Życie neurastenika/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.

Wczoraj jedliśmy obiad u Trisepsa: wydawał obiad na cześć przyjaciela swego i protektora, doktora Trepana. Wszystkich zaproszonych było dziesięć osób, wszystko bogaci, szczęśliwi ludzie. Podczas obiadu i po nim, ma się rozumieć, rozmawialiśmy tylko o biedzie. Bogaci uczuwają jakąś sadystyczną radość, gdy najedzą się i napiją, płacząc nad ubogiemi... Smaczne, korzenne potrawy, rzadkie wina, wspaniałe owoce, kwiaty i srebro podniecają w nas jakieś socjalne instynkta... Spór, który zaczął się od filozofji, powoli przeszedł na anegdoty... Każdy opowiedział swoją historję...
Jeden z zaproszonych, — znany literat, — tęgi, czerwony człowiek z uszami fauna, zaczął:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ulica Clichy o godz. 1 w nocy. Pada deszcz. Ślizkie błoto ulicy utrudnia chód. Ulica prawie że pusta... Rzadcy przechodnie chowają twarze w podniesione kołnierze swych paltotów; od czasu do czasu wlecze się fiakier pusty, lub wiozący kogoś, nie wiadomo gdzie; po trotuarze, błyszczącym w świetle księżyca, chodzą gdzieniegdzie kobiety...
— Panoczku... panoczku, chodź pan do mnie...
Wykrzykniki plątają się z ordynarnemi wymysłami i pogróżkami... Następuje milczenie... ktoś ucieka i znów wraca... Wszystko to rusza się, kręci, niknie, przychodzi i napada na podobieństwo stada kruków, które zbiegły się na padlinę...
Sklepy sprzedawców wina jeszcze są otwarte i oświetlone ich okna odcinają się żółtemi plamami w cieniu śpiących domów. Zapach alkoholu i piżma — zbrodni i prostytucji, — unosi się w powietrzu.
— Panoczku... panoczku, chodź pan do mnie...
Za mną już od kilku minut idzie jakaś kobieta, której nie widzę, lecz słyszę jej kroki i monotonny, błagalny szept:
— Panoczku... panoczku... chodź pan do mnie...
Zatrzymuję się pod latarnią. Kobieta również zatrzymuje się, lecz chowa się w cieniu. Mimo to mogę się jej przyjrzeć. Nie jest piękna, o, nie! i nie może skusić do grzechu... Gdyż z grzechem łączy się zawsze pojęcie o wesołości i jedwabiu, o perfumach i szalonych oczach, o farbowanych włosach i wykąpanem, podmalowanem, wystrojonem ciele. Ta nieszczęśliwa nie ma nic podobnego. Przedwcześnie postarzała z nędzy, głodu i pijaństwa, zeszpecona ciężką pracą swego tragicznego rzemiosła, zmuszona pod grozą śmierci być powolną każdemu pożądaniu, ograbiana przez sutenera i policjanta, ma bardzo marną minę. Ubrana w lekką, czarną, wełnianą bluzkę i zabłoconą spódnicę, na głowie ma olbrzymi kapelusz ze zwieszającem po deszczu piórem; ręce jej, — brzydkie, wykoszlawione, zaczerwienione od zimna ręce w starych mitynkach, — złożone są na brzuchu. W innym czasie i w innych okolicznościach wziąłbym ją za służącę bez miejsca. Prawdopodobnie wie ona o swojej brzydocie, gdyż mięsza się pod mojem spojrzeniem, i, chowając się w cień, powtarza nieśmiałym, drżącym głosem, jakby żebrząc o jałmużnę:
— Panoczku... panoczku... chodź do mnie... Zrobię wszystko, co tylko zechcesz... Panie... panie...
Że zaś ja nie odpowiadam, nie ze wstrętu lub pogardy, lecz dlatego, że w tej chwili ze współczuciem patrzę na koralowy naszyjnik, czerwoną nitką okalający jej szyję, to ona dodaje błagalnym szeptem...
— Jeżeli pan zechce... Mam dziewczynkę... Ma trzynaście lat... bardzo jest miła... I zna mężczyzn, jak kobieta... Panoczku... proszę pana... Chodź do mnie... Panoczku... panoczku!...
Pytam ją:
— Gdzie mieszkasz?
Szybko wskazuje mi przeciwległą ulicę, widniejącą w ciemności jak przepaść i odpowiada:
— Bardzo blizko... oto tam... o dwa kroki stąd... Pan będzie zadowolony...
Przechodzi ulicę biegiem, ażeby nie dać mi czasu do rozmyślenia się, nie dać ostygnąć mej żądzy... Idę za nią... Ach biedaczka!... Odwraca się za każdym krokiem, ażeby przekonać się, czym nie uciekł i skacze przez kałuże, olbrzymie, okrągłe, jak potworna żaba... Ludzie, wychodzący z jakiegoś szynku, rzucili jej obelgę... Nikniemy w ciemnej ulicy... Ona idzie naprzód, ja podążam za nią...
— To tu... — mówi kobieta: Widzisz, nie skłamałam ci...
Otwiera przymknięte drzwi. W głębi wązkiego korytarza kopci maleńka lampka naftowa, i drżące jej światło kołysze się na ścianach. Wchodzimy... Następuję na coś miękkiego i chwytam ręką za cos lepkiego...
— Poczekaj trochę, gołąbku... Schody są trochę niepewne...
Odzyskała już pewność siebie. Rozumie, że nie powinna się już więcej uniżać, że, prawdopodobnie, nie jest zbyt brzydką, gdyż ja jestem tu, zwyciężyła, przyprowadziła mężczyznę, którego trzeba zatrzymać czułemi słowami, pobudzić do hojności obietnicami miłości... Miłości!... Jam już więcej nie „panoczek“, którego tylko co błagała; jam — „gołąbek“, niespodziany zysk, ten, kto da jej możność najedzenia się następnego dnia lub upić się, ażeby oszukać głód.
Zapala świeczkę i, wskazując mi drogę, prowadzi stromemi schodami. Nieszczęśliwa z trudnością wchodzi po nich; chrapie, oddycha ciężko, i wolną ręką podtrzymuje brzuch, który przeszkadza jej przy chodzeniu.
— Nie gniewaj się, gołąbku... To na trzeciem piętrze...
Balustrada ślizka, ze ścian cieknie, drewniane stopnie trzeszczą pod nogami i trzeba powstrzymywać oddech, ażeby nie czuć trudnego do zniesienia zapachu, przyniesionego przez ludzi błota, nieczystości, przesiąkłych wilgocią na platformach; za drzwiami słychać głosy, które śmieją się, krzyczą, proszą, targują się, grożą, żądają, pijane, zdławione głosy... O, te głosy! Dźwięk tych głosów w tym strasznym, nocnym przybytku nędzy i... rozkoszy!..
Nareszcie, przyszliśmy. Klucz szczęknął w zamku, drzwi skrzypnęły, i weszliśmy do malutkiego pokoju, gdzie stał jeden połamany, poszarpany, zielonym rypsem kryty fotel i coś w rodzaju łóżka potowego, na którem spała jakaś staruszka; obudzona gwarem, zerwała się i utkwiła we mnie dziwnie nieruchomy wzrok, swych okrągłych, żółtych oczu... Naprzeciwko okna, na przeciągniętym sznurze, suszyła się bielizna.
— Przecież kazałam to sprzątnąć, rzekła kobieta do staruszki, która mrucząc, zdejmować zaczęła bieliznę i układać ją na fotelu.
Jeszcze drzwi, i pokój!.. Jesteśmy sami. Pytam:
— Kto jest ta stara?...
— To ta, która daje mi dziewczynkę gołąbku...
— Matka jej?...
— O, nie!.. Nie wiem skąd ją wzięła. Jest u mnie od wczoraj... Biedna kobieta!!... Też jest bardzo nieszczęśliwa... Syn jej w więzieniu... To mój kochanek... okradł zegarmistrza przy ulicy Blanche, wiesz, tego zegarmistrza?.. Córki jej są w domu publicznym... i nic jej nie dają... Musi przecież również żyć!.. Jak ci się zdaje?.. Tylko przyprowadza dziewczynkę tu... gdyż u niej... ach, żebyś ty widział?.. To taka nędza, taka nędza!...
Pokój ledwie umeblowany i sprawia przygnębiające wrażenie... Okna bez firanek, w piecu niema ognia. Gdzieniegdzie obicia odkleiły się wskutek wilgoci i wisiały, jak kawałki wyschłej skóry... W pokoju zimno... Kobieta tłomaczy się...
— Nie mam teraz ani drzewa... ani węgla... Zima zapadła tak szybko!.. Przytem w zeszłym miesiącu przychodziła tu policja... Zabrali mnie... I wypuścili dopiero przed dwoma dniami...
I dodaje:
— Żebym była dała im dwadzieścia franków, pozostawiliby mnie w spokoju... O, wielbłądy!.. Nie, rzeczywiście!.. niektórzy żądają „szczęścia“... inni chcą pieniędzy. Odemnie zawsze żądają pieniędzy... To należałoby zabronić.
W głębi pokoju stało wielkie łóżko z dwoma poduszkami... Obok — drugie, malutkie łóżeczko, na którem widniała blada, chuda twarzyczka, okolona wzburzonemi jasnemi włosami.
— To dziewczynka, gołąbku.. Nie krępuj się... Obudzę ją... Zobaczysz, jak jest ona zepsuta i zręczna... Wiem, że będziesz zadowolony...
— Nie... nie... daj jej spokój...
— Ach, wiesz... ona przecież oddaje się nie wszystkim, tylko hojnym panom...
— Nie... nie budź jej...
— Jak chcesz, gołąbku.
Nie odczuwa tego, że proponuje mi przestępstwo i odmowa moja zdumiewa ją... Obserwowałem ją kiedy zamierzała obudzić dziewczynkę. Ręka jej nawet nie drgnęła, serce się nie ścisnęło, nie zbladła... Zapytałem jej:
— A jeżeli policja znajdzie u ciebie tą dziewczynkę?... Przecież będziesz musiała odpowiadać przed sądem, siedzieć w więzieniu...
Kobieta robi nieokreślony ruch ręką i mówi:
— Ach, wszystko jedno...
Lecz na widok mojej poważnej, smutnej twarzy, ta pewność znów opuściła ją. Nie śmiała spojrzeć na siebie w lustro; nie śmiała pokazać mi się nawet przy migotliwem świetle świecy... A woda kapie jej z kapelusza jak z mokrego dachu... Postawiła lichtarz na kominku, podeszła do wielkiego łóżka i zaczyna się rozbierać...
— Nie, mówię do niej: nie trzeba... Tyś mi również nie potrzebna...
I kładę jej w rękę dwie złote monety, które ona obraca na wszystkie strony, waży i rozgląda milcząc, z głupią miną.
Ja również milczę. Cóż mam powiedzieć jej?.. Zacząć głosić pokutę, piękność cnoty?.. Słowa, słowa, słowa!.. Ona niewinna... Taką zrobiło ją społeczeństwo, nienasycony apetyt którego wymaga codziennie swojej porcji dusz ludzkich...
Mówić jej o nienawiści, o oburzeniu!.. Po co?.. Znów słowa. Nędza zbyt jest tchórzliwą... Dlatego lepiej milczeć!.. Zresztą przyszedłem tu nie po to, ażeby gadać, jak socjalista. Tu nie miejsce dla górnolotnych słów, które do niczego nie prowadzą i tylko wyraźniej dowodzą całą niekonsekwencję naszych postępków i naszych frazesów. Przyszedłem tu na to, ażeby zobaczyć, i zobaczyłem... pozostaje mi tylko odejść... Do widzenia!...
Dziewczynka wciąż jeszcze śpi, otoczona aureolą swych jasnych włosów. Na twarzyczce jej już widoczne są ślady rozpusty. Staruszka chodzi po sąsiednim pokoju, i słyszę jak podłoga skrzypi pod jej nogami. Kobieta schowała swe złote monety pod poduszkę i szeptem mówi do mnie:
— Stara będzie zła, żeś nie wziął dziewczynki... Daj jej cobądź, gdyż inaczej odbierze mi wszystko, co dostałam od ciebie... To bardzo zła staruszka... Poczekaj, wezmę świeczkę... Schody są tak niepewne!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Drugi opowiedział...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego rana przyszedł do mnie bardzo biednie ubrany człowiek, lat około pięćdziesięciu, o wyglądzie chorobliwym, mówiący słowa bez związku. Po wyjaśnieniach, które przeraziły służbę i nie były przez nią zrozumiane, chciał widzieć się ze mną... Służba nie rozumie tajemniczości, nie lubi biednych ludzi i obawia się chorych, surowych twarzy... Powiedziano mu, że niema mnie w domu... że powrócę bardzo późno... a... być może... nie wrócę wcale... Człowiek ten jakby się zmartwił, lecz nie nalegał i milcząc odszedł...
Po pół godzinie powrócił... Wyraz twarzy jego się zmienił... Była spokojna, prawie że uradowana... Uśmiechnął się łaskawie do służby... i rzekł nadzwyczaj wesoło:
— Oddajcie mu te cztery arkusze, które napisałem na dole, u portjera... Oddajcie mu je, gdy tylko wróci... Nie zapominajcie... to bardzo ważne...
Potem cicho, prawie że tajemniczo, dodał:
— Rzecz idzie o szczęście ludzkości. Widzicie, jak to konieczne... Lecz, pst!.. Nie mówcie o tem kucharce... Kucharki śmieją się ze szczęścia ludzkości...
Jednocześnie wręczył, po jednemu, te cztery arkusze, pokryte dużem, przeciągiem pismem, to bardzo pewnem, to drżącem... bez żadnej poprawki... Gdzieniegdzie atrament był jeszcze świeży...
— Pst!.. rzekł znów: Liczę na was...
I bez żadnych innych komentarzy, zbiegł szybko ze schodów.
Gość wyjął z kieszeni swego smokingu mały zwitek papieru i rozwinął go.
— Jeżeli między nami są ludzie ze smakiem, ludzie cnotliwi i farsiarze, to proszę ich nie słuchać... Oto ten list:
I przeczytał:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szanowny Panie!..
Ach! dobrze wiem, dlaczego mnie pan nie rozumie... dlaczego nie kocha... dlaczego nigdy nie pokocha, i wszyscy, wielu was tylko jest bez żadnego współczucia, pozwalacie mi ginąć na szafocie lub zdychać w katordze...
Wy wszyscy, panowie, zdrowi jesteście i silni... macie mocną skórę, jasne oczy, długie ręce... i brzuchy... O! tak, brzuchy... Lecz to nic nie znaczy... Ja mam również brzuch...
Wyście, panowie, się urodzili... i wychowali w cudnych miejscowościach, gdzie wszędzie rośnie pokarm, gdzie nawet rośnie tylko sam pokarm... I z silnemi muskularni, z żyłami, napełnionemi krwią gorącą, z płucami, pełnemi czystego powietrza, przybyliście do Paryża, jako upostaciowanie prześlicznego ideału, od którego tak przyjemnie załata woń świeżych łąk, aromat źródeł, spokój i cisza lasów... obory i siano... o! siano!.. Do Paryża... tak, do Paryża, ażeby zawojować Paryż, który, pozwoli pan sobie to powiedzieć, tak mało jest wam znany.
Paryżanin, ach! Drogo bym za to zapłacił (nic nie mam) żeby nim nigdy nie być... Być może nie byłbym tak smutny... być może, cierpiałbym trochę mniej, miałbym trochę więcej włosów na głowie... I, być może, jeżelibym nie urodził się w Paryżu, urodziłbym się gdzie bądź, jak i wy wszyscy!.. Jeżelibym tylko nie urodził się nigdzie, co byłoby dla mnie wielkiem szczęściem...
Że zaś jestem dzieckiem Paryża... wyszedłem z marnych nizin jego... i pochodzę z ras zwyrodniałych... Ojcem moim było przestępstwo, nędza —matką... Przyjaciele dzieciństwa mego nazywali się Bibi Saper. Strączek, Titi i Wykpij się — Śmierć!.. Niektórzy z tych biedaków umarli w katordze, drudzy zginęli na szafocie... I ja czuję, że, być może, i mnie taka śmierć czeka!.. Do jedenastego roku życia nie widziałem pól... strumieni... pięknego lasu... Widziałem tylko noże... złe oczy... czerwone ręce... marne ręce!.. czerwone od zbrodni... blade ręce!.. marne ręce!.. blade od złodziejstw... Cóż mogły one jeszcze robić?..
W oczach moich, w chwilach gniewu, głodu i... miłości odbijają się te noże dzieciństwa mego, przypominające mi gilotynę... I moje ręce... ach!.. moje ręce... wszystko widziały... i dlatego, że widziały tyle strasznych, smutnych lub przykrych rzeczy... nie mogą już więcej pracować...
Pracowałem w paryskich fabrykach i warsztatach... dźwigałem ciężary i malowałem słupy... dusiłem się w dymie... spuszczałem do studni... i nie jadłem dosyta, i nie byłem kochany przez swoich towarzyszy... Praca robi okrutnym... i zmusza do nienawiści względem drugich...
Później, w trzydzieści lat potem, dostałem się do domu z innemi porządkami... Był to dom burżuazyjny... Był tam jeden właściciel... zamiast dwunastu... Tam trzeba było słuchać... Poddałem się... zapanowałem nad swemi nerwami... dobre dni dokonały reszty... Że zaś było to na wsi, to spacerowałem po lasach i polach... i rozmawiałem ze strumykami... z kwiatami, rosnącymi na zboczach i łąkach... Postarzały wskutek nędzy, zmęczony pracą, marzyłem jak szesnastoletni wyrostek...
Wróciłem potem do Paryża... Włóczyłem się po ulicach, po szynkach... po norach... i, nareszcie znalazłem sobie przyjaciół... To byli dobrzy, uczciwi ludzie, w połowie pijacy, prawdziwi pijacy... nawpół sutenerzy, prawdziwi sutenerzy... smutni i weseli... dobroduszni i okrutni... których kochałem^ gdyż, przynajmniej, mieli oni serce...
Tak, lecz to nie życie...
Wszystko rozumieć i wlec od rana do wieczora nędzę swą od szynkarza do więzienia — nie znaczy to żyć...
I oto co chcę teraz zrobić: jeżeli tylko nie znienawidzą mnie do tego stopnia, że wsadzą mnie do domu obłąkanych... Chcę, nareszcie, zostać niebezpieczeństwem społecznem...
I dla czerni paryskiej, dla kochanych przezemnie włościan, pójdę... tak... pójdę do wszystkich deputowanych, do wszystkich wyborców, choćby ich było sto miljonów, i spytam się ich, czy nie skończyli oni znęcać się nad nami?
Dla czerni paryskiej i dla kochanych przezemnie włościan, pójdę... tak... pójdę do Loubeta; zmuszę go, ażeby poszedł ze mną w dzień wypłaty do wszystkich szynków ulicy La Roquette, ulicy de Charonne, przedmieścia św. Antoniego... I poprowadzę go do wszystkich urzędów, gdzie przybite są ogłoszenia z zapotrzebowaniem pracy, i do wszystkich nor, gdzie nędzarze kiwają swemi biednemi głowami...
Dla czerni paryskiej i dla ukochanych przezemnie włościan, pójdę... tak... pójdę... zaprosić króla belgijskiego, księcia Walji, i wszystkich królów, wszystkich bogaczy, wszystkich szczęśliwców, by udali się ze mną do wszystkich domów publicznych Montmartre i do więzień... żeby zawstydzili się bogactw swoich i szczęścia... żeby nauczyli się kochać upadłe dziewczęta, sutenerów, wszystkich uczciwych ludzi, których oni prześladują prawami, agentami policyjnymi, szafotami, wtedy, kiedy powinni budować dla nich pałace, wznosić im posągi...
I udam się do Rzymu, ażeby powiedzieć Papieżowi, że czerń paryska i kochani przezemnie włościanie nie chcą już więcej jego kościoła, jego księży i modlitw... I powiem królom, cesarzom, Rzeczypospolitej, że nastał kres ich wojskom, ich zabójstwom... wszystkiej tej krwi, wszystkim tym łzom, któremi oni, bez żadnego powodu, zatapiają wszechświat...
I wsadzę nóż mój we wszystkie te brzuchy i obmacam czerwonemi rękoma wszystkie te twarze.
I w ten sposób wypełniona zostanie rola moja niebezpieczeństwa społecznego...
Spodziewam się wkrótce zobaczyć was w takim dniu, kiedy nie będziecie zajęci interesami, kiedy wcześnie wrócicie do siebie i nie będziecie nigdzie się spieszyć...
Nie cierpię ludzi, którzy się spieszą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Złożywszy list, opowiadający schował go do kieszeni... Zapadło milczenie i ja poczułem, jak chłód przebiegł mi do plecach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.