną Herakliusz z Du Barlette odnieśli do domu i natychmiast dano rozkaz wyjazdu. Księżniczka wyjechała wpół martwa, we łzach cała; siłą prawie wniesiono ją do powozu.
Oto są wieści zaczerpnięte od pozostałej służby. Nędza moja doszła do tego stopnia, żem się nie cofnął nawet przed tym sposobem wyśledzenia prawdy. Teraz straszne podejrzenia palą mi mózg, pożerają serce. Niech mnie Bóg strzeże i dopomaga, bo czuję się blizkim szaleństwa...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.